Pomiędzy słowami

„C’mon C’mon” to film o trudnej sztuce wyrażania i nazywania swoich emocji, dlatego prawdziwa rozmowa z samej definicji łatwa tu być nie może.

17.01.2022

Czyta się kilka minut

Joaquin Phoenix i Woody Norman  w filmie „C’mon C’mon” w reżyserii Mike’a Millsa / A24 FILMS / GUTEK FILM
Joaquin Phoenix i Woody Norman w filmie „C’mon C’mon” w reżyserii Mike’a Millsa / A24 FILMS / GUTEK FILM

Wjęzyku angielskim c’mon oznacza zachętę („no, dalej”) albo lekkie zniecierpliwienie („dobra, dobra”, „daj spokój”) – wiele zależy od intonacji. Może więc służyć podtrzymywaniu rozmowy lub podaniu czyichś słów w wątpliwość. W filmie Mike’a Millsa „C’mon C’mon”, w którym rozmawia się bardzo dużo, to wyrażenie miewa oba odcienie. Między intensywną wymianą myśli a mową-trawą (nazywaną przez bohaterów „bla bla bla”) zawieszona jest historia przyjaźni niepokojąco bystrego dziewięciolatka z podejrzanie spokojnym (do czasu) czterdziestoparolatkiem.

Czy kino ze śmiercią, chorobą psychiczną oraz rozpadem więzi w tle może być pocieszycielskie? C’mon! Ten film najlepiej opisywać poprzez to, jakim z rozpędu mógłby być, a do końca, na szczęście, się nie stał. Weźmy choćby obsadę. Oto Mills zatrudnia Joaquina Phoe­niksa, czołowego neurotyka amerykańskiego kina, który przyzwyczaił nas do ról tańczących na linie Jokerów. Tym razem każe mu być troskliwym opiekunem i wziąć pod swoje skrzydła siostrzeńca o imieniu Jesse (w tej roli rewelacyjny Woody Norman). Ale – jak się okazuje – ta zmiana aktorskiego wizerunku również nie do końca się wypełnia; zmienia się jedynie sposób ekspresji.

Sama fabuła brzmi stereotypowo. Kiedy Viv (Gaby Hoffmann), czyli mama chłopca, musi wyjechać do innego miasta w Kalifornii, żeby zająć się pogrążonym w depresji mężem dyrygentem, przybyły z Nowego Jorku wujek Johnny próbuje stanąć na wysokości zadania. Czas spędzony z rezolutnym acz nadwrażliwym dzieckiem, obdarzonym słuchem szczególnie wyostrzonym na kryzysy dorosłych, przynosi Johnny’emu zupełnie nowe wyzwania i zupełnie nowe odkrycia. Jako że jest z zawodu radiowcem i nagrywa właśnie cykl audycji, w których dzieci z różnych środowisk i różnych miast USA wypowiadają się na temat coraz bardziej niepewnej przyszłości, mały Jesse zaczyna towarzyszyć mu w tej podróży. Krąży ona wokół pytań tylko pozornie prostych, bo szczerość bywa nader męcząca, a czasem nawet bolesna. I, co najważniejsze, domaga się własnego języka.

Stąd małoletni rozmówcy Johnny’ego, zapewne w swoich wyznaniach autentyczni, pytani o lęki i wyobrażenia mówią czasem wyuczonymi frazesami, podczas gdy on sam, przyszpilony przez siostrzeńca w drażliwych kwestiach swojego singielstwa czy relacji z siostrą, nie może uciec się do gładkich słówek. „C’mon C’mon” to film o trudnej sztuce wyrażania i nazywania swoich emocji, dlatego prawdziwa rozmowa z samej definicji łatwa tu być nie może. Bohater Phoeniksa doskonale wygrywa ową chroniczną niemoc – mamrotaniem, sapaniem, pochrząkiwaniem. Nie ma nic wspólnego ze złotoustym dziennikarzem, zakochanym w tembrze swego głosu. Podczas wywiadów z dziećmi staje się niewidzialny i niesłyszalny, zaś w rozmowie z podopiecznym poddaje się radykalnej zamianie ról. Bo Jesse nie chce być kolejnym przepytywanym małolatem, teraz on zadaje pytania, krótkie i ostre niczym cięcia brzytwy. Swoją drogą, najbrutalniejsze z nich dotyczy przyszłości Jessego. „Czy kiedyś będę taki jak mój tata?” – pyta, mając na myśli jego kolejny zjazd.

