Jak przeżyć siebie. Opowieść o Peterze Chrzanowskim

W połowie siódmej dekady życia brzmi jak Piotruś Pan, który postanowił dorosnąć do swych lat. Może sobie na to pozwolić: poprzednie spędził w lasach, na stokach oraz lodowcach. I w powietrzu.

27.03.2023

Czyta się kilka minut

Peter Chrzanowski, narciarz i paralotniarz, w trakcie zlotu spod szczytu Mount Waddington w kanadyjskich Górach Nadbrzeżnych, 1987 r.  / Z ARCHIWUM PETERA CHRZANOWSKIEGO
Peter Chrzanowski, narciarz i paralotniarz, w trakcie zlotu spod szczytu Mount Waddington w kanadyjskich Górach Nadbrzeżnych, 1987 r. / Z ARCHIWUM PETERA CHRZANOWSKIEGO

Sezon zaczyna na dobre w marcu, kiedy wielu narciarzy północnej półkuli chowa deski po szafach i strychach. Ale właśnie wtedy puch na kanadyjskim zachodzie jest najlepszy. Choć minionej zimy go poskąpiło, to jednak w Kolumbii Brytyjskiej nadal są dwa metry śniegu zamiast sześciu. W Whistler, które przeciętny zjadacz śniegu kojarzy raczej z narciarską areną igrzysk olimpijskich, medalami Justyny Kowalczyk i Adama Małysza, sezon potrwa do maja. Wtedy zbiegnie się z sezonem latania. Na razie jednak czas zapiąć nie najnowsze już narty, których model przyciągnął go kiedyś nazwą.

– Pomyślałem, że skoro nazwano je Huascarán, to muszą się nadawać do jazdy w każdych warunkach – mówi. I właśnie na najwyższym szczycie Peru, z którego do lipca 1978 r. nikt nawet nie próbował zjechać, mogłaby się zacząć opowieść o Peterze Chrzanowskim.

Człowiek do przygód

Ale zaczyna się ponad 20 lat wcześniej na innej półkuli. Rodzice urodzonego w Krakowie Piotrka są wielbicielami sportów ekstremalnych, chociaż w latach 60. nikt jeszcze nie używa takiego określenia. Wspinają się na skałkach, chodzą po Tatrach na drewnianych nartach, pływają kajakami.


JÓZEF PITOŃ: PODHALAŃSKI TANCERZ NAD TANCERZAMI. Rok temu mówił, że już nie tańczy. Że dziewięćdziesiątka na karku. Że jak nogi cierpną i zadyszka łapie, to nie ma już sensu >>>>


– Byli bardzo do przygód – Peter opowiada nieco łamaną polszczyzną.

Tę z nartami zaczyna na pagórkach pod Krakowem i na Gubałówce. Gdy ma 9 lat, płynie z mamą transatlantykiem „Stefan Batory” do Quebecu. Dołączają do ojca, naukowca, geodety, którego do emigracji pchnęło stypendium doktoranckie. Już podczas dwuletniej rozłąki wieści od niego napawają syna dumą. Adam Chrzanowski uczestniczy w 1965 r. w ekspedycji kartograficznej, która ma dokonać pomiarów i pierwszego wejścia na Mount Kennedy, jeden ze szczytów w Górach Świętego Eliasza.

Siedzibą uniwersytetu, z którym ojciec wiąże dalszą karierę, jest stolica Nowego Brunszwiku, Fredericton. Leży z dala od Montrealu, bliżej wybrzeża niż gór, panuje w nim zgodny z liczbą 25 tys. mieszkańców małomiasteczkowy klimat i nie ma Polaków.

– Miałem kompleks emigranta, nie znałem na początku angielskiego, a dzieci potrafią być okrutne. Chciałem się więc zawsze czymś wykazać. A ciągnęło mnie do lasu, poza szlaki – opowiada Chrzanowski. Gdy podczas jednej z wycieczek szkolnych nauczyciel daje zadanie przyniesienia jakiegoś żyjątka, mały Peter dostrzega szopa i wspina się za nim na drzewo. Ugryzienie skutkuje jazdą do szpitala na zastrzyk przeciw wściekliźnie.

Rodzice także nie zadowalają się małą kanadyjską stabilizacją. Gdy ojciec dostaje propozycję prowadzenia wykładów w Brazylii i Argentynie, aby oszczędzić pieniądze na bilety lotnicze, kupuje używanego volkswagena westfalia – busa-protoplastę współczesnych kamperów – i całą rodziną ruszają słynną Panamericaną przez obie Ameryki.

