Prawdziwa śmierć, prawdziwe życie

Halina Bortnowska: Jezus mógłby zbawić świat przez to, że urodziłby się na nim i zerwał jedną różę, mówiąc, że jest piękna. Wybierając śmierć taką jak nasza, odnalazł nas tam, gdzie faktycznie jesteśmy.

11.03.2008

Czyta się kilka minut

Anna Mateja: Pójdziemy Drogą Krzyżową?

Halina Bortnowska: A mamy inny wybór? Nie skupiajmy się jednak nadmiernie na porównaniach między tamtą Drogą a naszym życiem - bo w pewnym momencie zacznie się to odbywać kosztem rzeczywistego towarzyszenia. Okaże się, że rozmyślamy nad sobą czy towarzyszami niedoli, a nie nad Nim.

Po co ta teatralizacja - dlaczego tak zależy niektórym, by iść Jego śladami, przejść tę samą drogę, a nawet dopowiadać sobie opowieści, których nie ma w Ewangeliach?

Ludzie chcą mieć kontakt z historią, trochę na przekór historii. Zrobić coś, by to, co było, znów stało się rzeczywistością. Nasze obcowanie z historią Jezusa ma przezwyciężać czas - to nie jest tylko wyobrażenie czy teatr. Zresztą jestem prawie pewna, że tę drogę wyobrażamy sobie błędnie, bo relacje ewangeliczne nie epatują krwawymi detalami. Istotniejsza jest nasza wola, by wejść z Nim na tę drogę, nie zostawić Go. Gdyby to była tylko gra wyobraźni, obcowalibyśmy z wyobrażeniem, ale ponieważ włącza się w to miłość, obcujemy z Nim rzeczywistym. To trochę tak jak przy dokonywaniu pokuty - nie spowodujemy, że się odstanie, co się stało, ale możemy to naprawić, realnie i prawdziwie.

Mamy więc szansę na porozumienie z Nim poza czasem i okolicznościami?

Tak może być. Przez odtwarzanie tamtej Drogi i namysł nad sobą - w sposób, którego nie potrafimy opisać ani przekonać kogoś, kto tak nie uważa. Mimo to może warto o tym porozmawiać, choć tak naprawdę wolałabym robić coś innego i jak najszybciej muszę do tego wrócić - pisać list, na który ktoś czeka, albo "samorekolekcje", jakie zamieszczam na swoim blogu. Ale już zapadła decyzja.

Droga rozpoczyna się od wydania wyroku skazującego na śmierć. Niesłusznego, niesprawiedliwego.

A bywają w ogóle sprawiedliwe wyroki? Nawet jeśli są, przerażają z powodu swojej nieodwoływalności. Nieprzypadkowo niektóre diagnozy lekarskie ludzie też uważają za wyrok. Tu nie ma się co wymądrzać: kto nie usłyszał wyroku siebie dotyczącego, nie wie, jak to jest, gdy dowiaduje się prawdy o tym, co go czeka. Dobry łotr, wisząc na krzyżu obok Jezusa, mówi, co prawda, że zasłużył na taki los, ale chyba tylko w wielkim natchnieniu Ducha można powiedzieć o sobie tak straszną rzecz! Jezus skupia się zresztą na współcierpieniu tego człowieka, nie zajmując się kwestią winy czy niewinności. Po prostu: "Dziś ze mną będziesz w raju". Kropka.

Przy pierwszej stacji próbujemy zrozumieć tajemnicę wydania wyroku na Jezusa, kiedy okazuje się, że nawet On nie jest w stanie wydobyć się z miażdżących trybów świata. Z doświadczenia wiemy jednak, że jedne tryby chodzą ślepo, inne są precyzyjnie sterowane, ze złą intencją, choć wolę tego w konkretnych przypadkach nigdy nie podejrzewać. Może lepiej mówić, że wszystkie są ślepe? Że ci, którzy starannie celują, czynią to w zaślepieniu?

Już Izajasz mówił, że Mesjasz będzie "zmiażdżony cierpieniem". Jezus nie znalazł się w tych trybach przez przypadek.

Boję się tego dociekania, przez co Jezus się tam znalazł. Zakładam, że stało się tak, bo chciał wszystko do końca i do głębi naprawić. Jezus mówi przecież, że nie wiedzą, co czynią...

A jakie są inne, mniej budujące wyjaśnienia?

