Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
No i zatęskniłem za bajeczną, zdawałoby się - krainą, w której człowiek miał odwagę pisać rzeczy szokujące wyuzdaną wręcz kiczowatością, ale robi to z przekonaniem, że tworzy arcydzieło! Przekonaniem potwierdzonym nie tylko komercyjnym sukcesem, ale i opinią najtęższych głów. "Meyerbeer się unieśmiertelnił" - podsumował swoje wrażenia z wystawienia w 1831 r. w Paryżu nowej grand opéra nowy mieszkaniec miasta, Fryderyk Chopin.
"Robert Diabeł", gdyż o tym dziele mowa, przepadł jednak wśród zakrętów historii, i dziś funkcjonuje jako ciekawostka. Krzywe zwierciadło, w jakim na Wratislavii Cantans pokazał go Marc Minkowski - wybierając kuriozalnie brzmiące fragmenty scen baletowych ("tam dusze z grobów powstają, po 50, 60 grupowane" - relacjonował Chopin), wyjaśnia, dlaczego. A jednak było to dotknięcie cudownej naiwności i bodaj największe odkrycie festiwalu. Baśń rozwijana pod godłem "sancta simplicitas", nawet w świecie opery nie do pomyślenia po Verdim i Wagnerze, którzy najwyraźniej odebrali nam niewinność. "Robert Diabeł", który byłby spełnieniem marzeń Walta Disneya, nie może stać się karmą współczesnych teatrów operowych, jednak jesteśmy bez niego ubożsi. Może więc niechby gdzieś pojawił się choćby jako repertuarowy deser? Takie życzenie z okazji Roku Chopinowskiego - skoro Chopinowi w jakimś momencie tak bardzo się spodobał. Może się ziści.
Minkowskiemu kiedyś już ziścić się je zresztą udało, i byłoby dobrze, gdyby właśnie on ten cud powtórzył. Orkiestra Sinfonia Varsovia pod jego batutą w muzyce Meyerbeera zabrzmiała jak marzenie, bawiąc się przynajmniej równie dobrze, jak publiczność. Oczywiście opera ta to nie wyłącznie wiązanka coraz bardziej niewiarygodnych tańców, w których wywołane z grobów dusze zakonnic miałyby fikać w rytm trąbionego kankana, aby po serii potężnych akordów (4 fagoty, 3 puzony, 4 rogi, bodaj 3 trąbki, perkusja!) przeskoczyć - um-pa-pa, um-pa-pa - w regularny walczyk. To przede wszystkim kawał wcale wizjonerskiej roboty, ciekawych arii i niezliczonych, a zadziwiających pomysłów (jak tematy prowadzone przez flet i róg). Olbrzymia obsada w kanale orkiestrowym i jeszcze większa na scenie. To chyba zresztą przede wszystkim wystawa opery zrobiła na młodym Chopinie tak piorunujące wrażenie. Trudno będzie je powtórzyć, ale jeżeli ktoś gdzieś spróbuje, trzeba będzie się tam udać w pielgrzymkę.
***
Co poza tym zaproponowała w tym roku Wratislavia Cantans? Przeglądając program wielkiego festiwalu, nie podskakiwałem z entuzjazmu. Kilka zapowiedzi - choć mniej lub bardziej znakomitych (jak "klasyczna" już Msza h-moll Bacha pod dyr. Philippe’a Herreweghe) - było tak przewidywalnych, że nie budziło specjalnego zainteresowania. Ciekawiej wyglądały propozycje nieco zagadkowe, choćby i budzące wątpliwości.
Zespół Capriccio Stravagante Skipa Sempé pokazał składankę z barokowych oper francuskich, potwierdzając wszelkie obiegowe opinie o monotonii tej muzyki. Opinie, które okazałyby się fałszywe, gdyby wykonano bardziej charakterystyczne fragmenty: Lully’ego uzupełniono jakąś rzeczywiście wielką, budującą napięcia chacconą (skoro już były kawałki z "Rolanda"), do wiązanki Rameau włączono którąś z jego znakomitych orkiestrowych burz - skoro i sam kompozytor rozumiał, że trzeba w ten sposób ożywić przebieg opery. Wprawdzie żaden Boreasz nie przebiegł przez scenę Opery Wrocławskiej, gdzie odbywał się koncert zespołu, w Ratuszu jednak Skip Sempé w pojedynkę czarował później recitalem z muzyką klawesynistów francuskich, pięknie wykorzystując możliwości wrocławskiego instrumentu, udanej kopii niemieckiego XVIII-wiecznego oryginału.
Co nietypowe - nie był to jedyny klawiszowy recital na tegorocznej Wratislavii. Wcześniejszy występ Trevora Pinnocka mieścił się jeszcze w profilu festiwalu (muzyka dawna), jednak chopinowskie koncerty Janusza Olejniczaka to już bezpośredni ukłon w stronę Roku Chopinowskiego. Ukłon wykonany z wyjątkową gracją: wprawdzie historyczny fortepian z wrocławskiej wytwórni Welck z lat 40. XIX w. nie przetrwał bez szwanku dwóch wykonań Scherza b-moll, Ballady g-moll i Poloneza As-dur, jednak panująca w małej sali barokowej kamienicy Pod Złotym Słońcem atmosfera koncertu dla zgromadzonych w salonie przyjaciół wytworzyła niezrównaną, intymną więź między pianistą, publicznością a muzyką. Szczególnie ujmująco zabrzmiały mazurki i otwierające recital "Largo con gran espressione", jednak wyjątkowym wspomnieniem będzie cały występ.
***
Jako ostatni akord festiwalu stanęło dzieło gigantyczne, dla odważnych: Requiem Berlioza, "Grande Messe des Morts". Odważny okazał się Paul McCreesh, który jako dyrektor festiwalu wpisał je do programu, a jako dyrygent starannie przygotował z połączonymi chórami i orkiestrami wrocławskimi, ze wsparciem Gabrieli Consort&Players oraz The Chetham’s Symphonic Brass Ensemble; odważna okazała się też publiczność, która entuzjastycznie wytrwała napór masy dźwiękowej. Akustyka kościoła św. Marii Magdaleny spowodowała - jak zwykle - spowolnienie temp i zacieranie szczegółów, jednak niewątpliwie romantyczne Requiem było wielkim przeżyciem. Wręcz monstrualnym!