Co z tym prezesem?

Bitwa o miejsca na listach do europarlamentu, o rekonstrukcję rządu, o pieniądze na „piątkę Kaczyńskiego”. A fundamentalna wojna o sukcesję przybrała na brutalności. Czy prezes, osłabiony aferą wieżowcową, jeszcze kontroluje sytuację?

08.04.2019

Czyta się kilka minut

 / PATRYK SROCZYŃSKI
/ PATRYK SROCZYŃSKI

W polityce często sytuację można ocenić nie po wielkich wydarzeniach, sążnistych oświadczeniach czy kolorowych konwencjach – tylko po drobnych z pozoru sprawach, nieznaczących sytuacjach, po detalach.

Zbierzmy parę takich detali z obozu PiS z ostatnich tygodni. Oto bodaj najbardziej lojalny wobec Kaczyńskiego wiceprezes partii Joachim Brudziński w ścisłej tajemnicy ustala z prezesem swe kandydowanie do Parlamentu Europejskiego, czyli niemal pewny wyjazd z kraju. A przecież Brudziński typowany był dotąd do udziału w schedzie po Kaczyńskim – podczas gdy z zagranicy trudno się dziedziczy.

Oto w apogeum afery wieżowcowej prezes Jarosław Kaczyński fatyguje się na nieformalne spotkanie do gabinetu wciąż jednak z jego perspektywy politycznego poddanego, Zbigniewa Ziobry. A przecież to do Kaczyńskiego się przyjeżdża, po telefonie od jego słynnej sekretarki, pani Basi.

Oto zresztą nagle Kancelaria Premiera ujawnia rzutkiemu posłowi opozycji Krzysztofowi Brejzie przeszłość pani Basi, która za PRL była urzędniczką komunistycznego rządu. A przecież wcześniej, miesiącami, tego zrobić nie chciała.

Co więcej – rządowa sondażownia CBOS ni stąd, ni zowąd przeprowadza sondaż, z którego wynika, że suweren jest zły na Kaczyńskiego za jego deweloperski projekt, uwieczniony na taśmach Austriaka. A przecież CBOS nie musiał zrobić takiego badania i – na logikę polityczną – robić nie powinien.

Co z tym PiS? A – nade wszystko – co z tym prezesem?

Pieniądze się skończyły

Jedno jest pewne: pieniądze się skończyły. Gdy Jarosław Kaczyński ogłaszał swą słynną „piątkę” – 500 zł na pierwsze dziecko, dodatkowe pieniądze dla emerytów, ulgi podatkowe i inwestycje w transport – można było zakładać, że tak jak w przypadku wcześniejszych obietnic socjalnych, rząd te pieniądze po prostu ma albo mieć będzie.

Szybko okazało się, że tak nie jest. Z resortu finansów zaczęły płynąć niemal otwarte sygnały zdumienia przemieszanego z paniką. Dymisja minister finansów Teresy Czerwińskiej – która do rządu przyszła ze środowiska naukowego i kojarzona jest z liberalnym gospodarczo skrzydłem gabinetu – bardzo szybko stała się poważnym zagrożeniem.

Okazało się, że Kaczyński – chcąc kupić wyborców, ale także odwrócić uwagę od swych deweloperskich interesów – opracował liczony w dziesiątkach miliardów program w całkowitym oderwaniu od budżetowych możliwości. Ten rok da się jeszcze jakoś zacerować, wszak trzeba mniej pieniędzy, bo Kaczyński zarządził wypłaty od połowy roku. Kłopotem będzie rok przyszły, gdy budżet będzie musiał ponieść dodatkowe wydatki rzędu 40 mld zł – to wzrost o ok. 10 proc., podczas gdy nowych dochodów na horyzoncie nie widać.

Bitwa na soki

Jedno z pierwszych posiedzeń rządu po ogłoszeniu „piątki”, trwa dyskusja na ten temat. Milcząca przez wiele dni – autentycznie lub dyplomatycznie chora – Czerwińska prosi o głos. Premier pyta, czy chce, by nagrywanie było włączone, czy też nie. W praktyce rządu brak nagrywania oznacza roboczą, nieformalną dyskusję we własnym gronie. Jest bardziej otwarcie i swojsko. Nagrywanie powoduje sporządzenie stenogramu, co potem może służyć za dowód na to, co kto mówił. A to usztywnia i zmniejsza wzajemne zaufanie.