Znane z życia. Taki los - niezrozumienia, odrzucenia, śmierci nawet - spotyka sprawiedliwych. Na Jezusie podczas Drogi Krzyżowej realizuje się Jego własne błogosławieństwo: pszenica musi obumrzeć. Jezus przyjmuje niesprawiedliwy wyrok i daje się ukrzyżować, bo tylko tak zwycięży śmierć. Czy taka kolej rzeczy jest naprawdę budująca? Dlaczego naprawianie świata wymagało aż tego? Nie wiem. Moje zasadnicze przekonanie jest takie, że Jezus mógłby zbawić świat przez to, że urodziłby się na nim i zerwał jedną różę, mówiąc, że jest piękna. Nie musiałby się nawet przy tym ukłuć. Ale wybierając śmierć, taką jak nasza, odnajduje nas tam, gdzie faktycznie jesteśmy.

Porównywanie naszej drogi życiowej z Krzyżową nie jest więc nadużyciem?

Nie, bo też borykamy się z niesprawiedliwie wydanymi wyrokami, upadkami, utratą złudzeń, upokarzającą litością, nietrafionym pocieszaniem. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że "to już i jeszcze nie"; że, z jednej strony to jest to, a z drugiej - coś zupełnie innego.

Taką teologię wyłożył Jan Paweł II w Liście o zbawczym cierpieniu "Salvifici doloris" z 1984 r., mówiąc prosto, że jedynym nauczycielem współcierpienia jest sam Jezus. Przyjaciele Hioba nie byli w stanie pouczyć go o sensie tego, z czym przyszło mu się zmagać. Jeśli cierpiąc, uświadamiam sobie swoją wspólnotę z cierpieniem Jezusa, nadaję sens temu, co samo w sobie go nie posiada. Nabożeństwa Drogi Krzyżowej mogą uświadomić nam, że cierpienie nabiera sensu przez ofiarowanie go w tym samym duchu, w jakim zrobił to Jezus.

Trudna to mowa.

Niepotrzebnie się wymądrzam. To wszystko jest mówieniem o czymś, a nie mówieniem tego. My tego nie potrafimy powiedzieć. To takie gadki przyjaciół Hioba, którzy udzielają mu rad albo tłumaczą, podczas gdy tak naprawdę przeszkadzają mu rozmawiać z Tym, który jedynie wie. To Bóg przecież wytłumaczył Hiobowi, a nie jego przyjaciele, po co to wszystko. Do tego nie wiemy, co On powiedział - możemy się domyślać albo prosić o to samo, nie wiedząc, co to jest. Czy też prosić, by nas czegoś nauczył, choć nie wiemy czego. W takich prośbach o niewiadome tkwi głęboki sens.

Trudno wytłumaczyć te zawiłości, ale może wystarczy powtórzyć, jak podczas Drogi Krzyżowej: "Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Tobie"... "Błogosławimy", czyli okazujemy Ci podziw i wdzięczność, i widzimy szczęście w tym, co czynisz. Błogosławiony jest przecież ten, który jest szczęśliwy i czyni nas szczęśliwymi. Uczestniczymy więc w Twoim szczęściu. Jakim? "Żeś przez krzyż i mękę swoją świat odkupić raczył". Sens naszych rozważań tkwi w tych słowach i czternastu ukłonach: przy każdej ze stacji Męki Pańskiej, a od paru lat - piętnastu, bo kłaniamy się też - i dobrze, że o tym nie zapominamy - Zmartwychwstałemu.

Jezus bierze krzyż na ramiona. My też mamy tak robić? Bez słowa skargi?

Za duże wymagania! Proszę się skarżyć. I proszę być tym, który skarg słucha, cierpliwie, nie mówiąc: "Skończ już, weź się w garść".

Skarga to nie przejaw słabości?

A dlaczego mamy nie być słabi, przecież tacy też jesteśmy. Powinniśmy jedynie powstrzymywać się przed powiedzeniem: "nie, nie zgadzam się, nie chcę"... Już nie wymagajmy, by ktoś miał mówić: "bardzo proszę" i z uśmiechem brał na barki każdy krzyż. Jeśli się nie powie "nie" - to już będzie bardzo dużo. A właściwie wszystko, o co chodzi.

