Pod obłokami

1.

18.08.2007

Czyta się kilka minut

Czy był to tzw. kultowy film? Raczej nie, ale zdarza się, że książka, film czy płyta odnajdują nas w najwłaściwszym momencie, jakby podsunięte czyjąś ręką. Ich tajemnica, wrażliwość i ból spotykają naszą wrażliwość i ból dokładnie wtedy, gdy na to spotkanie czekamy. Czas jakiś istniejemy poprzez obraz, słowo, muzykę, w nich bardziej zanurzeni niż w codziennym, natrętnie realnym życiu. Nie pytamy, czy są doskonałe - po prostu jesteśmy w nich.

2.

Pamiętam "Po tamtej stronie chmur" sprzed ponad dziesięciu lat. Małe krakowskie kino Pod Baranami, twarde stołeczki studenckiego klubu Rotunda, później jeszcze magnetowidowa taśma, kopia legalna, lecz dźwięk zdławiony. Ile razy oglądane? Trzy? cztery? może pięć? I za każdą powtórką ten sam mechanizm: niepokój, że tym razem zdarzy się obojętność, a potem ulga: nie, magia działa. I jeszcze niechętne wychodzenia z kina - w świat bledszy od tego, który rozjarzał się na podniszczonych ekranach. Dziś, bogatszy o dekadę doświadczeń tzw. prawdziwego życia (bogatszy, a może właśnie jakoś zubożony?), oceniałbym film Antonioniego i Wendersa pewnie nieco chłodniej. Ale trzeba być wiernym duchom przeszłości, nie można zapomnieć samego siebie. Jak pisał stary poeta: "nie zaprę się ciebie, nieszczęsny młodziku i powodów/twoich cierpień nie nazwę głupimi"...

3.

Być jak John Malkovich - można by powtórzyć tytuł zupełnie innego filmu, tak bardzo ponętny jest wizerunek artysty w łączącej kolejne nowele Antonioniego opowieści Wendersa, gdzie grany przez Malkovicha reżyser filmowy (oczywiście myślimy o nim jako o ekranowym wcieleniu twórcy "Powiększenia") przemierza Francję i Włochy zachwycające posezonową urodą, szukając tematów, postaci, inspiracji. "Gdy kończę jeden film, zaczynam myśleć o następnym", a pomiędzy jest samotna wędrówka z aparatem fotograficznym i notesem, skupienie, nieśpieszna praca oczu i myśli. Mieszają się dozy prawdy i pociągającego stereotypu, jest samotność (ale raczej oswojona, a nie dojmujące osamotnienie), jest melancholia i może ból, ale też wygodny fotel w samolocie, milczenie wyludnionej plaży, pusty kawiarniany stolik nad brzegiem zatoki, szczodrość krótkiego spotkania z kobietą. Jednocześnie przecież twórcy filmu mówią tu o nieuniknienie zapośredniczonej relacji do świata - artysta po części zawsze jest odjęty międzyludzkiej strefie, patrzy na nią przez swoisty filtr (czasem ten dosłowny, tkwiący na obiektywie kamery) - o doznaniu ciemności, w której "rozjaśnia się rzeczywistość" i o wysnuwaniu opowieści, krosnach wyobraźni, które usłyszaną gdzieś historię zamieniają w dzieło, opowieść sztuczną, ale właśnie dzięki sztuczności prawdziwą. I o tym, że praca ta nie ma końca, bo za każdym obrazem jest inny obraz, bliższy rzeczywistości. Jest tu artysta trochę niczym Kierkegaard słuchający Mozartowskiego "Don Juana": "Staję sobie na zewnątrz, w korytarzu, opierając się o ścianę dzielącą mnie od widowni; wtedy muzyka oddziałuje najsilniej, staje się osobliwym światem poza mną. Nic nie widzę, ale jestem wystarczająco blisko i słyszę, pozostając przecież tak niezmiernie daleko"...

4.

Opowieści Antonioniego, a w każdym razie dwie pierwsze, nie chcą więc być realistyczne w najprostszym sensie tego słowa, są szkicem, esencją. Podejmując miłosną grę, nie mówimy tak jak Silvano i Carmen z pierwszej noweli, choć chcielibyśmy tak mówić, miast waty drugorzędnych słów rzec tylko "jestem niewolnikiem twojego milczenia". To raczej przypowieści, w których mężczyźni konsekwentnie zawodzą, są gorsi lub słabsi, obojętni lub niezdecydowani, a czasem nawet (w filmie jest tak dwukrotnie) przesypiają jakąś życiową szansę. Te przypowieści układają się w cykl, są kolejnymi stadiami erotyki: delikatność zakochania, dojrzałość, otchłań małżeńskiego trójkąta, wreszcie ponadcielesna miłość do Boga.

Najbardziej tajemnicza jest historia platonicznej miłości Silvano i Carmen, którzy toną w sobie, ale ich uczucie pozostanie na zawsze cieleśnie niespełnione - po wzroku i słowach nie pojawi się dotyk. A właściwie zostanie on odrzucony przez mężczyznę, który ucieknie, nie chcąc dopełnienia, podejmując decyzję zdumiewającą, zwłaszcza wobec piękna i absolutnej obecności ciała Ines Sastre, aktorki grającej Carmen (wygląda jak archetyp kobiety, w której pragniemy się zakochać). Dlaczego? Co właściwie stanęło na przeszkodzie spełnienia? Lęk? Niezdolność pogodzenia się, że nie był jedyny? Może po prostu obawa (dziecinna niechęć do "normalności"?), że miłość spełniona skończy się, wypali, zniknie jej sekret. Nie chcemy spełnienia, bo każe się ono odsłonić i nie zostanie miejsca na grę, stwarzanie siebie, a przecież "zawsze chcemy żyć w czyjejś wyobraźni"... Czy myśl ta nie nabiera zaskakująco technicznego sensu w dobie komunikacji niebezpośredniej, budującej królestwo projekcji i ułudy z czatów, maili i sms-ów?

