Po co są Alpy

Nie wiem, czy warto ryzykować, by stanąć na wierzchołku góry. Na pewno warto przeżyć przygodę, z którą wiąże się wejściew jej zimny świat, obojętny wobec ludzkich zamiarów.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Słońce chowające się za czterotysięcznikami: Obergabelhornem, Zinalrothornem i Weisshornem. Szwajcaria, lipiec 2018 r.  / BARTEK DOBROCH
Słońce chowające się za czterotysięcznikami: Obergabelhornem, Zinalrothornem i Weisshornem. Szwajcaria, lipiec 2018 r. / BARTEK DOBROCH

Mieliśmy tyle samo lat i pochodziliśmy z dwóch światów. Jego przynależał do gór. Mój rozciągał się między górami a miastem. Ja bywałem w górach, on tam był. Zasadnicza różnica. Choć i poza nią dzieliło nas niemal wszystko – ja z biednego kraju, on z bogatej Szwajcarii, ja z rodziny dziadka-naukowca, on z wielodzietnej pastersko-rolniczej.

Do położonej na pasterskiej hali chaty przyjaciół dziadka, którą opiekowała się rodzina Josta, można było dojść tylko pieszo. Szło się mniej niż godzinę. Zimą mogła ją zmieść lawina – myślałem. Ale dziadek mówił, że koszenie pastwisk zmniejsza takie zagrożenie. Hala zaś pachniała skoszoną trawą.

Od Josta przychodziły potem listy. Pisał, jak na imię mają cielaki, które przyszły na świat w tamtym roku. To mógł być początek pięknej przyjaźni. Ale nie spotkałem Josta w dorosłym życiu, bo nie wróciłem już do Elm – w okolicy nie było lodowców ani czterotysięczników, które by mnie przyciągały.


ZOBACZ TAKŻE:

ŻYCIA SZUKAJ W SUDETACH. ZBIGNIEW PIOTROWICZ, znawca gór: W ciągu czterech-pięciu pokoleń po 1945 r. powiązaliśmy to, co robimy, z przeszłością. To już nie jest nieswojość, ale swojość. A jeśli to pojęcie nałożymy na konkretny obszar, to mamy sudeckość >>>>


Dopiero kilka lat temu, w alpejskim schronisku, czytając po raz pierwszy „Osiem gór” Paola Cognettiego, przypomniałem sobie Josta, a drogi do budowanej przez bohaterów chaty w górach nie umiałem wyobrazić sobie inaczej niż w scenerii tamtej chaty. Przypomniałem sobie człowieka żyjącego w górach, w których ja bywałem.

Góra pierwsza i jedyna

Zanim producenci, którzy nabyli prawa do „Ośmiu gór” (o filmie pisze w tym numerze Anita Piotrowska), zadzwonili do reżysera Felixa Van Groeningena i dowiedzieli się, że właśnie czyta tę książkę, jej autor Paolo Cognetti miał już na koncie kilka nie byle jakich literackich laurów, w tym Nagrodę Stregi, włoskiego Bookera.

Jednym z filmów, który wpłynął na jego życiowe wybory, było „Into the Wild” (u nas znane jako „Wszystko za życie”). W Alpach trudno jednak szukać dziczy, którą przywołuje angielski tytuł. Tylko ich niektóre włoskie rejony odzyskały trochę dzikości wskutek powojennego wyludnienia. Były tam miejsca, gdzie z górskich dolin i położonych w nich wsi w latach 50. i 60. ubyło nawet 80-90 proc. mieszkańców. Bieda, brak pracy gnały ich do fabryk Turynu czy Mediolanu, a czasem dalej – przez alpejskie przełęcze do Francji czy Szwajcarii. W Graine, której literackim odbiciem jest Grana, w pewnym momencie z dwustu przedwojennych mieszkańców pozostało czterech.

