Biurko na pustyni

W „Dolinie Bogów” zmieściło się wszystko, co składa się na upadek naszej cywilizacji. Grabieżczą eksploatację natury i kompulsywne gromadzenie dóbr uosabia biały człowiek. Co może ocalić świat?

17.08.2020

Czyta się kilka minut

John Malkovich w filmie „Dolina Bogów” / MATERIAŁY PRASOWE
John Malkovich w filmie „Dolina Bogów” / MATERIAŁY PRASOWE

W najnowszym filmie Lecha Majewskiego jest wielu bogów, również samozwańczych. Na początku byli oczywiście ci mityczni, indiańscy, zaklęci w skałach Monument Valley. Boskiej mocy wskrzeszania zmarłych pragnie grany przez Johna Malkovicha najbogatszy człowiek świata, który w sercu pustyni, na szczycie góry, zbudował zamczysko naszpikowane elektroniką, sztuką wysoką i przepastną samotnością. Coś z domyślnego boga ma też w sobie młody pisarz (Josh Harnett), albowiem całe przedstawione na ekranie bujne światotwórstwo odbywa się poniekąd w jego głowie.

I byłaby to opcja dla filmu korzystna. „Dolina Bogów” rozpoczyna się ujęciem szosy rozwijającej się pod kołami samochodu niczym w „Zagubionej autostradzie” Davida Lyncha. Można dostrzec w tym mimowolną sugestię, że nie mamy do czynienia z kinem tradycyjnym, ale z obrazem filmowym stanowiącym wyzwanie dla naszej wyobraźni i logiki. Skoro już na początku uruchamia się projektor czyjegoś subiektywnego umysłu, wszystkie chwyty wydają się dozwolone.

Jednak tego rodzaju wizje, wbrew pozorom, wymagają szczególnej precyzji opowiadania, wyczucia jego rytmu i nastroju. Tymczasem Majewski, ze względu na swą interdyscyplinarność i niezależność nazywany twórcą totalnym, więcej ma z artysty wizualnego niż filmowego opowiadacza. Podobnie zresztą jak w wielu jego poprzednich filmach: „Ogrodzie rozkoszy ziemskich”, „Młynie i krzyżu” czy niedawnej „Onirice”.

Rolę Boga przejmuje również kamera, kiedy w nieśpiesznym zachwycie panoramuje majestatyczne pejzaże skalne Wyżyny Kolorado. Albo gdy obnaża bezwstydny przepych posiadłości niejakiego Wesa Taurosa, wypełnionej replikami największych dzieł sztuki w skali jeden do jednego. Operowo rozbuchana satyra na odklejony od życia „jeden procent ludzkości” wymierzona jest także w kulturę. Jej wielkie piękno wydaje się dzisiaj martwe – stało się niczym więcej, jak powielanym i konsumowanym przez wybrańców towarem.

W „Dolinie Bogów” zmieściło się bowiem wszystko, co składa się na upadek naszej cywilizacji. Grabieżczą eksploatację natury, kompulsywne gromadzenie dóbr, utowarowienie wszelkich relacji uosabia w filmie biały człowiek. Tym, co może ocalić świat w jego duchowym i ściśle organicznym wymiarze, jest prastara kultura plemienia Nawaho, aczkolwiek na skutek skażenia uranem środowiska naturalnego doświadcza ono także powolnej degradacji. Tym zaś, kto może nadać tej przemianie wyobrażony kształt, jest współczesny artysta.

To dlatego skrachowany pisarz, a zarazem sprostytuowany copywriter porzuca dotychczasowe życie i wyrusza na pustynię, taszcząc ze sobą staroświeckie biurko. Bo tylko tam, w Dolinie Bogów, dokonawszy całopalenia resztek dobytku, może poczuć się prawdziwie wolny i spleść mityczną opowieść o indiańskich autochtonach strzegących swoich świętości z krytyką tego, co uosabia przemysł wydobywczy spod znaku Wes Tauros Engineering. I czemu bohater miał jeszcze niedawno służyć swym pisarskim talentem.

