Życia szukaj w Sudetach

ZBIGNIEW PIOTROWICZ, znawca gór: W ciągu czterech-pięciu pokoleń po 1945 r. powiązaliśmy to, co robimy, z przeszłością. To już nie jest nieswojość, ale swojość. A jeśli to pojęcie nałożymy na konkretny obszar, to mamy sudeckość.

22.04.2023

Czyta się kilka minut

Zbigniew Piotrowicz / MAŁGORZATA TELEGA
Zbigniew Piotrowicz / MAŁGORZATA TELEGA

BARTEK DOBROCH: Trochę tu jak w Bieszczadach, a trochę jak w Alpach.

ZBIGNIEW PIOTROWICZ: Bieszczady lat 70. i 80 to był dla mnie dreszcz swobody i egzamin z samodzielności. Krajobrazowo te góry są nawet podobne. Tam, na grzbiecie Skowroniej Góry mamy połoninę. Natomiast alpejski jest Śnieżnik, ciągle jeszcze biały, gdy tu, na dole jest już zielono.

Z Alpami kojarzą mi się też te położone między lasami pola.

Ziemia Kłodzka była nawet nazywana kawałkiem Szwajcarii w Polsce, bo architekturą, czy porządkiem przestrzennym, bliżej jej do krajów alpejskich niż do reszty Polski. Międzygórze pod Śnieżnikiem zostało zbudowane w stylu szwajcarskim przez cieśli przywiezionych z Tyrolu. A jest też takie pojęcie jak architektura sudecka.

Masz taki rytuał: robisz zdjęcie z tego samego miejsca, podpisując tylko godziną i nazwą Twojej miejscowości – Radochów. To Twój widok życia?

Widok, mimo że ten sam od 13 lat, ciągle się zmienia przez barwę nieba, chmury, pogodę, oświetlenie, może też mój nastrój. Budowaliśmy z Natalią dom tak, by widok wchodził do domu. Widać Śnieżnik, Czarną Górę, pasmo Krowiarek, dużą przestrzeń doliny Białej Lądeckiej, a dalej Góry Bialskie, utożsamiane kiedyś z Bieszczadami, bo uchodziły za najbardziej dzikie w Sudetach.

O Bieszczadach napisałeś, że ich mit umarł. „Może dlatego, że stał się ikoniczny, popkulturowy, często tandetny (…) Prawdziwego życia trzeba było poszukiwać gdzie indziej”. Choćby w Sudetach?

Ten mit został wyeksploatowany, skomercjalizowany, pozbawiony tajemnicy. A tu działy się podobne rzeczy w latach 70., 80.

Pojawili się osadnicy nowej fali, inni. W Bieszczady wyjeżdżano często po to, by uciec przed problemami. Czasem z przymusu, nakazu pracy, bo osadnictwo, przynajmniej na początku, sterowane było centralnie. Tu, zwłaszcza w pobliżu granicy, wręcz zniechęcano do osiedlania się, a ludzie, którzy mimo to przyjeżdżali, byli traktowani jako podejrzany element. Ta druga fala osiedleńcza trwała między 1976 a 1989 rokiem. Ludzie ci uciekali przed opresyjnością państwa, próbowali budować świat według własnego pomysłu.

Sudety stały się nowymi Bieszczadami?

To nie było to samo zjawisko. W 1945 r. w granicach Polski znalazły się góry bez górali. Teren na swój sposób dziewiczy, bo zerwano ciągłość pokoleniową i kulturową. Osiedlali się tu ludzie z nizin, ze Wschodu. Nie byli przygotowani do działalności w górach, z czasem, zrażeni trudnymi warunkami, opuszczali wysoko położone gospodarstwa. Następowała naturalna sukcesja lasów, góry dziczały. Za czasów niemieckich pola uprawne sięgały do wysokości 800 m. Gdy pierwsze pokolenie osiedleńców w Sudetach zaczęło odchodzić z tego świata, ich gospodarstwa można było tanio odkupić od państwa. Wśród chętnych byli często ludzie wykształceni, z artystycznymi aspiracjami. Dla nich to była Ziemia Obiecana. To oni zaczęli wprowadzać Sudety w normalny obieg kulturowy w Polsce. Przedtem próbowano je wtłoczyć w schemat znajomy i oswojony.