Ucieczka w góry była dla Cognettiego powrotem do dzieciństwa. Urodzony w Mediolanie Paolo spędzał czas z rodzicami w tej samej, co w powieści, dolinie – odnodze Doliny Aosty – i nad tym samym jeziorem. „Jeśli ktoś idzie mieszkać wysoko w góry, to dlatego, że na dole nie dają mu spokoju” – mówi w książce ojciec Pietra. Wędrując wraz z przyjacielem – pierwo- wzorem literackiego Bruna – po alpejskich ścieżkach, autor wydeptywał szlak swojej opowieści: z fragmentów autobiografii, autentycznych postaci, dobrze znanych miejsc, historii poznanych w dolinie, które splatała nić wyobrażeń. Nad tym wszystkim górowała jego dziecięca „góra pierwsza i jedyna” – Monte Rosa. Właściwie nie góra, lecz cały masyw, najpotężniejszy w Alpach, oddzielający najwyższym położonym w nich murem Włochy od Szwajcarii i obejmujący wraz z masywem Breithorn-Liskamm kilkanaście czterotysięczników rozciągniętych na kilkunastokilometrowej grani. Dla alpinistów z całego świata skupisko marzeń i celów. Tak trudnych i niebezpiecznych, jak zwana „Pożeraczem Ludzi” grań Liskammu, oraz tych dostępnych dla rodzinnych zespołów, takich jak ten literacki, złożony z ojca prowadzącego co roku na linie na jeden z alpejskich olbrzymów syna odczuwającego za każdym razem skutki wysokości. Niedzielącego z ojcem jego pasji. Tego zewu gór, każącego często sięgać coraz wyżej i dalej.

Tu wszystko jest bardziej

Alpejskie czterotysięczniki nadal budzą ten zew w alpinistach takich jak Kacper Tekieli, który 17 maja zginął na szwajcarskim Jungfrau. Ale i w amatorach wchodzących na nie w asyście przewodników lub bardziej doświadczonych partnerów.

Fascynowali mnie ci pierwsi, choć należałem raczej do tych drugich. Kiedyś przed podobnym w skutkach upadkiem na polu śnieżnym pod granią Lagginhornu podciętym kilkusetmetrową przepaścią wyhamował mnie czekan wbity w śnieg, a raczej skrobiący po lodowej polewie, na której poślizgnęły się zęby raków. W akcie młodzieńczej dezynwoltury i dla przyspieszenia zejścia zrezygnowaliśmy wcześniej z wiązania się liną. Podczas zejścia na włoską stronę z Piz Bernina zareagowałem śmiechem, gdy moja noga wpadła po udo, zwisając nad co najmniej kilkunastometrową czeluścią szczeliny, dosłownie kilka sekund po tym, gdy nasz starszy kolega-przewodnik powiedział z kategoryczną pewnością, że tu już nie ma szczelin.

Kacper Tekieli był wspinaczem i filozofem, który od Piz Bernina zaczął swoją ostatnią górską wędrówkę. Kilka lat temu mówił „Górom”: „To niestety banał, ale w górach wszystko jest »bardziej«. Nic w przyrodzie nie ginie i skoro jest więcej radości, więcej satysfakcji i słońce świeci jaśniej, to musi być również więcej ryzyka”.

Nie umiem odpowiedzieć, czy warto było ryzykować, by stanąć na wierzchołkach ośmiu gór – na tyle bowiem zaledwie alpejskich czterotysięczników udało mi się wejść w tamtym okresie życia. Ale na pewno warto było przeżyć – w podwójnym znaczeniu tego słowa – przygodę, z którą zawsze wiązało się wejście w ich zimny, lodowy świat, obojętny wobec ludzkich zamiarów. Choć tak bardzo przez człowieka sakralizowany.


ZOBACZ TAKŻE:

JAK PRZEŻYĆ SIEBIE. OPOWIEŚĆ O PETERZE CHRZANOWSKIM. W połowie siódmej dekady życia brzmi jak Piotruś Pan, który postanowił dorosnąć do swych lat. Może sobie na to pozwolić: poprzednie spędził w lasach, na stokach oraz lodowcach. I w powietrzu >>>>


Kiedyś zresztą na czterech tysiącach metrów doznałem iluminacji. Objawił mi się Jezus Chrystus. Nie oszalałem ani nie żartuję. Schodziliśmy z tym samym starszym kolegą z Punta Gnifetti, na którego szczycie od 130 lat stoi najwyżej położony budynek Europy – schronisko Margherita. Związani liną brnęliśmy przez rozlany szeroko lodowiec Lys w mgle tak gęstej, że straciliśmy w niej nie tylko ślady, ale i kierunek.

I wtedy mgła się rozstąpiła i ukazał się on. Z rozłożonymi rękami. Unoszący się w białej próżni nad nami. Cristo delle Vette. Chrystus Szczytów. Kilka sekund zajęła mi racjonalizacja tej epifanii i rozpoznania w niej statuy stojącej na oblanym dokoła lodem Balmenhornie. Chrystus nawrócił nas na właściwą drogę.

