Brama Nic

Okropna w religii bywa dosłowność. Nasza wrażliwość teologiczna powinna więc polegać na odejściu od dosłowności. A to oznaczałoby, że wymowa Wielkiego Piątku powinna polegać na tym, iż to mnie się przybija do krzyża. Że to ja jestem samotny. Bo przecież Bóg, który umarł, nie przestaje być ważny.
 /
/

JAROSŁAW MAKOWSKI: - Życie ma dziś być łatwe i przyjemne, człowiek zrobi więc wiele, by zneutralizować grozę cierpienia czy śmierci, które stanowią część jego losu. A przecież masowo uczestniczymy w pokazach Pasji wystawianych przez alumnów seminariów albo w inscenizacjach Drogi Krzyżowej - np. w Kalwarii Zebrzydowskiej. Czyżby zainteresowanie Męką Jezusa stanowiło kontrapunkt dla kultury szybkiego happy endu?

TADEUSZ SŁAWEK: - Sęk w tym, że samo pojęcie happy endu jest szczęśliwe i nieszczęśliwe zarazem. Pytanie bowiem, w jakiej perspektywie je stawiamy. Jasne, że dziś po oczach bije kultura natychmiastowej satysfakcji. Reprezentują ją np. Szymon Majewski i Kuba Wojewódzki, którzy starają się bawić i szokować, i dzięki temu przyciągają przed ekrany miliony widzów. Jeśli ten typ kultury jest dominujący, to fenomen Pasji staje się mało zrozumiały. Więcej: nie ma żadnego uzasadnienia.

Z drugiej jednak strony być może następuje zmęczenie tym płytkim rodzajem happy endu. Tym bardziej że przecież chrześcijaństwo również proponuje happy end, ale zupełnie innego rodzaju. Jest to rodzaj końca, który określam mianem "długiego happy endu". A to znaczy, że chrześcijaństwo dopuszcza możliwość, iż tu i teraz jesteśmy zagrożeni przez cierpienie, rozpacz, krzywdę... Kiedy przyjmiemy taką perspektywę, "moda na Pasję" zaczyna być zrozumiała.

Ponadto w Polsce misteria Drogi Krzyżowej nigdy nie straciły swego zasadniczego miejsca w życiu chrześcijańskim. A film Mela Gibsona wykazał, że to zainteresowanie nie jest jedynie polską specjalnością.

- Niektórym jednak trudno pogodzić się z faktem, że jednym z centralnych punktów chrześcijaństwa stają się wydarzenia, w których dominuje radykalna przemoc. To w ramach logiki niesprawiedliwości, cierpienia i przemocy wobec niewinnego człowieka dokonuje się coś, co Kościół nazywa odkupieniem...

- Nie możemy zaprzestać pytania, jak dziś można (powinno się) mówić o Męce Jezusa Chrystusa. Jakie jest jej aktualne znaczenie? Czy nie jest czasami tak, że - przy powierzchownej interpretacji - akty przemocy Pasji przedstawia się z aprobatą, odsłaniając je jako centralny punkt chrześcijańskiej religii? W Cieszyńskiem, gdzie mieszkam, tradycja misteriów pasyjnych jest głęboko zakorzeniona. I wiem, że czasami odgrywane role przechodzą z ojca na syna, z matki na córkę. Ludzie przygotowują się do nich przez cały rok, i to nie tylko w sensie technicznym, czyli ucząc się kwestii na pamięć. Oni autentycznie to przeżywają, starając się utożsamić z granymi przez siebie bohaterami.

Pytanie jednak, co z tym materiałem pasyjnym robi nasza teologia...

- Uczestnicy Drogi Krzyżowej słyszą homilie na temat miłości Boga, jaka kryje się za aktami przemocy wobec Jezusa. Przekonują, że to dlatego powinniśmy wziąć swój krzyż, podobnie jak Jezus wziął swój, i nieść go z godnością. Wyobraźmy sobie, że takie przesłanie trafia do kobiety, która jest bita przez męża. Że słucha go dorastająca dziewczyna, wykorzystywana seksualnie przez wujka. Innymi słowy: czy w takiej pobożnej i szlachetnej retoryce religijnej, nie kryje się de facto rodzaj aprobaty dla przemocy?