Podhalański?

Dokładnie góralsko-podhalański. Przez wiele lat jako pamiątkę z wyjazdu sanatoryjnego czy turystycznego do Szklarskiej Poręby czy Karpacza można było przywieźć zdjęcie z białym misiem, żywcem przeniesionym z Krupówek. Niezbędnym rekwizytem był góralski kapelusz i ciupaga. Wojciech Młynarski też śpiewał o wczasach w „góralskich lasach”. Większość osób jest przekonanych, że piosenka powstała w Zakopanem lub okolicach. A nie w restauracji hotelu Patria w Karpaczu.

W latach 60. istniała tu jakaś polska kultura górska?

Ona wtedy powstawała i była inna niż w Bieszczadach, Beskidach czy Tatrach. Sudeckie miejscowości i schroniska przetrwały wojnę bez szwanku. Raptem okazało się, że luksusowe pensjonaty, domki myśliwskie, hotele przeznaczono do obsługi wczasów pracowniczych. Nowi przewodnicy musieli znaleźć pomysł, jak połączyć oczekiwania tej kategorii klientów z zastanym otoczeniem, stworzyć na nowo legendę tego miejsca. W tym celu adoptowano Liczyrzepę.

Spolonizowano nawet duchy?

Rübezahl, surowy duch, który mógł przestraszyć, wymierzyć karę, został sprowadzony do leśnego dziadka, trochę św. Mikołaja, który pomagał lub udzielał przestróg. W polskiej wersji stracił swoją demoniczność. Przez wiele lat nie wypadało mówić, że to bohater nie z naszego górskiego świata. Poniemieckość tych ziem była tematem tabu przez pierwsze pokolenie dotkliwie skaleczone wojną. Druga, trzecia generacja nie miała już do poniemieckości negatywnego stosunku. To było miejsce, które pamiętali od dzieciństwa, nie traktowali go jako tymczasowego ani obcego. To były ich domy.

Zaczęli o nie dbać?

Jeszcze nie. Przełomem były lata 80., kiedy pojawili się ludzie, dla których poniemieckość była walorem. Stwarzała tajemnicę, którą można było odkryć. Tą tajemnicą była przeszłość gospodarstwa, które się obejmowało, historia ludzi, którzy w nim żyli. W tej chwili samorządy wiejskie w niektórych wsiach remontują obeliski z nazwiskami mieszkańców wsi, którzy zginęli w I wojnie światowej. Przestaliśmy się Niemców bać jako tych, którzy przyjdą, zabiorą, wykupią albo upokorzą, dając mandarynkę. Ja dostałem raz rajstopy.

Jak to?

Kiedyś przed moim dawnym domem zatrzymał się samochód na niemieckich blachach. Starsi ludzie zapytali, czy mogą przejść przez moje podwórko i z łąki zrobić zdjęcie przeciwległego zbocza, na którym stało kiedyś ich rodzinne gospodarstwo. Chcąc się odwdzięczyć zostawili mi rajstopy i czekoladę. Potraktowałem to humorystycznie, choć nie wszystkim takie zachowanie musiało się podobać. Po 1947 r. na Ziemi Kłodzkiej zostało tylko 5 proc. Niemców. Druga fala po 1956 r. wyjeżdżała głównie do NRD, nieliczni do Niemiec Zachodnich.

Wizyty były z kolei koncesjonowane?

W niektórych miejscach. Tak było w latach 50. W rejonie Śnieżnika, w Miedziance i w Kowarach znajdowały się kopalnie rud uranu. To był strategiczny surowiec i całymi enklawami rządzili Rosjanie. Do tego dochodziła tak zwana ­„granica przyjaźni”, czyli miejsce, do którego przyjaźń jest, a potem się kończy.