Nie tylko dekoracja

Wchodzenie na dawno zdobyte szczyty było powtarzaniem opowieści, która 200 lat temu połączyła angielskich dżentelmenów, niemieckich naukowców, żyjących u włoskich podnóży Monte Rosy księży czy właścicieli kopalń złota oraz miejscowych górali, a z czasem – doświadczonych już alpejskich przewodników i tragarzy. Tych więc, których z dalekich miast przyciągały romantyczne widoki, męska przygoda, sława zdobywców, i tych, którzy wyrastające nad głowami góry traktowali pragmatycznie – jako możliwość zarobku pozwalającego odmienić los pasterzy czy rolników gospodarujących na górskich stokach.

Z czasem angielskie słowo „mountaineer” oddzieliło się od pierwotnego znaczenia i określało już tylko tych, którzy wchodzili, wspinali się na góry, w ten sposób obdarzając je uczuciem. Z kolei włoskie „montanaro” oznaczało górala, nie w etnicznym znaczeniu, ale jako mieszkańca gór, człowieka urodzonego w górach. Choć nie zawsze, tak jak Bruno, urodzonego „do bycia góralem”. „Osiem gór” Cognettiego dotyka także tego spotkania: ludzi z nizin, zatłoczonych miast, poszukujących w górach oddechu, odpowiedniego rytmu kroków w wędrówce przez życie, a czasem w ogóle swojej ścieżki – oraz ludzi rzuconych w ich kamienisty świat przez los, bez wyboru.

Góry u Cognettiego nie są jedynie dekoracją. Są niemym bohaterem wypełnionym ludzkimi sprzecznościami. Krainą, w której rodzi się przyjaźń, zakwita miłość, ale też przestrzenią ciszy, pustki, samotności. Nieludzkim światem szczytów i skuwających je jeszcze, choć toczących nierówną walkę z ocieplającym się klimatem lodowców. Grozą ciskającą kamienie, zrzucającą lawiny oraz żyzną, pojoną górską wodą, kwitnącą, pobrzękującą krowimi dzwonkami przestrzenią dolin. „Góry są przyszłością” – przekonuje Pietra ojciec. To z nich bowiem spływa woda, która w doliny niesie życie, i z nich spadają lawiny siejące spustoszenie i śmierć. Świat możliwości, który roztaczają przed jednymi, kontrastuje ze światem powinności, który wyznaczają innym. Tak jest przynajmniej w przypadających na lata 80. czasach dzieciństwa dwójki głównych bohaterów reprezentujących oba światy, Pietra i Bruna.

W tych samych czasach, tyle że pod Tatrami, rozgrywała się akcja powieści Wojciecha Kuczoka „Spiski”, w której sportretowana została śląska rodzina spędzająca wakacje wśród górali. Tam także przyjezdny bohater dojrzewa pośród rdzennej młodzieży wychowywanej w innych wartościach i priorytetach, ale też mierzy się z postacią ojca, któremu wyjazdy w góry nadają w życiu rytm.

Tak jak Giovanniemu Guastiemu, ojcu Pietra, zmęczonemu chemikowi z mediolańskiej fabryki, którego chodzenie po górach ma niezbyt medytacyjny charakter, nacechowany raczej zaciętością i brawurą. Bo tak, wysiłek zdobywania gór często bywa rodzajem wyżycia się, wypocenia zgryzot i trosk, a nawet powetowania sobie porażek poniesionych gdzieś tam na nizinach.

Dlaczego tam szedł

W biografiach pochodzących z płaskich albo zaledwie pagórkowatych terenów polskich himalaistów nie ma wychowania na hali wśród owiec ani rodzinnych wędrówek z plecakiem w czasach dzieciństwa. Jest za to konsekwencja wyboru dokonanego w dorosłym, choć zwykle młodym życiu. W życiorysach himalaistów droga w góry prowadziła przez harcerskie podchody, a w biografii pierwszego polskiego himalaisty Adama Karpińskiego – jeszcze przez pionierski na naszych ziemiach przed I wojną światową skauting. Wspinaczka na nie była więc być może najwyższą formą realizacji harcerskich sprawności – obejmujących te turystyczne, krajoznawcze, terenoznawcze, logistyczne, przyrodnicze, samarytańskie – łączącą bowiem i dowodzącą przydatności ich wszystkich.