Czerwińska chce nagrywania. Cały jej wywód to mniej lub bardziej skrywana krytyka „piątki” przetykana ostrzeżeniami przed katastrofą w finansach. Od tego momentu Morawiecki coraz częściej sugeruje, że jest Czerwińską zirytowany, co reszta rządu odbiera jako przyzwolenie do ataków na nią.

Wykazanie, że to, co robi Kaczyński z finansami publicznymi, stoi w całkowitej sprzeczności z przekonaniami Czerwińskiej, nie jest szczególnie trudne. Za rządów Platformy wiceminister finansów Ludwik Kotecki doprowadził do ustalenia dodatkowej kotwicy bezpieczeństwa w finansach publicznych. To tzw. reguła wydatkowa – polega ona pokrótce na uzależnieniu poziomu wydatków od wskaźników gospodarczych. Czerwińska bardzo ciepło wypowiadała się o tej zasadzie. Wraz z „piątką” prezesa reguła wydatkowa zostanie pogwałcona.

Ale nie o samą „piątkę” i regułę tu chodzi. Tuż po zarządzeniu nowej orgii wydatków, Kaczyński utrącił jeden z flagowych projektów Czerwińskiej – tzw. matrycę VAT. Za tym chłodnym, technokratycznym określeniem kryła się próba uporządkowania podatkowych absurdów, które spotyka na co dzień każdy z nas. Dlaczego pieczywo i produkty ciastkarskie są objęte trzema stawkami: 5 proc., 8 proc. i 23 proc.? Albo dlaczego musztarda (23 proc.) ma inną stawkę niż sos musztardowy (8 proc.)? Czerwińska miała ambicję ujednolicić te stawki.

Poległa na sokach. Podczas sejmowej debaty posłanka PO Dorota Niedziela zastosowała najskuteczniejszy od dawna chwyt – zwróciła się bezpośrednio do Kaczyńskiego, jak do dobrego cara, którego otaczają źli bojarowie. Opowiadając o różnicach w opodatkowaniu soków i nektarów, przekonała go, że matryca Czerwińskiej wykończy polskich sadowników. Car skierował kciuk do dołu.

Oczywiście, można było się spodziewać, że przed kluczowymi dla przyszłości PiS i Kaczyńskiego wyborami parlamentarnymi rząd sypnie groszem, chcąc przekupić wyborców. Ale – powiedzmy to sobie otwarcie – takiej skali rozdawnictwa, i to tak szybko, niemal od ręki, nie spodziewał się nikt. Nie wiedziało o tym wielu ministrów i partyjnych notabli, o szeregowych posłach nie wspominając. Dziś okazuje się, że niewiele wiedziała nawet minister finansów.

Dość powiedzieć, że tuż po triumfalnym ogłoszeniu przez Kaczyńskiego „piątki” wicepremier Jarosław Gowin – ostatni poważny sojusznik Czerwińskiej w rządzie; zaczynała jako wiceminister w jego resorcie – na spotkaniu z przedsiębiorcami kazał im się trzymać za kieszenie i pocieszał, że już w przyszłym roku serial wyborczy się skończy.

Podczas wspomnianej, niedawnej rządowej dyskusji na temat politycznych obietnic rozsadzających budżet ważnym elementem była analiza kroków, jakie Bruksela może podjąć w razie przekroczenia dopuszczalnego prawem UE 3 proc. deficytu. Nawet co bardziej liberalni politycy PiS coraz częściej wyrażają obawy – może przesadzone – czy nie grozi nam „druga Grecja”. Jeśli jednak w greckich analogiach jest choć ziarno prawdy, znaczy to, że Kaczyński praktycznie nie uznaje finansowych ograniczeń przed wyborami.