Wyprawa jest dla Petera otwarciem oczu. Na świat, przygodę i góry. Wśród nich liczący 6768 m Huascarán. Ogląda go zaledwie dwa lata po trzęsieniu ziemi i wywołanym nim obrywie zbocza góry, który poskutkował zniszczeniem miasta Yungay i śmiercią prawie wszystkich z 30 tys. mieszkańców. Mimo grozy wyczuwalnej w zniszczonej dolinie Ancash już wtedy w nastoletniej głowie zakwita marzenie o zjeździe ze szczytu.

Ale wcześniej asystuje w Andach przy odwiertach i pomiarach, którymi doktoranci monitorują powstały po trzęsieniu ziemi w Peru uskok tektoniczny. Załatwiona przez ojca fucha ratuje przed marazmem prowincjonalnego Fredericton i nudą. Choć nie ustrzega przed obecnymi już w szkolnych czasach narkotykami, które w Ameryce Południowej wodzą na pokuszenie. Pośród używek śnieg wygra jednak z kokainą.

Narciarstwo niemożliwego

Narciarskie umiejętności i wyobraźnię szlifuje podczas wyjazdu na studia do Francji. Tam poznaje nazwiska pionierów narciarstwa ekstremalnego, takich jak twórca tego terminu Patrick Vallençant, jego partner Anselme Baud i główny rywal Jean-Marc Boivin. A także postać swojego późniejszego przyjaciela, nazywanego „Le Skieur de l’Impossible” ­(narciarz niemożliwego) – Sylvaina Saudana. Szwajcar, już kilka lat przed tamtymi, pod koniec lat 60. dokonywał zadziwiających zjazdów ścianami o nachyleniu przekraczającym 50 stopni. Wszystko na długich, prostych i wąskich nartach, na których nawet świetnym współczesnym narciarzom jazda sprawia trudności.

Z takimi, znacznie go przewyższającymi, nartami Peter znów wyrusza do Peru. Nazwa tego kraju przylgnie do niego z czasem jako używana w narciarskim gronie ksywa. W drodze na Huascarán towarzyszy mu ekipa kanadyjskich filmowców.

– Nie mieli pojęcia o wysokich górach, a ich konsultant zamiast raków zamówił rakiety śnieżne, choć nie ma tam w ogóle głębokiego śniegu – opowiada Peter. O próbie Kanadyjczyków dowiaduje się przebywający wraz z innym przewodnikiem z Chamonix w pobliskim Huaraz Vallençant. Jego zaś ubiec próbuje Boivin wraz z partnerem.

Spotykają się wszyscy na zboczach góry, co Vallençant opisze później w relacji z wyprawy: „Uderzył mnie absurd tej sytuacji. Oto – nie umawiając się! – stajemy wszyscy jednego dnia pod szczytem na końcu świata, z którego nikt jeszcze nigdy nie zjeżdżał, i to spotykając się po całym dniu wzajemnych pościgów. Peter chciał być pierwszy, a my goniliśmy znajomych, którzy w rzeczywistości gonili nas. To wszystko nadawało się na dobry film”.


PEJZAŻ Z UPADKIEM SERAKÓW. JAK ZNIKAJĄ ALPY. Dramatyczne obrywy lodowców w Alpach zawsze były świadectwami ich burzliwego życia. Ostatnio świadczą o ich powolnym umieraniu >>>>


„Ski Peru”, współprodukowany przez Chrzanowskiego, zdobędzie nawet nagrodę na kanadyjskim festiwalu dokumentów, ale to nie Peter staje się jego głównym bohaterem. Brakuje mu wysokogórskiego doświadczenia, spowalnia grupę, ma ciężki sprzęt. Zawraca z około 6200 m. Francuz zgadza się wziąć na szczyt jego kamerę, choć wcześniej ściąga nawet papierki z czekoladek, by odciążyć plecak.

Niepowodzenie na Huascaránie wcale nie zniechęca Chrzanowskiego. Położone w kanadyjskich Górach Skalistych szczyty nie przekraczają nawet 4000 m, ale otaczające je lodowce, sięgające pod wierzchołki strome pola lodowe, surowy klimat piętrzą trudności o niemal himalajskim wymiarze. Euforia po osiągnięciu wierzchołka Mount Robson prowadzi go podczas zjazdu złą linią ku obrywającemu się lodospadem urwisku. Strach włącza w szalonym, zbyt skłonnym do ryzykanctwa młodym narciarzu racjonalne myślenie. Musi ostrożnie podchodząc z powrotem na krawędziach nart wydostać się z pułapki. Wyczerpany, melduje się w obozie pod szczytem.