- Cierpiący Chrystus i kobieta maltretowana przez męża to jednak sytuacje z nieco innego rejestru. To powiedziawszy, rozumiem problem, który jest podnoszony.

Odwołam się do swojego doświadczenia chrześcijańskiego, które - może pana zaskoczę - jest doświadczeniem wielkopiątkowym. Ja dokładnie widzę scenę opuszczenia i cierpienia Jezusa w piątek. Inaczej zmartwychwstanie: jak przez mgłę widzę scenę pusty grób.

- Skoro Chrystus nie zmartwychwstał, próżna jest nasza wiara - mówi św. Paweł.

- Przyjmuję z pokorą argument małej wiary. Zarazem św. Paweł jest autorem podchodzącym do wiary w pewien charakterystyczny sposób. To bodaj Fryderyk Nietzsche mówi o nim jako o "mędrku", który zdoktrynalizował całe chrześcijaństwo.

Biorę to na siebie

- Co Pana Profesora tak fascynuje w wydarzeniach Wielkiego Piątku?

- W czasie tych kilkunastu godzin odsłania się, narastająca coraz bardziej (szczególnie kiedy spojrzymy na cały Wielki Tydzień, czyli od momentu tryumfalnego wjazdu Jezusa do Jerozolimy aż po jego śmierć) historia gwałtownego opuszczenia i fundamentalnej samotności człowieka. Rzecz jasna sam Chrystus ją przewiduje, gdy mówi, że wszyscy go opuszczą. Jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, to jest właśnie ostre światło Wielkiego Piątku, które do mnie przemawia.

Mało tego: są jeszcze inne, prócz Jezusa, tragiczne postaci tamtych wydarzeń. Samotnikiem jest też Piłat. On również zostaje opuszczony. Musi podjąć decyzję, co począć z człowiekiem, w którym nie dostrzega winy. Nie rozumie, dlaczego ma go skazać na śmierć. Jezus to w jego mniemaniu równy, spokojny człowiek. Mroczną sprawą okazuje się jednak nacisk tłumu. Motłoch chce ofiary.

Tak więc misterium Wielkiego Piątku jest dla mnie dramatem dwóch samotności: z jednej strony człowieka sprawującego władzę (pojawia się problem, do jakiego stopnia jego decyzja jest autonomiczna, a do jakiego stopnia jest wynikiem nacisku tłumu). Z drugiej strony - samotności Chrystusa, gdzie rodzi się podejrzenie, że opuścił go nawet sam Ojciec.

- A jaki Pan Profesor widzi sens w propozycji "utożsamiania się" wiernych z cierpiącym Chrystusem? Masz przyjąć krzyż, by zrozumieć, co czuł Jezus, kiedy Go biczowano i przybijano do krzyża.

- Niektóre modlitewniki wbijają człowiekowi do głowy poczucie grzechu i winy za śmierć Jezusa. Ale mnie nurtuje pytanie, czy w jakimś stopniu pojęcie grzechu wciskane do logiki misterium samotności i ogołocenia nie jest rodzajem "spieszczenia" wydarzeń wielkopiątkowych? Mówi się: twoja pycha wbija ten gwóźdź, twoja zachłanność wbija kolejny... Grzech jawi mi się tu jako rodzaj zgrzytu, gdyż umniejsza wielkość decyzji Chrystusa, który w ostatecznym rozrachunku mówi: "Biorę to na siebie".

Przyjmuję do wiadomości walor pedagogiczny tradycyjnego odczytywania Męki. Jednak Wielki Piątek powinien pozostać poza pedagogiką. Misterium Męki powinniśmy przed nią bronić.