Byłam wolontariuszem hospicyjnym i opiekowałam się dziesiątkami osób, z których wiele robiło wszystko, by swoim cierpieniem nie obciążać tych, z kim czuli się najmocniej związani. Swoich się oszczędza - lepiej wyżalić się komuś, o kim się wie, że jest profesjonalistą. Jak kotu daje się słupek, by mógł ostrzyć pazury o niego, a nie o najlepszą kanapę, tak wolontariusz powinien być zadowolony, gdy to jemu ktoś opowie - lub wykrzyczy - słowa skargi. Profesjonalizm jest w tym przypadku uwolnieniem od egocentryzmu, w którym normalnie tkwimy.

Pierwszy upadek. Dlaczego powinniśmy się podnieść? Czy będziemy niezłomni, czy nie, nasze życie skończy się przecież tak samo.

Ta Droga mówi co innego - życie nie kończy się w grobie. Taką perspektywę trzeba mieć na uwadze, mobilizując się do kolejnego powstania. Co nie znaczy, że warto wierzyć, bo przynajmniej przy śmierci będzie łatwiej... Jezus umarł prawdziwą śmiercią i my też w pewnym momencie nie przejdziemy ot tak sobie do innego życia. Czeka na nas, jak na Niego, śmierć nie złudna czy ulgowa, ale ludzka.

I to tyle, bo wiemy całkiem sporo o umieraniu, ale śmierć wychodzi poza dostępne nam doświadczenie; nie ma z niej powrotu i nikt nie opowie nam, jak to jest. Ale może nie powinniśmy być tacy wścibscy? Najważniejsze jest to, co On zechciał nam objawić i na co odpowiadamy aktem wiary - że ostateczną przyszłością człowieka jest to, że Bóg będzie w nim wszystkim.

Nie rozumiem.

Ja też nie. Ale na to liczę.

Jezus się podnosi i okazuje się, że pomocna dłoń już czeka, tyle że jest przymuszona do działania: Szymon z Cyreny wraca z pola i okazuje się, że musi jeszcze pomagać jakiemuś obcemu. Po prostu samo życie...

To jest bardziej skomplikowane. Sama pomagam, ale też pomoc przyjmuję, bo mam swoje lata i coraz gorzej widzę. Dlaczego zakładamy, że jeżeli ktoś musi pomagać, bo np. płacą mu za to, na pewno nie chce tego robić? Może najpierw nie chce, a potem już chce? Na ludziach przyjmujących pomoc spoczywa odpowiedzialność formowania swoich pomagierów. To brzmi okrutnie - człowiek w ciężkiej sytuacji jeszcze ma wychowywać, by pomagający zrobili to dobrze. Jednak całe moje doświadczenie mówi mi, że najszczęśliwsi są ci potrzebujący pomocy, którzy zdobywają się na to, by być dawcami; którzy tak przyjmują pomoc, że pomaganie im staje się ważnym życiowym doświadczeniem - czymś, co się wspomina z wdzięcznością.

Jako wolontariuszka hospicyjna opiekowałam się kiedyś pacjentem z porażeniami. Układałam go, a on powiedział: "O, pani nie przy mnie pierwszym robi". To prawda, Irena Grzegorczyk, młoda sparaliżowana kobieta, nauczyła mnie tego, bo cierpliwie mówiła, kiedy jest jej dobrze, a kiedy źle; uświadomiła mi, że dotykam żywego człowieka - nie ręki czy nogi, ale osoby. Tyle że ten potrzebujący musi się nade mną zmiłować - inaczej będę robić źle, nawet nie chcąc robić źle.

Weronika zdaje się robić wszystko perfekcyjnie.

Piękna stacja, w której jest obraz zasadniczej prawdy - święte oblicze zostaje we wnętrzu tych, którzy się do niego zbliżają jak do świętego i chcą je oczyścić.

Dowód na to, że zawsze można coś zrobić. Weronika nie mogła anulować wyroku czy wziąć krzyża, ale mogła otrzeć twarz.

Tak, ale z drugiej strony Jezus musiał się zatrzymać i kaźń trwała kilka chwil dłużej. Czasami trzeba znieść usługi ofiarowane w dobrej intencji, które w gruncie rzeczy dokładają męki. To najsubtelniejsza z usług, jaką można Mu było w tamtych okolicznościach wyświadczyć, ale zarazem okropna żmuda i zawracanie głowy wówczas, kiedy liczą się już tylko minuty. Kto jednak przyjmuje dobre uczynki tak, jak On przyjął - zniesie jeszcze i to, a nawet cudem wynagrodzi.