Reżyser „Debiutantów” (2010) czy filmu „Kobiety i XX wiek” (2016) wyspecjalizował się w zawiłych konstelacjach emocjonalnych i rodzinnych. Kręci historie o niewypowiedzianych uczuciach, obawach przed angażowaniem się i zasupłanych więzach łączących rodziców i dzieci. Tutaj, jako że ekranem (a może gąbką) dla dorosłych zaburzeń i traum jest dzieciak, fascynująco się ogląda dynamikę rodzinnego układu przez ten niby-naiwny filtr. Z fragmentarycznych, punktowych niemal spostrzeżeń wyłania się obraz całego chorego systemu. Dlaczego rodzeństwo Viv i Johnny żyło dotąd w oschłych stosunkach? Jak wyglądały ich relacje ze zmarłą niedawno matką? Skąd się wziął psychiczny rozpad ojca Jessego? Najbardziej „nieciągła” zdaje się postać wuja – zwłaszcza wtedy, gdy po nocach nagrywa na radiowym sprzęcie szczegółowe relacje ze spędzonych wspólnie dni. Dla kogo to robi i po co, okaże się dopiero w finale. W każdym razie, ów naznaczony wielosłowiem i dosłownością film właśnie w psychologiczno-narracyjnych nieciągłościach ujawnia swój sens. Linia opowieści wije się w retrospekcyjnych pętelkach, które mało wyjaśniają, bo najważniejsze jest to, co wydarza się jakby mimochodem, tu i teraz, również pomiędzy słowami.

Wytyka się Millsowi, że na siłę dowartościowuje familijne w gruncie rzeczy kino. Że czarno-białe pocztówki z odwiedzanych przez bohaterów miejsc wespół z muzyką (klasyczne arie, podniosłe wokalizy plus stare piosenki o miłości) zanadto ocierają się o kaligrafię. Albo że ta prosta opowieść próbuje skupiać w soczewce całą Amerykę. Bo przecież pytania o przyszłość, zadawane młodym mieszkańcom zdegradowanego Detroit czy Nowego Orleanu zniszczonego przez huragan Katrina, mają tu chcąc nie chcąc polityczne odniesienia. Do tego uzbrojeni we włochaty mikrofon Johnny i Jesse przemierzają ulice ikonicznych miast i wmieszani w tłum przypadkowych przechodniów zbierają dźwięki, przy okazji chwytając jakąś zmysłową prawdę o swoim kraju.

Zaznaczmy jednak, iż diagnoza Millsa nie próbuje odkrywać Ameryki, jakkolwiek życie niespodziewanie dopisało swój epilog. „C’mon C’mon” zadedykowany został pamięci czarnoskórego Devante’a Bryanta z Nowego Orleanu, który niedługo po wystąpieniu w paradokumentalnych fragmentach filmu i tuż przed swoimi dziesiątymi urodzinami padł ofiarą strzelaniny. Pewnie reżyser nie chciałby podkreślać tego faktu, ażeby nie być posądzanym o wykorzystywanie realnej tragedii. W centrum jego uwagi znalazły się przecież zupełnie inne dzieci: dziwny Mały Książę, żyjący jedną nogą w swoim wyimaginowanym świecie i, nie da się ukryć, w dość uprzywilejowanym środowisku, oraz smutno starzejący się Piotruś Pan, który powoli zaczyna wyrastać z krótkich spodenek.

Najważniejsze, że ta rodzinna historia z pęknięciem i przemieszczeniem w postaci wzajemnej opieki zastępczej nie idzie na skróty. Powstał przy tym obraz idealnie skrojony na nasze niespokojne czasy, w którym pojęcia bliskości, uważności, normalności (czymże ona jest tak naprawdę?) przez chwilę nabierają odświeżonego znaczenia. Nie mówiąc o pop-psychologicznej kategorii odnalezionego w sobie dziecka. Przede wszystkim jednak film Millsa odwołuje się wprost do tkwiącej w każdym z nas potrzeby bezpieczeństwa – socjalnego, egzystencjalnego, czysto biologicznego. Robi to w sposób na tyle serdeczny, że nie czuć w tym nadmiernej kalkulacji. ©

C’MON C’MON – reż. Mike Mills. Prod. USA 2021. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 21 stycznia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2022