Przebudzenie noblisty

Mario Vargas Llosa opowiada o skuteczności politycznej propagandy, a przy okazji snuje refleksję nad kulisami zimnowojennych zmagań. Dla polskich czytelników zupełnie nieoczywistą.

05.10.2020

Czyta się kilka minut

Mario Vargas Llosa podczas prezentacji książki „Tiempos recios” („Burzliwe czasy”), Teatr Narodowy Gwatemali, Gwatemala, 3 grudnia 2019 r. / ESTEBAN BIBA / EFE / FORUM
Mario Vargas Llosa podczas prezentacji książki „Tiempos recios” („Burzliwe czasy”), Teatr Narodowy Gwatemali, Gwatemala, 3 grudnia 2019 r. / ESTEBAN BIBA / EFE / FORUM

Przed dekadami Mario Vargas Llosa powtarzał, że każda strona z jego książek została napisana dziesięć razy, i to było widać w gęstości i dopracowaniu tej prozy. Wydając swoją drugą powieść, „Zielony dom” (1966), pisarz kategorycznie zaprotestował, kiedy redakcja barcelońskiego wydawnictwa chciała usunąć liczne peruwianizmy i dopasować jego styl do hiszpańskich uzusów. Jednak od lat jego frazy sprawiały wrażenie pisanych ze zbytnią łatwością. Pisarz wyznaje w wywiadach, że chętnie sięga teraz do słownika panamerykańskiej hiszpańszczyzny, żeby unikać słów i wyrażeń niezrozumiałych dla czytelników z innych krajów.

Jego ostatnie powieści nie porywały: może i sprzedaż utrzymywała się na niezłym poziomie, ale już ton recenzji daleki był od niegdysiejszych peanów. Dlatego „Burzliwe czasy”, które ukazały się w oryginale w zeszłym roku i właśnie trafiają do polskiego czytelnika w przekładzie Marzeny Chrobak, są taką niespodzianką. To wciąż nie jest rzecz na poziomie dawnych arcydzieł, „Miasta i psów” (1963) albo „Rozmowy w »Katedrze«” (1968), i można jej postawić kilka zarzutów, ale nareszcie jest to powieść bardzo udana. Opowiada ciekawą historię i stawia tezy wykraczające śmiało poza opisywane w niej czasy i miejsce.

Rewolucja gwatemalska

Vargas Llosa opowiada o wydarzeniach w Gwatemali na przełomie lat 40. i 50. minionego wieku – o tzw. rewolucji gwatemalskiej. W wielkim skrócie: w 1944 r. w wyniku społecznej rewolty i strajku obalono dyktaturę generała Jorgego Ubico y Castañedy, który despotycznie rządził krajem od 1931 r. Wprawdzie Ubico przekazał władzę równie niedemokratycznej juncie, ale w wyniku kolejnych protestów junta upadła i w grudniu odbyły się wybory prezydenckie, co do których historycy są zgodni, że były uczciwe. Wygrał je Juan José Arévalo Bermejo, wojskowy, a jego rządy miały jedno­znacznie demokratyczny ­charakter.

Wdrożono szereg reform normalizujących życie społeczne i polityczne, podjęto też działania na rzecz niwelowania gigantycznych nierówności społecznych. W listopadzie 1950 r. odbyły się kolejne wybory, których zwycięzcą został Jacobo Árbenz Guzmán. Kontynuował linię poprzednika, angażując się przede wszystkim w wielką reformę rolną. W myśl ustawy część ziem latyfundystów – ale tylko nieużytki i za stosowną rekompensatą – została przekazana w ręce bezrolnych chłopów.

Najpoważniejszym przeciwnikiem politycznym gwatemalskiej rewolucji była potężna korporacja United Fruit Company (zwana La Frutera, jej spadkobierczynią jest dziś znana dobrze w Polsce firma Chiquita), która od początku XX wieku prowadziła swoje interesy – czyli plantacje bananów – w całej Ameryce Środkowej. UFC, dzięki potężnemu kapitałowi, wsparciu rządu amerykańskiego i współpracy z dyktatorskimi władzami w regionie, uzyskała pozycję monopolistycznego giganta. Jej ogromne tereny pozostawały poza zasięgiem miejscowych administracji, ewentualne protesty pracownicze tłumiono często przy użyciu wojska, a firma cieszyła się najprzeróżniejszymi przywilejami, np., bagatelka, nie płaciła żadnych podatków. Uregulowanie relacji z La Fruterą było jednym z głównych celów obu gwatemalskich prezydentów i koniecznym warunkiem dla rozwoju kraju.