Czego symbolem było burzenie schronisk i wież widokowych na granicznych szczytach?

Tę na Śnieżniku zburzono oficjalnie przez kiepski stan techniczny, chociaż pierwszy ładunek wybuchowy nie był w stanie jej powalić. Na Borówkowej Górze stało piękne drewniane schronisko. W 1945 r. miało tylko 11 lat, ale zostało stopniowo rozebrane. Z podobnej motywacji zniknęło schronisko Puhu Baude na Przełęczy Puchaczówka, a może też Chatka Morgana w Karkonoszach. Paradoksalnie uboższa infrastruktura turystyczna sprawiła, że zyskały góry. Przedwojenni polscy turyści we wspomnieniach z Karkonoszy narzekali, że schronisk jest za dużo, wszędzie jest hałas, blichtr i śmieci. Przez pierwsze kilkanaście powojennych lat nie było pomysłu ani kadry ludzi mogących się tym zająć i gospodarować w surowych górach. Bo Karkonosze są grzbietem górskim wyniesionym ponad dwoma nizinami, wobec czego wiatry są silne i opady duże. Kilku schroniskom się udało, jak Samotni objętej przez małżeństwo Siemaszków. Waldemar Siemaszko, ratownik górski i przewodnik, potrafił przetłumaczyć te góry na nowe, polskie realia, zbudować ich nową legendę. To tam wykluwała się sudecka kultura górska.

Która tak w ogóle to tu powstała.

Rzeczywiście, już w XVII, XVIII wieku turystyka górska była tu dosyć intensywna. O co najmniej wiek wcześniejsza niż w Tatrach.

Nawet szybciej niż w Alpach?

Uwzględniając przypadek Franza Pabla z Karłowa, pierwszego na świecie człowieka, który miał własną górę, klucz do niej i bramę, którą otwierał, pobierając za to wynagrodzenie. Jego historia była obca polskim tradycjom turystycznym. Dopiero w 1989 r. wmurowano na Szczelińcu poświęconą mu tablicę, przywracając go sudeckiej turystyce. Sudety w ogóle nie funkcjonowały w świadomości ludzi. To się jednak zmienia. Okazało się, że to, co zastała tu Olga Tokarczuk, która na ziemię kłodzką sprowadziła się w 1989 r., jest tak atrakcyjnym tworzywem literackim, że jeśli ma się warsztat i odpowiednią wrażliwość, to można z tego stworzyć literaturę wartą Nobla. Ludzie, którzy mieszkają w tym miejscu, próbują nawiązać do przeszłości, czując się sukcesorami tego, co było wcześniej. Dlatego na lądeckim rynku działa kawiarnia artystyczna Dom Klahra. Dlatego 20 lat temu wydawca pewnie głęboko by się zastanowił, czy wydać cykl powieści kryminalnych „Glatz”, której akcja dzieje się w 1920 r. w ówczesnym niemieckim Kłodzku. Sam z dużą obawą wydawałem w 2004 r. dwujęzyczną „Wieżę Babel. Der Turm zu Babel” z relacjami pierwszych ludzi, którzy przyjeżdżali, i Niemców, którzy stąd wyjechali.

W ciągu czterech-pięciu pokoleń po 1945 r. powiązaliśmy to, co robimy, z przeszłością. To już nie jest nieswojość, ale swojość, a jeśli to pojęcie nałożymy na konkretny obszar, mamy sudeckość. Czytam czasem komentarze: „Sudeckość? A czy to nie chodzi o powrót Niemców Sudeckich?”. Mówienie o sudeckości wymaga więc ostrożności, aby nie mylić jej z jakimiś resentymentami.

A więc nowa tożsamość lokalna?