Pierwszy zjazd z najwyższego szczytu kanadyjskich Gór Skalistych trafia na okładki gazet, a jego autor zyskuje pięć minut sięgającej poza narciarskie rewiry sławy. Otrzymuje propozycję sprzedaży praw do swojej historii na potrzeby produkcji fabularnej. Nawet jednak duże pieniądze nie przekonują go do akceptacji scenariusza, według którego ma być synem Indianki i polskiego narciarza.

Uciechy młodszych braci

Filmowanie z pasji przeradza się w zajęcie pomagające mu sfinansować i zrealizować pasję: – Szukałem czegoś, co dałoby mi fundusze, bym mógł się włóczyć po świecie. Bardzo mało ludzi robiło wtedy przygodowe filmy dokumentalne.

Nie jest lekko, także w sensie dosłownym. Idąc na ­Mount Robson ma ze sobą ciężką kamerę 16 mm. Plecak w drodze do bazy waży 90 funtów, czyli 45 kg, a na szczyt połowę mniej. Trudne do wyobrażenia w czasach, gdy każdy może rejestrować swoje wyczyny za pomocą lekkich kamerek mieszczących się w kieszeni albo na kasku: – A tamta kosztowała 40 tys. dolarów. Jedliśmy kanapki z serem, bo wszystko szło do produkcji filmu.

Poznaje jednak życzliwych ludzi z kanadyjskiej telewizji. Pożyczają kamery, pomagają w montażu. Filmuje narciarską scenę Ameryki Północnej, jej szalonych i barwnych bohaterów, pierwsze zawody w narciarstwie ekstremalnym (choć dziś lepiej określałoby je słowo ­freeride) w Valdez na Alasce. Kręci nie tylko atrakcyjne wizualnie ujęcia – interesuje go opowieść. Jak w „Golden Rush”, portretującym tytułowe miasteczko, które wielka holenderska korporacja budowlano-konstrukcyjna zmienia w duży ośrodek narciarski: – Bezwzględnie wprowadziła się do miasteczka i traktowała jej mieszkańców z pogardą. A to prości ludzie, drwale, rolnicy, którzy mają swoje podejście do natury, bo z nią żyją. Filmy dawały mi utrzymanie. Płaciły za podróż, narty, ekwipunek. Film był medium do przeżywania przygody.

Życie Petera toczy się w jej rytmie. Zjeżdża na nartach z wulkanu Popocatépetl w Meksyku, co po stopieniu lodowców w wyniku ocieplenia klimatu oraz wzmożenia aktywności wulkanicznej byłoby dziś nie do powtórzenia. A także spod szczytowej igły Mount Waddington, bardzo trudnego do zdobycia najwyższego szczytu Gór Nadbrzeżnych. Dołącza też jako filmowiec do składu wyprawy dookoła świata pamiętającym II wojnę światową samolotem DC-3 „Dakota”. Odwiedza Papuę-Nową Gwineę, Brunei, Bangladesz.

Najważniejsza z podróży nie kończy się sukcesem. Pasmo górskie Sierra Nevada de Santa Marta leży zaledwie 40 km od karaibskiego wybrzeża Kolumbii, ale otoczone szczelnie przez gęsty las deszczowy pozostaje jednym z najbardziej niedostępnych na świecie. Izolacji od reszty kraju dopełniają mieszkańcy, Indianie z plemion Kogi i Arahuaco, potomkowie ludzi, którzy ucieczką w góry przed hiszpańskimi konkwistadorami ocalili nie tylko życie, ale też rodzimy język i unikalną kulturę. Wierzą, że wszyscy ludzie są dziećmi Ziemi, ale my, ludzie Zachodu, jesteśmy ich „młodszymi braćmi”. Krnąbrnymi, bezmyślnymi, zagrażającymi sobie i światu. „Siebie zaś w tym układzie obsadzają w roli starszego, mądrzejszego i bardziej wrażliwego na przyrodę rodzeństwa. Nie da się ukryć, że jest w tym sporo racji” – odnotuje wizytę w ich świecie Chrzanowski, choć opór odzianych w białe szaty Kogich nie pozwala mu nawet dotknąć widocznych na stokach najwyższych gór Kolumbii, Pico Cristóbal Colón i Pico Simón Bolívar, wymarzonych śniegów. Dla nich są źródłem wody, czyli życia, zbyt świętym, by służyć za źródło uciechy dla „młodszych braci”.