- Pedagogika religijna nie jest wolna od idolatrii, dlatego jest tak niebezpieczna. Wystarczy, że uświadomimy sobie, iż Jezusa na śmierć skazali ludzie głęboko religijni, wychowani w duchu Bożej bojaźni. "Kto krzyczał: »Ukrzyżuj Go«? - pytał ks. Józef Tischner. - W ogromnej większości ludzie religijni - nie jacyś tam sceptycy, ateiści czy relatywiści (…) Czy sam krzyż nie ukazał nam wielkości religii i zarazem nędzy religijności"?

- Nie tylko wspólnocie religijnej, ale każdej wspólnocie grozi pokusa szukania kozła ofiarnego. Czegoś, co miałoby moc jej jednoczenia. Jasne, że wspólnota religijna w imię zasad, które ją stworzyły i które głosi, nie powinna generować przemocy i zła. A jednak...

To pokazuje dobitnie, że los Chrystusa, który kończy się w piątek po południu, jest figuracją każdej jednostki walczącej o autonomię, indywidualność, prawo do bycia poza ogólnie przyjętymi zasadami... William Blake mówi, że Chrystus był wielki nie dlatego, że zachowywał prawo moralne w sposób mechaniczny, ale dlatego, że wiedział, kiedy go nie zachowywać. Ocala więc jawnogrzesznicę, choć prawo mówiło, że takie się kamienuje. Mówi o powtórnym przyjęciu syna marnotrawnego, choć ten gardził miłością ojca, robotnikom w winnicy chciałby dawać takie same stawki, mimo że jedni pracowali od szóstej rano, a inni od godzin południowych. Przecież za takie poczynania Jezus przegrałby sromotnie przed każdym sądem pracy...

Ciężar Kościoła

Tischner chce powiedzieć, że wspólnoty najczęściej gromadzą się wokół kozłów ofiarnych, które sami przedtem przygotowali, i chcą te ofiary wykorzystać dla wzmocnienia swojej jedności. Można więc zaryzykować tezę, że ostatnią rzeczą, o której Chrystus marzył, było założenie Kościoła instytucjonalnego. Oczywiście, to ryzykowna teza, ale myślę, że Jezus nie bałby się jej postawienia. Może więc Kościół to dodatkowa "ofiara", ciężar, który musimy wziąć na siebie w drodze do zrozumienia Boga, rodzaj koniecznej "trudności"? Może Bóg nie jest "w" Kościele, lecz jest dopiero "przed" nami, na końcu drogi, jaką jest Kościół?

- Kiedy analizujemy zachowanie wspólnoty religijnej na drodze krzyżowej Jezusa, jest jeszcze jeden moment, który daje do myślenia: potrzeba oglądania zmagań skazańca ze swoją słabością i strachem. Oczywiście, na drodze Jezusa pojawia się Weronika, która ociera mu twarz. Jest Szymon z Cyreny, który zostaje przymuszony, by pomóc nieść krzyż. Jednak większość ludzi to oglądacze, których - jak się wydaje - "podnieca" przemoc. Co takie zachowanie mówi o nas - tych, którzy bez przymusu przyglądają się cierpieniu niewinnego?

- Pewnie nic dobrego. Jednak jest coś, co już opisywał Kant, a co doskonale wyczuli twórcy filmów grozy: człowieka fascynuje to, że uczestniczy w czymś, co sprawia, że jego siły życiowe zamierają na chwilę z wrażenia; moment, kiedy nie może złapać oddechu. Jestem to gotów zrozumieć. Ale nie bardzo rozumiem tych, którzy szli oglądać Mękę, by się przekonać, czy Jezus uwolni się z krzyża.

W "Jesus Christ Superstar" jest taka fantastyczna scena, kiedy przy basenie leży zblazowany i znudzony Herod. Przyjmując w tych okolicznościach Chrystusa, mówi do niego: "No pokaż mi, czy potrafisz chodzić po wodzie; co ci szkodzi?". To dla mnie zupełnie mroczne żądanie. Stoi za nim to, by człowiek nie tylko znosił swój los, ale także i to, by ten los odpowiadał moim oczekiwaniom. A prawdziwy news byłby wtedy, gdyby Jezusa nie tylko ukrzyżowano, ale gdyby on jeszcze zszedł z krzyża, spełniając mój na pozór wyrafinowany scenariusz...