Pielgrzymka do Ziobry

Tak sowity pakiet socjalny jest także oczywiście ucieczką od afery wieżowcowej, w którą się wplątał. Afera ta dziś nieco już przebrzmiała, przynajmniej w PiS panuje takie, dające ulgę, przekonanie. Sprawa powraca głównie w kolejnych, podobnych do siebie publikacjach „Gazety Wyborczej” i pismach procesowych Romana Giertycha – co nie ma już większego ładunku politycznego. Afera ta wbrew nadziejom przeciwników PiS nie zmiotła tej partii ze sceny politycznej. Ale osłabiła pozycję Kaczyńskiego w obozie władzy.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Łapówką w Kaczyńskiego


Prezes stał się w jakiejś mierze zakładnikiem wszechmocnego szefa prokuratorów Zbigniewa Ziobry. To od niego zależy, czy śledztwo w sprawie wieżowca zostanie wszczęte, czy też nie. Nawet jeśli Kaczyński ma na sumieniu niepomiernie mniej, niż pragnęliby jego przeciwnicy, to śledztwo byłoby dla niego niebywale groźne. Oznaczałoby prześwietlanie interesów deweloperskich PiS i wiwisekcję rodziny prezesa, przy czym – nie miejmy złudzeń – wszystkie choćby niejawne dokumenty ze śledztwa natychmiast lądowałyby na czołówkach niechętnych Kaczyńskiemu gazet. Czkawką odbijają się właśnie Kaczyńskiemu polityczne błędy popełnione po wyborach – cały resort sprawiedliwości i prokuraturę oddał w ręce Ziobry i jego ludzi. Nie ma tam ani jednego swojego człowieka. Jest zdany na Ziobrę.

14 lutego dziennik „Fakt” opublikował zdjęcia na pozór trywialne, ale w gruncie rzeczy zastanawiające. Oto dwa dni wcześniej Jarosław Kaczyński wyruszył z Nowogrodzkiej, by odwiedzić Zbigniewa Ziobrę w gmachu jego resortu. Wersja Ziobry o tym, że w apogeum afery wieżowcowej rozmawiali o ustawie antylichwiarskiej, jest obraźliwa dla rozumu.

Trzymanie w szachu samego prezesa umacnia Ziobrę i pozwala mu się szarogęsić. To on jest najtwardszym wyznawcą kursu na starcie z Unią Europejską, głównie w sprawie sądownictwa, choć nie tylko. Gdyby popatrzeć, w jakich obszarach PiS ma dziś problemy w relacjach z UE, to niemal wszystkie one podlegają Ziobrze.

Niedawna rozprawa przed Trybunałem Sprawiedliwości UE w sprawie legalności powołania Krajowej Rady Sądownictwa – to oczywiście obszar wpływów Ziobry. Reprezentujący Ziobrę prokurator Tomasz Szafrański składa wniosek o wyłączenie z rozprawy szefa TSUE, zarzucając mu brak obiektywizmu. Przedstawiciel MSZ jest w szoku. „Takie wnioski raczej nie przyczyniają się do tego, żeby to orzeczenie było korzystne” – mówi.

Efekt? Przewodniczący oczywiście wyłączony nie zostaje, Ziobro zaś tą zagrywką zwiększył prawdopodobieństwo przegranej rządu. A wstępne stanowisko TSUE będzie znane 23 maja, trzy dni przed eurowyborami. Trudno o gorszy dla PiS termin.

Ziobrowi prokuratorzy zaktywizowali się w kwestii głośnych i sugestywnych zatrzymań. Głośnych, bo dotyczą znanych nazwisk, sugestywnych, bo to nazwiska głównie z kręgu Platformy Obywatelskiej. Tymczasem – jak twierdzą współpracownicy Morawieckiego – duże badania zamówione przez Kancelarię Premiera pokazują, że Polacy, w tym wyborcy PiS, nie chcą takich pokazówek, nie chcą czuć, że mieszkają w państwie policyjnym.

Morawiecki jest jednak za słaby, by dziś, gdy w rękach Ziobry jest śledztwo dotyczące prezesa, powstrzymać jego krwiożercze zapędy. Jest w tym wszystkim także spiskowa interpretacja ludzi Morawieckiego – ich zdaniem Ziobro ostrą polityką wobec UE i posyłaniem swych szwadronów o świcie gra na porażkę PiS w wyborach europejskich. Po co? Ano dlatego, że twarzą tej porażki będzie Morawiecki, co osłabi jego pozycję w partii i notowania w elektoracie. Wedle tej teorii – którą wszak trudno jakkolwiek zweryfikować – Ziobro chciałby zadbać o to, by ta porażka nie była sierotą i miała jednego ojca.