Dzieci narty

Przygoda czai się jednak dużo bliżej, a jej przestrzenią są przydomowe góry. Gdy pod koniec lat 70. przyjeżdża po raz pierwszy do Whistler, jest tam jeszcze narciarski dziki zachód. Potem studiując w Vancouver powraca tam regularnie. Opiekuje się wybudowaną nielegalnie chatą znajomych. W stawianych na dziko leśnych schronieniach, czasem w obiektach należących do niewielkiego jeszcze ośrodka narciarskiego rozkwita subkultura ski bumów, narciarskich włóczęgów i bumelantów, którzy dzielą rok na dwie pory: sezon narciarski i czas oczekiwania na sezon narciarski. Są śniegolubnym odpryskiem ruchu beatników, późnymi hippisami, którzy kwiaty we włosach zamienili na dwie deski na nogach, zimowymi braćmi szukających sensu życia we wspinaczce yosemickich dirtbagów, a zatem podobnie jak ci wszyscy, emigrantami wewnętrznymi amerykańskiej kultury, uciekinierami z getta konsumpcyjnego społeczeństwa. Zdarza się, że dojadają w restauracjach resztki po turystach albo zbierają butelki po piwie, żeby zdobyć pieniądze na jedzenie. Część z nich ima się niskopłatnych prac w ośrodkach narciarskich w zamian za darmowe karnety, części brakuje funduszy nawet na nie.

– Bilety sprawdzano tylko na pierwszej stacji w ośrodku w Whistler. Lokalsi mieli szlak nazwany po partyzancku Ho Chi Minh Trail. Wchodziło się w 35 minut z tyłu ośrodka i zjeżdżało do drugiej stacji. Tam nie sprawdzano już biletów i cały dzień jeździło się za darmo – opowiada Chrzanowski. – Ludzie pogardzali nami za to, że oszukujemy. Ale to właśnie entuzjaści, którzy tak kochali narty, choć nigdy nie mieli pieniędzy, żyli w lesie, jedli peanut butter i jeździli całymi dniami, rozwinęli Whistler i inne ośrodki. Ich zdjęcia pojawiały się w magazynach, a gówniarze, którzy je oglądali, ściągali tam potem swoich bogatych rodziców.

„Sztuka życia narciarza-włóczęgi kwitła w czasach, kiedy nie było jeszcze wszechobecnych komputerów, telefonów komórkowych, skanerów i hologramów” – czytam w jego książce „Szusss, czyli jak przeżyłem samego siebie”.

Ruch narciarzy-włóczęgów ominął Polskę. I w czasie socjalizmu, i w okresie kapitalistycznej pogoni za pieniądzem. Nie miał też szans na realizację w ciasnej przestrzeni polskich gór, opiętej już po wojnie siatką parków narodowych. Aby znaleźć najbliższy im rodzimy odpowiednik, należałoby się cofnąć do dwudziestolecia międzywojennego i do pomieszkujących całą zimę w małych tatrzańskich schroniskach przedwojennych narciarzy opisanych w książce Stanisława Zielińskiego „W stronę Pysznej”.


MACIEJ GRZENKOWICZ, dziennikarz i antropolog: Założenie własnego państwa to jedna z tych rzeczy, obok pokonania śmierci, o której wszyscy wiemy, że jest niemożliwa. Ale mimo to ludzie się na nią decydują >>>>


– Też byłem ski bumem, choć jednocześnie filmowcem. Całe życie byłem takim dirtbag filmmaker. Dopiero teraz, gdy mam 65 lat, trochę sobie pozwalam i nie dziaduję – przyznaje Chrzanowski. Życie ski buma porzuca dzięki, jak mówi, jedynej mądrej rzeczy, którą zrobił w biznesie. Zakupowi taniego gruntu w nieodległym Pemberton i budowie na nim domu z pokojami pod wynajem.

Zresztą dziś prawdziwych ski bumów już nie ma: – Korporacje zrujnowały narciarstwo, ceny poszły w górę tak, że tylko bogatych ludzi stać na to, by jeździć na nartach. Nie można nawet nigdzie zaparkować i spać w aucie, żeby policja cię w nocy nie obudziła i nie wygnała.