Amerykańska korporacja nie zamierzała oczywiście rezygnować z przywilejów i przy wsparciu amerykańskich władz podjęła propagandową kampanię przeciwko Gwatemali – oskarżając Arévala i Árbenza o komunizm i strasząc sowiecką ingerencją – oraz prowadziła polityczne intrygi, których efektem był zamach stanu przeprowadzony przez generała Carlosa Castilla Armasa w 1954 r. Jego rządy oznaczały kres rewolucji: reformy cofnięto, UFC odzyskała swoją pozycję, ze współpracownikami poprzednich władz i wszelkimi sympatykami lewicy krwawo się rozprawiono. Castillo Armas zginął trzy lata później w zamachu, a Gwatemala osunęła się w trwającą ponad trzy dekady wojnę domową. Liczbę jej ofiar szacuje się na ­100-200 tysięcy.

Biznes i władza

Te właśnie lata i postaci bierze na warsztat Vargas Llosa. „Burzliwe czasy” kojarzą się mocno z jego „Świętem kozła” (2000) – tam dostaliśmy opowieść o trwaniu i upadku dominikańskiej dyktatury generała Trujilla (zresztą w najnowszej książce sam generał i kilku innych bohaterów powracają). W obu przypadkach mamy do czynienia z powieścią głęboko historyczną, twardo osadzoną w faktograficznym gruncie, choć autor czasami korzysta z pisarskiego prawa do zmyślenia.

W prologu Vargas Llosa wprowadza czytelnika w sprawy związane z działalnością United Fruit Company – przy czym nie jest to wykład historyczny, tylko upowieściowana nieco relacja ze spotkania Sama Zemurraya i Edwarda L. Bernaysa. Ten pierwszy był potężnym biznesmenem i szefem UFC, drugi zaś został jego prawą ręką od public relations i uważany bywa za pioniera, a nawet ojca PR-u. Obaj panowie, by skutecznie sprzedawać banany, zdemolowali Gwatemalę i, jak sugeruje Vargas Llosa, wpłynęli na losy całego świata, a w każdym razie obu Ameryk.


Czytaj także: W Peru, czyli wszędzie - Tomasz Pindel po Noblu dla Vargasa Llosy


„Burzliwe czasy” mają znacznie szersze cele niż tylko dynamiczne zreferowanie tych dramatycznych zdarzeń. Vargas Llosa stawia kilka śmiałych tez, na które historycy nie mogą sobie pozwolić, ale nade wszystko w jednoznaczny sposób ocenia gwatemalską rewolucję i amerykańskie knowania przeciw niej. Pisarz nie pozostawia złudzeń: rządy Arévala i Árbenza nie miały w sobie za grosz komunizmu, sowieckie wpływy czy stopniowa droga do socjalizmu to wszystko wymysły propagandy.

W symbolicznej rozmowie prezydent Árbenz stara się wyjaśnić amerykańskiemu ambasadorowi Puerifoyowi, że reforma rolna ma na celu uczynienie z Gwatemalczyków narodu posiadaczy, a więc to stricte kapitalistyczny koncept; za przekazane ziemie zapłacono rekompensaty wedle wartości deklarowanej przez ich właścicieli; wszystko to, co próbuje się wprowadzić w Gwatemali, w USA istnieje i uznawane jest za oczywiste, to najbardziej podstawowe prawa; czyż taka korporacja jak UFC mogłaby nie płacić w Stanach podatków? Ale ambasador jest niewzruszony, nie słucha. Przyjechał tu w konkretnym celu i cel ów osiągnie.

Vargas Llosa traktuje gwatemalski epizod jako przykład politycznego cynizmu, fatalnego sojuszu biznesu i władzy, oraz stosowania innych standardów wobec „pierwszego” i „trzeciego” świata. W Europie i USA mamy prawa i demokrację, ale Latynosom wystarczy dyktatura, zwłaszcza gdy się nam opłaca. To stała myśl w pismach Vargasa Llosy. Gorzkim jej wyrazem jest motto z Winstona Churchilla, który miał powiedzieć: „O tej cholernej Gwatemali usłyszałem dopiero, gdy miałem siedemdziesiąt dziewięć lat”. W oryginale Churchill użył sformułowania „bloody place Guatemala”: jakże proroczo, zważywszy na rozlew krwi z czasów wojny domowej.

Takie spojrzenie na okres zimnej wojny pozostaje w Polsce wciąż nieoczywiste. Zwłaszcza że znamy przeciwstawną relację z wypadków w Gwatemali.