Morawiecki z ogromnym zaangażowaniem uczestniczy w promowaniu kandydatów PiS przed eurowyborami. Ale z rządu coraz częściej napływają sygnały, że premier jest już zmęczony i czuje się coraz bardziej osamotniony podczas kampanii.

„Jojo” emigruje

Nieco w tle tej coraz bardziej destrukcyjnej dla PiS rywalizacji dwóch 50-latków o schedę po 70-latku Kaczyńskim dokonuje się inna, w tej chwili nawet ważniejsza dla PiS zmiana.

To największa sensacja list PiS do Parlamentu Europejskiego, informacja utrzymywana w ścisłej tajemnicy do ostatniej chwili – „jedynką” na liście w połączonych regionach Zachodniopomorskim i Lubuskim został szef MSWiA Joachim Brudziński. Ten najbardziej zaufany wiceprezes Prawa i Sprawiedliwości, ślepo lojalny wobec Kaczyńskiego, kontroluje partyjne struktury i ma swoich ludzi w strategicznych miejscach partii, co w praktyce daje mu pozycję numer 2 w PiS.

Czemu chce wyjechać? Jedni mówią, że chce trochę zarobić – być może sądzą go według siebie. Drudzy twierdzą, że Brudziński chce nabrać międzynarodowego doświadczenia i wyrobić sobie kontakty w UE, by je potem wykorzystać po powrocie do Polski. – Brudziński nie lubi swojego resortu, źle się tam czuje, nie ma zbyt wielu zaufanych ludzi. Jest młody i może poczekać, zdobywając w europarlamencie nowe umiejętności. To honorowe, nobilitujące odejście – opowiada jeden z wpływowych posłów PiS.

U podstaw decyzji Brudzińskiego ma przede wszystkim leżeć przekonanie, że wojna Morawieckiego z Ziobrą jest głupotą, bo w najbliższych latach Kaczyński nie odda przywództwa w partii. W tej wersji Brudziński wyjeżdża nie tylko po to, by nabrać światowej ogłady, ale także po to, by przygotować się do późniejszej sukcesji, w której chciałby uczestniczyć. – Ziobro ma wizerunek zamordysty. Morawiecki też nie jest aniołem, co pokazały taśmy od „Sowy”. Nie ma gwarancji, że nie wypłynie jeszcze coś, co go obciąża. W tej sytuacji „Jojo” Brudziński to dla Kaczyńskiego rezerwa strategiczna – opowiada znany poseł PiS.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Europejskie wycinanki


Kandydowanie Brudzińskiego, Beaty Szydło, Elżbiety Rafalskiej, Patryka Jakiego i wielu innych członków rządu wymusi rekonstrukcję. Ma ona nastąpić jeszcze przed eurowyborami. Opozycja w wyjeździe tych czołowych postaci chce widzieć „wielką ucieczkę” – to podbudowuje jej wiarę w to, że w wyborach sejmowych na jesieni pogoni kota Kaczyńskiemu. Prawda jest jednak taka, że Kaczyński wystawił na listy popularnych członków rządu, bo walczy o maksymalny wynik wyborczy. Zdaje sobie sprawę, że minimalna nawet porażka w eurowyborach będzie mieć efekt psychologiczny, doda wiatru w żagle Koalicji Europejskiej i może doprowadzić do klęski PiS w wyborach krajowych. W tym sensie rząd, jego merytoryczna i polityczna siła, jest dziś dla niego mniej ważny. Dość powiedzieć, że PiS nie ma mocnych kandydatów do zastąpienia ministrów gotujących się do wyjazdu. A biorąc pod uwagę, że do tej pory nie ruszyła żadna poważna giełda nazwisk, można nawet założyć, że z następcami jest duży problem.

Telewizja z partią

Wśród polityków zawsze silna była wiara w to, że kontrolując państwową telewizję i radio, są sobie w stanie pomóc w wyborach. Ale w przypadku Kaczyńskiego to nie wiara, tylko obsesja.