Ślub z paralotnią

Obecnie wystarcza mu już znacznie mniej niż dawne sto dwadzieścia dni w roku na nartach: – Teraz pojeżdżę ze dwadzieścia. Dopadło mnie lenistwo. Tyle przeżyłem, tyle się wymordowałem wychodząc przez lasy, busze, na lodowce, czasami już w listopadzie, w deszczach, zimnie.

Starzejące się ciało gorzej znosi tęgie mrozy kanadyjskiej zimy. Zwłaszcza ciało poorane kontuzjami i wypadkami. Najpoważniejszy był ten pierwszy. Historia podobna do tej Joe Simpsona, rozsławionej filmem „Czekając na Joe”, ma zresztą miejsce także na sześciotysięczniku w peruwiańskich Andach. W 1979 r. podczas próby pierwszego zjazdu południowo-zachodnią ścianą Ranrapalki tuż pod wierzchołkiem uderza w lód. Spada 900 metrów w pionie. Budzi się w „świecie niebieskich świateł”.

– Było bardzo ciepło, przyjemnie, naokoło latało coś, co wyglądało na dusze i mówiło: „Zostań z nami, Piotrek” – wspomina. W rzeczywistości tkwi w lodowej szczelinie, zaledwie dwa metry poniżej jej krawędzi, na półce nad niekończącą się ciemną otchłanią. Nie ma żadnych złamań. Wydostaje się, choć upadek wraz z nartami wyrwał go też z butów i skarpetek. Jego peruwiański towarzysz po dotarciu do niego opakowuje go w śpiwór i pędzi po pomoc. Ta przybywa po trzech dniach. Kończy się na odmrożeniach i kilku miesiącach powrotu do równowagi. Łagodny wymiar kary. Zwłaszcza z perspektywy czasu, w którym traci w sumie z tuzin kolegów narciarskich i czterech paralotniowych.

W lataniu odnajduje podobne uczucia jak podczas jazdy w głębokim puchu – nadnaturalnej lekkości i dziecięcej radości. Z wiekiem coraz częściej, gdy temperatura spada poniżej 20 stopni, ucieka na południe, gdzie zamienia narty na skrzydło, a Kolumbię Brytyjską na tę południowoamerykańską.

W autobiograficznej opowieści w oryginale zatytułowanej „I Survived Myself” („Jak przeżyłem samego siebie”) wylicza trzynaście wypadków. Te na ­paralotni kilkakrotnie kończą się klasycznymi w tym sporcie złamaniami nóg, ale jego medyczna historia zawiera też drutowanie miednicy, złamanie kręgu, wybicie i utratę pełnej sprawności barku, a także przeszczepy skóry i zagrożenie amputacją nogi po wpadnięciu w linie energetyczne: – Każdy wypadek to był mój błąd, zła decyzja, zły wybór czasu, niesprawdzenie sprzętu. Dziwię się, że mnie ubezpieczają, bo jak masz wypadek samochodowy, to składka idzie w górę, a tu nic.

– Jest jak w przysłowiu, że co cię nie zabiło, to cię wzmocniło? – dopytuję.

– Z każdego wypadku czegoś się nauczyłem. Gdy było oblodzenie, to zszedłem na rakach, zamiast zjechać. Był za silny wiatr, poczekałem, nie poleciałem.

W połowie siódmej dekady życia brzmi jak Piotruś Pan, który postanowił dorosnąć do swych lat. Lata ostrożniej, choć nie z troski o siebie, ale o samotną, ponad dziewięćdziesięcioletnią matkę. Organizuje aerothlony – zawody w wymyślonej przez meksykańskiego kolegę odmianie triathlonu, z paralotniarstwem jako zamiennikiem pływania. Pierwsze tego typu zawody w Polsce mają odbyć się w maju w Szczyrku.

Otacza się młodymi ludźmi, którzy dają mu energię na starość. Opowiada im swoją historię. Nie unika wyliczania życiowych błędów. Pęd za przygodą przysłonił mu potrzebę zbudowania trwałego związku. Od kilkunastu lat pół żartem, pół serio w niekończącym się filmowym projekcie „Paracinderella” szuka partnerki do podniebnego i życiowego tandemu.

– Na razie – przyznaje – kończy się on tak, że moją żoną jest paralotnia. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jak przeżyć siebie