Plasterek po plasterku

Andrzej Bobkowski, autor kultowych „Szkiców piórkiem”, mieszkał w Gwatemali przez większą część rewolucyjnych wydarzeń, a także w okresie puczu i w czasie rządów Castilla Armasa. Śledził te wydarzenia i pisał o nich, przede wszystkim w szkicu „Zachód znów wyzwala” – opublikowanym w paryskiej „Kulturze” w 1955 r., w odpowiedzi na artykuł Stanisława Zakrzewskiego – oraz w „Z notatek modelarza”, na tych samych łamach, parę miesięcy później.

Oj, nie dogadaliby się panowie Vargas Llosa i Bobkowski. Polak bowiem nie ma cienia wątpliwości, że gwatemalskie reformy oznaczały stopniowe wprowadzanie socjalizmu, a może nawet komunizmu, i że Gwatemala stawała się sowieckim przyczółkiem. Jego zdaniem Moskwa szczuła indiańskich chłopów na białą klasę ziemiańską, ubóstwo Indian wcale nie bierze się z nierówności, tylko z ich „konserwatyzmu i lenistwa”, a przecież komunistom nie chodzi o wolność, bo oni „śnią o kajdanach zwanych opieką”.

Pod rządami Árbenza – pisze – żyło się w ciągłym osaczeniu: „Taktyka, którą komuniści zastosowali tutaj, była bez zarzutu. Metoda krojenia salami. Dzień po dniu, plasterek po plasterku. I dzień po dniu czułem, jak coś ciężkiego zgniata mi coraz bardziej oddech...”. United Fruit Company? Árbenzowi wcale nie chodziło o dobro narodu, to po prostu objaw jego antyamerykańskości! W oczach Bobkowskiego firma ta jawi się jako spełnienie kapitalistycznego snu: jest praca, dobra płaca, opieka lekarska, istna sielanka, będąca „solą w oku komunistów”. Pucz Castilla Armasa to wyzwolenie i obrona cywilizacji.

Oczywiście w ówczesnej Polsce pisano o Gwatemali zupełnie inaczej, w tonie oburzenia na amerykański imperializm, zgodnie z zimnowojenną logiką; w tym samym tonie utrzymana jest podróżnicza relacja pióra czeskiego podróżnika Norberta Frýda „Uśmiechnięta Gwatemala”, wydana po polsku pod koniec lat 50. I właśnie zestawienie tych dwóch perspektyw unaocznia nasz problem w dyskusjach na temat zimnej wojny.

Skoro PRL-owska propaganda trąbiła o amerykańskim ­interwencjonizmie i imperializmie – a przecież była to propaganda kłamliwa – to znaczy, że żadnego interwencjonizmu i imperializmu nie było. Skoro Amerykanie mówią, że trzeba było ratować Gwatemalę przed komunizmem – a przecież to Amerykanie okazali się mieć rację – to znaczy, że komunizm tam był. I niby wiemy dziś więcej niż kiedyś, niby dystans czasowy ułatwia bezstronne spojrzenie, ale dawne nawyki myślowe wciąż zdają się pokutować.

Powieść na naszą epokę

Vargasowi Llosie trudno byłoby zarzucić lewicowy skręt, przeciwnie: latyno­amerykańska lewica uznaje go za prawicowca, choć jest raczej liberałem, od czasu zerwania z reżimem Castra (Peruwiańczyk był jednym z pierwszych), a przede wszystkim od okresu politycznej aktywności z końcówki lat 80. z pewnością nie można kojarzyć pisarza z socjalizmem czy jego pochodnymi. Więcej nawet: w epilogu powieści, analizując fatalne skutki gwatemalskiego puczu, Vargas Llosa nazywa go „wielkim głupstwem” z kilku przyczyn, z których najważniejsza to usprawiedliwienie i wzrost antyamerykańskich nastrojów w Ameryce Łacińskiej, czego efektem była rewolucja kubańska. Fidel Castro i Ernesto Che Guevara, argumentuje pisarz, wyciągnęli logiczne wnioski z tych wydarzeń, dlatego przybrali tak radykalny kurs.

„Burzliwe czasy” można jednak czytać na jeszcze innym poziomie, nie tylko jako lekcję interpretowania historii. W końcu jest to opowieść o sile propagandy, o tym, jak oddziaływanie na opinię publiczną przez media staje się najskuteczniejszym narzędziem politycznej walki.

Historia United Fruit Company i puczu w Gwatemali wydarzyła się wiele dekad temu, ale jawi się dziś zaskakująco aktualnie: fake newsy, wielka korporacja, mocno niejasne styki władzy i biznesu, wreszcie praktyka dzielenia świata na ten lepszy i gorszy – to wszystko dzieje się dziś jeszcze powszechniej. Burzliwe czasy trwają w najlepsze. ©

Mario Vargas Llosa, BURZLIWE CZASY, przeł. Marzena Chrobak, Znak, Kraków 2020

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2020