Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Walki w Darfurze, sudańskiej prowincji na pograniczu z Czadem, trwają od kilku lat; rządowe wojska oraz wierne Chartumowi milicje (jedne i drugie arabskie), zwalczające czarnoskórych partyzantów, stosują - tak twierdzą organizacje humanitarne - taktykę "spalonej ziemi". Tylko od 2003 r. zginęło tam 200 tys. ludzi, a dwa miliony zostały zmuszone do opuszczenia domów. W przypadku Darfuru często pada więc słowo "ludobójstwo". Jednak aż do tej pory interwencja ONZ była niemożliwa: na forum Rady blokował ją nie tylko rząd Sudanu, ale zwłaszcza Chiny, prowadzące w Afryce ekspansję w celu pozyskania źródeł surowców dla swej gospodarki i wchodzące w układy z reżimami wszelkiej maści.
Właśnie ustępstwem wobec Chin było złagodzenie rezolucji: żołnierze ONZ mają zająć się peacekeepingiem (utrzymywaniem pokoju), a nie peacemakingiem (zaprowadzaniem pokoju). W praktyce może okazać się to trudne, skoro pokoju nie ma, a jedynie chwilowe zawieszenia broni. Przypomina się tu wojna w byłej Jugosławii, której nie powstrzymali ONZ-owscy peacekeeperzy, mający ograniczony mandat i często bezradni w obliczu zbrodni wojennych, ale dopiero zbrojna interwencja. I przypomina się także ludobójstwo w Rwandzie w 1994 r. - jedna z najbardziej dramatycznych porażek ONZ. Choć więc pozostają wątpliwości, ograniczona interwencja międzynarodowa, nawet jeśli nie doprowadzi do pokoju, to przynajmniej jest pierwszym poważnym krokiem w tym kierunku.