Kolejny raz widać, że kto nie mówi "nie", może mieć nadzieję na obdarowanie. Nie stawajmy na palcach, by powiedzieć "tak", bo gdy zadanie nas przerośnie, będzie wstyd. Wielu ludzi potknęło się na tym, że pojmowana maksymalistycznie religijność obarczała ich poczuciem winy, gdy nie dostawali do narzucanych przez nią wymogów. Albo uczyli się fikcji, jakby to było wszystko jedno, co się Panu Bogu mówi, mimo że cała Biblia uczy, że z Bogiem rozmawia się tylko poważnie.

Jezus upada drugi raz.

Chciałabym, choć już wiem, że to pragnienie nie do spełnienia, przejść tę historyczną drogę - poczuć, jak długo to trwało. Nie jest to najważniejsze, ale tyle niepotrzebnych rzeczy wiem, że czemu miałabym się nie dowiedzieć jeszcze tego? Tym bardziej że to ważna dla mnie historia. Nie bez powodu Ziemia Święta nazywana jest piątą ewangelią, bo tyle można się z niej o Jezusie dowiedzieć. Poznać Jego człowieczeństwo, które jest nam przedstawiane już w postaci wypranej z żydowskości.

Przy Drodze na Golgotę nie było zbyt wielu współczujących, a mimo to garstka kobiet została przez Niego potraktowana dość boleśnie.

Może to być upomnienie przeciwko sentymentalizmowi, ale bardziej pasuje mi interpretacja, że On im współczuje, bo widzi straszną przyszłość Jeruzalem i Żydów. Nie jest wobec tej przyszłości obojętny - płacząc nad swoim bólem, płacze też nad nimi.

Umknęła nam jedna stacja: po pierwszym upadku Jezus spotkał Matkę.

Może nie przypadkiem to przeoczyłyśmy? Przecież to oczywiste, że Miriam, Matka, nie została przy garnkach w Nazarecie. Teologia mówi, że Ona jest z Nim nieprzerwanie, bo jest nie tylko Bożą Rodzicielką, ale ze swoim rodzicielstwem cała jest wewnątrz Boga. Idzie więc za Nim i przychodzi po ostatnie słowa do siebie skierowane: "oto syn Twój". Jezus pozbywa się wszystkiego, nawet swego synostwa, ale jednocześnie zachowuje to, bo przez akt opieki i zawierzenia zostaje przy tych, którym dał takie zadania. Widzę to nie jako punktowe spotkanie, ale trwałą więź między Matką i Synem.

Jak zrozumieć trzeci upadek Jezusa? To sytuacja najbardziej zatwardziałych grzeszników, nas wszystkich?

Jego upadki jakoś nie kojarzą mi się z grzechem, ale z dawaniem nam znaku, że "wszystko dla was zrobię i przy szukaniu was - wytrwam". Ciekawe, jak daleko rozpierzchli się Apostołowie? Może powoli, wstydząc się, zaczęli się przybliżać? Byli przecież ludźmi, nie świętymi z ołtarza, a On ich przyjmował takimi, jakimi byli. Mało zwracamy uwagi na stację złożenia ciała Jezusa do grobu, a przecież to moment całkowitego wypełnienia misji - Jezus zstąpił do otchłani, by znaleźć wszystkich pogubionych. Dlatego właśnie na ikonach przedstawiających zstąpienie Chrystusa do piekieł "domalowuję" Judasza - na ziemi się pogubił, ale wierzę, że w otchłani dał się odnaleźć Zbawicielowi.

Jezus pada na ziemię, która będzie moim grobem. On szuka tego, co zginęło - tak jak my, gdy padamy na kolana, by odnaleźć zgubę gdzieś pod stołem.

Następne stacje to już zapis historyczny: Jezus zostaje z szat obnażony i ukrzyżowany. Umiera. To sygnał, że i nam może się zdarzyć, że będziemy pozbawieni wszystkiego i o niczym nie będziemy decydować?

Obnażony znosi dodatkowy ból, ale nie tyle dlatego, że pozbawiono Go wszystkiego, ile dlatego, że zdzierają z Niego to, co już dawno przywarło do ran. Nie chodzi tu też chyba o dydaktyzm, bardziej o pytanie, co Mu powiesz, gdy Go takim zobaczysz?