Paradoksalnie ten tłum pokazuje, jak bardzo - wracam do mojej głównej myśli - Jezus był samotny. Może to jest ostateczny protest przeciwko stadności, podważenie władzy tych, o których Sokrates mówił "hoi polloi", "liczni".

- Może Męka jest tak fascynująca, gdyż samo cierpienie porusza człowieka do żywego? Simone Weil pisze: "Za każdym razem, kiedy myślę o Męce Chrystusa (albo o Ukrzyżowaniu), popełniam grzech zazdrości". Pan ją rozumie?

- Tak. Ale odwołam się do Williama Szekspira i jego "Serc straconych starania", notabene przewrotnej i zabawnej komedii. W końcowej partii pojawia się moment, który nazywam spojrzeniem dolorycznym. Mamy księżniczkę i jej damy dworu, do których zalecają się młodzieńcy. Umiera jednak jej ojciec i damy dają starającym się rok na wyleczenie się z "próżności rozumu". Wszyscy bohaterowie sztuki to mistrzowie błyskotliwej riposty, iskrzącego dowcipu, spektakularnej retorycznej biegłości. Tymczasem nie w tym rzecz, gdy rozważamy rodzaj więzi łączącej ludzi z sobą. Jeśli jesteś taki błyskotliwy, powiada młoda kobieta, idź do szpitala i spróbuj wywołać uśmiech na twarzy umierającego.

Prawdziwa śmierć

To jest przejmująca lekcja. Mówi o tym, że istnieje terapia doloryczna. Terapia, która polega na tym, by zobaczyć sumę naszych zabiegów intelektualnych, jako sumę naszych wybiegów. Po co te zabiegi? By coś ukryć. A co dziś chce się zasłonić? To, że cierpienie jest nieobecne. Tego domaga się szybki happy end. Owe gry komputerowe czy filmy, w czasie których facet kopnięty w głowę kilkanaście razy wstaje i idzie dalej, jakby nic się nie stało. Śmierć istnieje "na niby". Myślę, że jednym z wielkich pouczeń Wielkiego Piątku jest to, że śmierć istnieje naprawdę. Że ona nie jest "na niby".

Mam więc za złe mistrzom renesansu, choćby Pietrowi Perugino, ich uładzone sceny ukrzyżowania. Oni malują jakby już z drugiej strony: żadnej krwi, żadnej męki, za to błękitne niebo, spokój, błogość. Na drugim biegunie jest Matthias Grünewald i jego "Ukrzyżowanie", które jest fascynujące, gdyż mówi, że wszyscy wstąpimy w bramę Nic.

- Dostrzegam w wywodzie Pana Profesora rodzaj apologii cierpienia. I przypomina mi się przestroga Hegla, który powiadał, że jak chcecie tak bardzo uczestniczyć w cierpieniu Chrystusa, to nic nie stoi na przeszkodzie: wystarczy się samookaleczać.

- Ten typ myślenia był zawsze obecny w chrześcijaństwie.

- Jest i dziś, chociażby słynne misteria Drogi Krzyżowej na Filipinach, gdzie mężczyzn naprawdę przybija się do krzyża. Jednak Watykan mówi takim doświadczeniom "nie".

- Bo to jest spojrzenie na Pasję, które idzie za daleko. Ale dlatego, że również przypomina spektakl. Ból przybijanych do krzyża Filipińczyków mnie nie dotyczy.

Okropna w religii bywa dosłowność. Nasza wrażliwość teologiczna powinna więc polegać na odejściu od dosłowności. A to oznaczałoby, że wymowa Wielkiego Piątku powinna polegać na tym, iż to mnie się przybija do krzyża. Że to ja jestem samotny. Bo przecież Bóg, który umarł, nie przestaje być ważny. "Pojąłem - mówi w "Twierdzy" Antoine de Saint-Exupéry - że Boga odczytuje się z jego nieobecności, kiedy odchodzi". Kto wie, czy nie staje się ważniejszy właśnie przez swoją śmierć? Ten fakt skłania do ostrego myślenia: Judasz idzie się powiesić, Piotr płacze, że wcześniej się go zaparł.