Wyprawa w czas mityczny przeplata się z wizytą w zamku ekscentrycznego krezusa, który już na wejściu skanuje swoich gości poprzez wgląd w ich prywatne filmiki. W końcu dzisiejsi bogowie to nie tylko ci, którzy mogą dla kaprysu konstruować machiny Leonarda, zbudować sobie czarny odpowiednik Tadż Mahal po drugiej stronie indyjskiej rzeki czy zamówić żywy duplikat ukochanej osoby. To ci, którzy mają dostęp do naszych danych.

Rozpisany na dziesięć odsłon filmowy poemat konsekwentnie prowadzi nas między skrajnościami. Między podupadłym indiańskim rezerwatem a sterylnym bogactwem, pomiędzy realnym i surrealnym, twardą rzeczywistością i mitem. I jeszcze między sacrum i profanum, naturą i kulturą, oryginałem a kopią… Dużo jak na dwie godziny. Reżyser zdaje się egzaminować widza, odwołując się do jego kulturowych kompetencji. Stąd liczne podpowiedzi z historii sztuki czy historii kina i to nieustające wysokie C, które sprawia wrażenie, że – parafrazując polskiego poetę – ktoś tu non stop ciągnie symbole za sznurek.

Czegoś jednak istotnego zabrakło w tym superambitnym przedsięwzięciu z udziałem gwiazd światowego kina, zapierających dech widoków i ważkich myśli. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, brakuje w nim człowieka. Postacie są tu zaledwie figurami przypowieści, a ich problemy hasłami. Oto „alienująca zachłanność”, „egzystencjalny kryzys” czy, jak w przypadku Szarego Konia, Trzeciego Oka i Ptasiej Twarzy – figury „biorących odwet szlachetnych dzikusów”. Nawet historia nieszczęsnej matki, którą miłość do dziecka pcha w objęcia Sinobrodego (gra ją Bérénice Marlohe, była dziewczyna Bonda), pozostaje czysto pretekstowa. Dużo większe wrażenie robi jej ostro wycięta suknia projektu Ewy Minge.

Dlatego po seansie zostaną w nas przede wszystkim poszczególne obrazy. Przypowieść Nawaho o kamiennym dziecku, jakże cieleśnie zwizualizowana przez Majewskiego, dekadenckie, Kubrickiem podszyte przyjęcie u Taurosa czy wizyta pisarza w zamkowym „muzeum nędzy”.

Przeładowanej „Dolinie Bogów” brakuje też filmowej dynamiki. Nie w banalnym znaczeniu tego słowa, rozumianej jako tempo akcji czy praca kamery, ale tego, co wydarza się między obrazami i równocześnie w naszych głowach. Przy tak skonstruowanych filmach – nielinearnych, parabolicznych, wizualnie olśniewających – istotne jest samodzielne zszywanie sensów. U Majewskiego jest to proces cokolwiek jałowy, bo sensy zostają podane na tacy: pięknie sfotografowane, dobitnie wypowiedziane, ograne świetną skądinąd muzyką Jana A.P. Kaczmarka.

Dlatego „Dolina”, choć momentami zachwyca, to nijak nie angażuje. Nawet tak bardzo eksponowane zdjęcia przyrody (prócz Majewskiego autorem zdjęć był Paweł Tybora) odsyłają raczej do „National Geographic” niż do bolesnych problemów sfilmowanego przez nich kawałka Ameryki czy w ogóle dzisiejszego świata.

Mimo tych utyskiwań warto dzieło Majewskiego obejrzeć na dużym ekranie. Jeśli nie dla samych krajobrazów, to choćby dla Malkovicha, który znów chce być jak John Malkovich, tym razem w podwójnej roli księcia i żebraka. Można też zobaczyć w „Dolinie Bogów” rzecz trochę autotematyczną – o artyście, który właściwie może wszystko (kreacyjnie, produkcyjnie, obsadowo) i o tym, co z tego dla filmu wynika. ©

DOLINA BOGÓW (Valley of the Gods) – reż. Lech Majewski. Prod. Polska/Luksemburg 2019. Dystryb. Galapagos Films. W kinach od 21 sierpnia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2020