Nie potrafimy dobrowolnie narażać się na ból czy zniewagi; a nawet gdyby, mogłoby to zostać uznane za cierpiętnictwo. Dopiero odpowiednio ważny albo nieunikniony cel, np. wyniesienie ludzi z palącego się autobusu, zmusza nas do takiego narażania się. Ale może dzisiejszy człowiek powinien na Niego patrzeć właśnie jak na ratownika, a nie cierpiętnika? Ratownik, czyli "zbawca" - ten, który wybawia i ocala, wydobywając z ognia albo wygrzebując spod zwałów ziemi i gruzów.

W pewnej opowieści Pawła Huellego, wchodzącej w skład książki "Ostatnia Wieczerza", bohater zostaje kloszardem. Chowa się w czeluście pod paryskim metrem, nie je i nie pije, chcąc umrzeć na jakimś barłogu. Przychodzi jednak do niego drugi taki sam i kładzie się obok, ze słowami: "Także jestem bezsilny. Nic dla ciebie nie zrobię, ale chcę być z tobą". Kloszard zasypia, a gdy budzi się rankiem, tamtego już nie ma. Ale on jednak już nie chce umierać - wychodzi z podziemi, wraca do życia. Łatwo odczytać, że ten ktoś to Jezus, który w czeluściach paryskiego metra odnalazł desperata i nie ratując - uratował, bo zmienił sens wszystkiego. To jak z bukietem kwiatów od ukochanego. Co on zmienia? Nic. Jest jak było. Edward Schillebeeckx OP, holenderski teolog, tłumaczył, że podobnie jest z pytaniem, po co nam wiara? Jest i dalej musimy wszystko znosić - nic się nie zmieniło, ale wszystko jest inaczej.

Do czego potrzebne jest cierpienie?

Do zbawienia świata. Cierpiący, który pozwoli, by modlitwa nauczyła go takiego widzenia swojego cierpienia, przekształca je - choć samo w sobie pozostaje ono nonsensem - w coś ważnego, co niesie ratunek. Tak cierpienie widziała Halina Kalwaryjska, która stworzyła Wspólnotę Matki Bożej Bolesnej, by na świecie cierpienie się nie marnowało. A nie marnuje się wtedy, gdy zdobywamy się na niepowiedzenie "nie", gdy nas ono dopada, gdy nie tylko je znosimy, ale przemieniamy w działanie, np. poddając się terapii wymagającej wysiłku, by potem móc dłużej wypełniać swoje obowiązki i służyć innym. Św. Paweł mówi, że cierpieniem uzupełnia to, czego jeszcze brakowało temu, co przeżył Chrystus - co powinniśmy dodać do tej średniej okrucieństwa ludzkości, jaką wziął na siebie Jezus podczas Drogi Krzyżowej. Możemy wziąć na siebie swoje...

O cierpieniu można myśleć jako o skarbie Kościoła, rosnącym, gdy ktoś je potraktuje jako współcierpienie z Jezusem. Tak o nim mowa w Liście o zbawczym cierpieniu. Nie dziwi mnie to, bo Karol Wojtyła znał i cenił Kalwaryjską. Sama z trudem się godzę na takie myślenie. W Liście jest jednak coś jeszcze: trzeba robić, co się da, by cierpienia było jak najmniej. Nie wyobrażajmy sobie, że cierpienie wyłącznie uszlachetnia, także wyniszcza i odpycha od wszystkiego poza myśleniem o własnej udręce.

Doszłyśmy do ostatniej stacji - czas na zmartwychwstanie. Dlaczego kobiety stały się jego pierwszymi świadkami?

Może chciały się odwdzięczyć za to, że zostały dowartościowane? Pojawiły się u grobu i ponownie spotkało je wyróżnienie... To byłoby do Niego bardzo podobne.

Z naszej Drogi powinnyśmy chyba zapamiętać to, na co zwrócił uwagę pewien odbiorca filmu "Pasja" (od którego zresztą wciąż się odżegnuję): "Nie wiedziałem, że On tak za nas cierpiał". To "za nas" jest kluczowe.

Rozmawiała Anna Mateja

HALINA BORTNOWSKA jest członkinią Komitetu Helsińskiego w Polsce, publicystką "GW", "TP" i "Znaku" (gdzie prowadzi rubrykę "O różnych godzinach"). W drugiej połowie lat 70. współtworzyła pierwsze w Polsce hospicjum w Krakowie-Nowej Hucie. Autorka książki "Już/ jeszcze nie" (Znak 2005). Prowadzi blog: http://HalinaBortnowska.blox.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2008