Każdy, kto stracił bliską osobę, wie, jak ważna jest praca żałoby. I być może powiem z punktu widzenia ortodoksyjnej teologii rzecz heretycką, ale zmartwychwstały Chrystus jest dla mnie plastrem, który przykłada się na ranę, by mniej bolało. A może powinno być odwrotnie? Może ona powinna zostać otwarta, by nadal bolało?

- Czyli dla chrześcijańskiego doświadczenia Pana Profesora byłoby lepiej, aby Jezus nigdy nie powstał z grobu?

- Z doktrynalnego punktu widzenia odpowiedź twierdząca wiedzie człowieka na manowce. Stawia poza Kościołem. Ale skoro pojawia się pytanie, trudno przed nim uciekać.

Zróbmy Mu miejsce

Pyta więc pan, czy byłoby lepiej, czy byłoby gorzej. To są bardzo ludzkie kategorie, odsyłające nas do tego, by kazać odgrywać komuś w sztuce taką albo inną rolę. Tę logikę odrzuciliśmy. Rzecz więc nie jest w "lepiej" lub "gorzej". Rzecz w samym pytaniu, czy jest możliwe chrześcijaństwo nie tyle "bez zmartwychwstania", co tak bardzo skupione na tym, by w swoim życiu i działaniu "zrobić miejsce" nadchodzącemu Bogu; że ważne staje się podkreślenie właśnie owego pustego miejsca "po Bogu", który stał się człowiekiem nie po to, aby olśnić go chwałą zmartwychwstania, lecz by mu towarzyszyć w nędzy, chorobie i cierpieniu.

- Ale czy gdyby odrzucić zmartwychwstanie, wiedzielibyśmy, że to puste miejsce jest miejscem "po Bogu", a nie po prostu po jeszcze jednym zmarłym człowieku?

- Odpowiedź na to pytanie jest początkiem Zawierzenia. Wierzyć, to nie dowierzać słowom, wywodom i obietnicom, których doskonałość jest wielce ograniczona; wiara pokonuje dosłowność przez to, że przenosi nas poza sferę dostępną językowi. Uczniowie nie pojmują Jezusowej wypowiedzi zapisanej u św. Jana: "Jeszcze chwila a nie będziecie mnie oglądać, i znowu chwila, a ujrzycie mnie". My jesteśmy w tej samej sytuacji: nie rozumiemy.

Ale nieco niżej św. Jan dodaje następne słowa Jezusa, który tak mówi o dniu, w którym Go ujrzą ponownie: "W owym dniu zaś o nic nie będziecie mnie pytać". Ten dzień jest poza słowem i poza kalendarzem, które zawsze są "pełne" (pojęć, spotkań, osób, wydarzeń); ten dzień jest pusty. Bóg zrobił miejsce samemu sobie, to znaczy wyswobodził się z tych ludzkich uwikłań i wyobrażeń, w które dobrowolnie najpierw sam wstąpił. Wiara otwiera w nas Wielkopiątkowe Nic, które nie jest unicestwieniem, lecz prze-nic-owaniem, ukazaniem pustki, z której wszystko wyszło i która stanowi o tym, czym jesteśmy.

- Tyle tylko, czy przy takiej próbie interpretacji chrześcijaństwo nie będzie tylko rodzajem szlachetnego humanizmu?

- Zgoda, tu tkwi niebezpieczeństwo. Ale można też powiedzieć - nie będzie humanizmem, bowiem chrześcijaństwo to nauka nie o niezbędności człowieka jako "pana stworzenia", a przeciwnie - o konieczności umniejszania się (pięknie pisał o tym Angelus Silesius, wielki śląski myśliciel religijny), wycofywania, robienia, a nie zajmowania miejsca. W Wielki Piątek Jezus dokonał najwyższego gestu Czynienia Miejsca Bogu. Nie zapełniajmy tego Miejsca zbyt pospiesznie.

Ilustracja: Hans Holbein "Ciało martwego Chrystusa w grobie", 1521.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2006