Wszystkie kobiety Antonioniego są piękne. Historia dziewczyny, która zabiła ojca, a potem napotyka na swej drodze dojrzałego, przypominającego tego ojca mężczyznę i oddaje mu się, istnieje na ekranie tak naprawdę tylko dzięki Sophie Marceau i zostaje sprowadzona do błysku - błysku jej urody, błysku ich natychmiastowego porozumienia, błysku chwili spędzonej ze sobą, po której on odchodzi, a ona patrzy, ale nie robi nic, by go zatrzymać.

A potem, zbliżając się do "rodzajowości", widzimy królewski majestat Fanny Ardant, nadający godność poniżeniu zdradzanej żony, w której duma walczy z potrzebą miłości. Może to nie piekło na miarę "Scen z życia małżeńskiego", ale dość dotkliwe, z dwiema zrozpaczonymi kobietami i mężczyzną, który nie umie z żadnej z nich zrezygnować, kłamie, jest okrutny, ale tak naprawdę, jeśli do jego działania przyłożymy moralny osąd, nic nam on nie da, bo motywacja mężczyzny jest znacznie głębsza. Kocha dwie kobiety i nie może się okaleczyć, uciec od namiętności, daleko potężniejszej niż nakaz rozumu.

Kolejne stadia miłości w "Po tamtej stronie chmur" są coraz smutniejsze, coraz mniej w nich tajemnicy, od poetyczności Cherubina wędrujemy ku spazmatycznemu rozczarowaniu Don Juana, od poczucia absolutnej wyjątkowości drugiej osoby, tej jedynej, jakiej doświadczali Carmen i Silvano, docieramy w końcu do tragikomicznej sceny, gdy w pustce ogołoconego po rozwodzie mieszkania spotyka się przypadkiem dwoje ludzi "po przejściach", by po chwili pomyśleć, że mogliby ułożyć sobie życie razem. "Wszystkiemu można zaradzić" - powie on. "To właśnie mnie martwi" - odpowie ona, płacząc, bo wszystko staje się już przewidywalne, nie ma wielkiej ostatecznej miłości, są kolejne konfiguracje, które przynosi nam los, nieco lepsze lub gorsze wzajemne wspieranie się, obrona przed dygotem samotności, z gorzką nutą wiedzy o tym, że nic nie wypełnia się absolutnie.

I może dlatego, jakby przeczuwając te wszystkie raniące wtajemniczenia, grana przez Ir?ne Jacob dziewczyna z ostatniej części filmu wybiera nie mężczyznę, a klasztor, chce uciec od swego ciała do Boga, osiągnąć już teraz spokój, oddalenie, tę samą sérénité, do której dążył stary bohater pięknego opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Ale wybierając Boga, odrzuca "zwykłą" miłość Niccola, jej zakochanie w Jezusie przynosi nieuchronną bezwzględność, nie inną od tej, jaką okazujemy tym, którzy kochają się w nas bez wzajemności.

5.

Bo też tak naprawdę pełne uczuć i zjawiskowych kobiet, ostatnie pełnowymiarowe dzieło Michała Anioła Antonioniego jest opowieścią o tym, że miłość jest niemożliwa, czy w każdym razie przydarza się tylko na krótką chwilę, nawiedza nas i porzuca. Ten film jest przecież jednym wielkim rozstaniem, mijaniem się kolejnych bohaterów, odchodzeniem, w którym nie ma miejsca na trwanie. Ciągle powraca perspektywa pustej ulicy, którą trzeba pójść i która prowadzi donikąd.

"Komu nagle odsłania się bezlitosna prawda istnienia, ten nie/może nie spytać: jak to jest możliwe?//Jak to jest możliwe, chyba wymyślone przez okrutnego demiurga,/takie urządzenie świata?" - mówił Miłosz o nieszczęsnym młodziku, o doświadczeniu swej młodości. Tę bezlitosną prawdę, choć łagodzi ją elegancja obrazu, opowiada nam też dzieło Wendersa i Antonioniego, a ostatni akord opowieści wybrzmiewa, gdy przyglądając się kolejnemu początkowi miłosnej gry, Malkovich powie o spoglądającym na świat słońcu, obojętnym jak śnieg u Joyce'a.

Ów śnieg padał w przejmującym opowiadaniu "Zmarli" (i nakręconym na jego podstawie filmie Johna Hustona), którego bohater "słyszał śnieg cicho spływający na wszechświat i dusza jego zamierała z wolna, jakby nadeszła ostatnia godzina dla wszystkich żyjących i zmarłych". Rzeczywistość odsłaniała swoje nieludzkie oblicze, nie mając nam nic do powiedzenia, nie troszcząc się o nas, trwając. Może więc po tamtej stronie chmur trwa pustka, my zaś, pod obojętnymi obłokami, chcąc nie chcąc, gramy bolesną komedię miłości.

Jest u Antonioniego tak, jak być powinno. Dużo piękna i nadziei. A niżej ból.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2007