Może odpowiedź tkwi w tej zanurzonej w górskim krajobrazie przyrodzie, jak w Dolinie Aosty ze „Szczęścia wilka”, z najnowszej książki Cognettiego? Mowa w niej o drzewach, które nie szukają szczęścia w przenoszeniu się z miejsca na miejsce, ale zapuszczają korzenie tam, gdzie spadło ich ziarno. O roślinożercach, którym szczęście daje cyklicznie uporządkowane i poddane rytmowi natury wędrowanie za trawą. I w końcu o wilku, który nie osiada, przemieszcza się tam, gdzie chce, „wciąż do nowych lasów, wciąż za kolejny grzbiet”, prowadzony przez niedający się łatwo zrozumieć instynkt. Czemu jednak jednego wilka instynkt prowadzi na szczyty, a innego syci samym ich widokiem?

Do domu, czyli dokąd?

W niewielkiej książce „Nie zdobywając szczytów” Cognetti opisuje swoją podróż do dystryktu Dolpa w Nepalu, jednego z ostatnich nieprzeobrażonych przez człowieka górskich środowisk. Przedstawionego szerokiemu światu prawie ćwierć wieku temu w nominowanym do Oscara filmie „Himalaya – Dzieciństwo wodza” kawałka Tybetu ocalałego dzięki położeniu poza Tybetem. Opierającego się turystycznemu najazdowi człowieka Zachodu, bo znajdującego się w oddali od znanych i atrakcyjnych szczytów, a także gospodarczej kolonizacji Chin – choć z bólem trzeba by tu dodać słowo „jeszcze” – dzięki małemu potencjałowi handlowemu. Tytułowa strategia autora książki wynika nie tylko z jego podatności na chorobę wysokogórską – szlak prowadzi wszak przez liczące ponad 5000 metrów przełęcze – ale i z buntu przeciwko dominującemu, nakręcanemu przez pragnienia i ambicje pędowi ku szczytom. Na szlak rusza z książką Petera Matthiessena „Śnieżna pantera”, zapisem wędrówki autora wiedzionego pragnieniem zobaczenia jednego z najtrudniejszych do spotkania dzikich kotów, ale także rodzajem praktyki buddyjskiej i poszukiwaniem na nowo siebie zagubionego po śmierci żony. Zamiast pantery odnajduje refleksję: „Powrót do domu jest głównym celem moich praktyk”. W słowie „dom” kryje się nostalgia za nie do końca zdefiniowanym miejscem. Może tym, co utożsamia Sumeru, według buddyjskiej kosmologii góra stanowiąca oś świata, otoczona ośmioma górami i ośmioma morzami. Wtedy wędrówka po ośmiu górach, szukanie coraz to nowych celów, wchodzenie na szczyty czy jedynie szukanie ich widoku – byłoby praktyką, której faktycznym celem są nie górskie trofea, ale powrót z nimi lub bez nich do domu.


ZOBACZ TAKŻE:

PEJZAŻ Z UPADKIEM SERAKÓW. JAK ZNIKAJĄ ALPY. Dramatyczne obrywy lodowców w Alpach zawsze były świadectwami ich burzliwego życia. Ostatnio świadczą o ich powolnym umieraniu >>>>


Do domu, czyli do czego? Do bezpiecznej przystani w wędrówce, czasu dziecięcej ciekawości, do siebie szczęśliwego? Są jednak w życiu takie góry, na które nie ma powrotu – mówi Cognetti. Matthiessen dochodził w swoich rozważaniach do wniosku, iż „sekret gór polega na tym, że one po prostu istnieją, tak jak i ja: ale góry istnieją po prostu i koniec, a ja nie. Góry nie mają żadnego ukrytego »znaczenia«, one same są znaczeniem; one są”. Może bliższe prawdzie jest więc powiedzenie mistrzów zen, które przytacza w ostatniej książce: „Zanim zbliżyłem się do zen, góry były dla mnie tylko górami, a rzeki tylko rzekami. Kiedy zacząłem praktykować, góry nie były już górami, a rzeki nie były rzekami. Ale kiedy osiągnąłem oświecenie, góry znów stały się górami, a rzeki znów rzekami”.

Tylko zatem góry, które odarte są z przypisywanych im przez nas znaczeń, uczuć do nich żywionych, „całkowicie obojętne na sny istot ludzkich” – są tymi prawdziwymi. Tymi, które są i będą istnieć także po naszym przebudzeniu.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2023