Partia hurtem przejęła wszystkie media publiczne w 2016 r., obsadzając Jacka Kurskiego na fotelu prezesa TVP i dokładając mu nominata od Kukiza – bo wówczas PiS mizdrzyło się do rockmana. Choć Kurski budzi nawet w PiS gorące emocje, to do tej pory ten układ dość stabilnie funkcjonował, bo patronował mu Kaczyński.

Jednak kilka tygodni temu nagle doszło do zmian – człowiek od Kukiza stracił fotel, a do zarządu weszli Marzena Paczuska (usunięta wcześniej ze stanowiska szefowej „Wiadomości” przez Kurskiego) oraz Piotr Pałka (w 2018 r. wyrzucony przez Kurskiego ze stanowiska szefa rozrywki w TVP). Oboje, rzecz jasna, nastawieni wobec prezesa konfrontacyjnie, mieli stanowić nową, antykurską większość.

Na te zmiany naciskał prezydent Andrzej Duda, szantażując PiS, że inaczej nie podpisze ustawy, która zasila TVP ponadmiliardową kroplówką z budżetu państwa. Ale Kurski to stary wyga. Korzystając z tego, że po zwolnieniu z TVP Pałka pozwał telewizję – czyli jako członek zarządu procesowałby się z firmą, którą zarządza – Kurski doprowadził do jego zawieszenia. Dziś znów to on ma decydujący głos.

Starcie o TVP nie jest wyłącznie pojedynkiem między Dudą a Kurskim. Prezesa TVP chciałby się też pozbyć Morawiecki, który uważa, że propaganda Kurskiego szkodzi PiS. Kurskiego wspiera za to grupa Ziobry – Kurski był współtwórcą Ziobrowej partii, potem się poróżnili, ale dziś mają pragmatyczne relacje.

Kiedyś TVP była wyłącznym terenem dominacji Kaczyńskiego. To się właśnie skończyło. Kurskiego jest w stanie obronić, ale przestał być wyłącznym decydentem w kwestiach personalnych.

Autograf prezesa

Kaczyński nie cierpi mediów, a w jego świecie nie istnieją niezależni dziennikarze – są albo podporządkowani mu żurnaliści, albo wrogowie. Każdy, kto zna realia PiS, wie, że gdy prezes jest silny, to albo milczy w mediach, albo wygłasza krótkie oświadczenia na konferencjach prasowych, na których nie można go o nic pytać.

Znów intrygujące detale: kryzys w PiS zawsze można poznać po tym, że prezes znacznie częściej odwiedza media, ba, zdarza mu się nawet zwrócić do uznanych za wraże redakcji. Dziennikarze „Polityki” musieli być ostatnio porządnie zaskoczeni, gdy do jednego z niedawnych tekstów – poświęconego wydawaniu przez PiS publicznych pieniędzy na potrzeby Kaczyńskiego – prezes osobiście napisał sprostowanie. Ale jakie to było sprostowanie! Merytorycznie dość drobne, za to podpisane przez Kaczyńskiego osobiście. Redakcja wydrukowała ów autograf niemal jak trofeum.

W jeszcze większym szoku musieli być redaktorzy „Gazety Wyborczej”, którzy – pewnie nieco przekornie – postanowili przeprowadzić sondę wśród 41 najstarszych posłów, pytając, co zrobią z trzynastą emeryturą od Kaczyńskiego.

Odezwało się dwoje posłów, w tym... sam Kaczyński. Wypełnił ankietę, deklarując, że trzynastkę, którą przyznał sam sobie, odda na cele charytatywne. „Będzie to prawdopodobnie jakaś wiarygodna organizacja zajmująca się prawami i ochroną zwierząt lub np. zbiórka na wykup zwierzęcia przeznaczonego do rzeźni” – zapowiedział Radosław Fogiel, dyrektor biura poselskiego Kaczyńskiego.

Na wiele więcej od prezesa czworonogi liczyć nie mogą. Kaczyński musiał zrezygnować z forsowania w Sejmie ustawy o ochronie zwierząt, bo zabrakło mu politycznej siły, by przekonać do niej PiS i środowiska wspierające partię. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2019