Polskie Sudety to tylko połowa tych gór. Nie dość, że granica polsko-czeska była drażliwym tematem – uregulowano jej kwestię dopiero w 1958 r. – to przez lata była dość szczelna. Czesi doskonale orientowali się, co się dzieje w całej Europie, ale nie wiedzieli nic o mieszkańcach z drugiej strony granicznej górki. Przejścia graniczne były bardzo rzadkie, brakowało przepływu informacji. A jeszcze do tego w 1968 r. właśnie tędy, przez Sudety, szedł najbardziej intensywny atak na Czechosłowację. To stosunkowo świeża historia, Czesi ją pamiętają.

Przełamywać bariery zaczęła dopiero Solidarność Polsko-Czesko-Słowacka?

Pod pretekstem wycieczek turystycznych. Wokół granicznych spotkań powstała cała legenda, choć okazuje się, że wyprawy te czasem znajdowały się pod większą kontrolą niż opozycjoniści myśleli. Dziś wopista, który miał rozkaz legitymować i puszczać, wynajmuje się jako kierowca i swoim samochodem wozi dawnych opozycjonistów na imprezy rocznicowe na Borówkową Górę.

Szprotawa, gdzie się urodziłeś, leży już na niżu, Twoi rodzice nie żyli górami. Jak odkryłeś Sudety?

Pierwsze doświadczenie – wycieczka z rodzicami pod namiot w Karkonosze, kiedy miałem 7 lat – jeszcze niczego nie determinowało. Ale potem mój wujek razem z przyjaciółmi z uczelni wydzierżawił od Karkonoskiego Parku Narodowego mocno już zdewastowaną Chatkę Słoneczną. Remontowali ją, bywali w niej, a ja pierwszy raz trafiłem tam jeszcze z nim i rodzicami. Odtąd miałem takie marzenie: mieszkać w małym przytulnym domku, gdzie jest ciepły piec, wokół las, w którym rosną jagody. Potem sam zacząłem jeździć do tej chatki, aż stwierdziłem, że osiedlę się gdzieś w górach. Sudety najlepiej znałem, lubiłem je, czułem się u siebie. W 1985 r. kupiłem gospodarstwo w Konradowie pod Czarna Górą. Mimo fatalnych warunków, braku ciepłej wody, łazienki zachwyt miejscem trwał. Miałem gumofilce, hodowałem owce, robiłem wino z porzeczek. Kolejnym etapem było założenie rodziny po raz drugi i budowa domu, w którym rozmawiamy.

Przeskoczyłeś do czasów, w których współtworzyłeś już sudecką kulturę poprzez festiwal górski, który powołałeś do życia w Lądku-Zdroju.

Z egoistycznych powodów. Brakowało mi festiwalu w Katowicach, którego kolejna edycja zapowiadana na rok 1994 nie odbyła się, więc w 1995 r. zorganizowałem go u siebie w Lądku. To miejscowość wypoczynkowa, więc są miejsca noclegowe i sala widowiskowa na 250 miejsc. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie potrzebne więcej. Są tu górki, nie za duże, ale jednak. Są też skałki, też nie za duże, ale są.

W Sokolikach z kolei zaczynała się wspinać prawie cała czołówka polskiego himalaizmu lat 70. i 80.

Od Krzyśka Wielickiego, przez Wojtka Kurtykę, po Wandę Rutkiewicz. Nie tylko polskiego zresztą. Nazwisko Günthera Oskara Dyhrenfurtha jest w historii himalaizmu powszechnie znane. Mało kto wie, że urodził się we Wrocławiu i swoje pierwsze wspinaczki razem z Hettie, także dziewczyną z Wrocławia i wówczas narzeczoną, odbywał na Małego Sokolika.

Pół Polski w ogóle Sudetów nie zna. Mnie przyciągnął dopiero Festiwal.

Obecny jego szef, Maciek Sokołowski, mówił, że gdy pierwszy raz tu jechał, miał wrażenie, jakby wybierał się do innego kraju. Droga S8 została ukończona dopiero w 2017 r., bezpośredniej linii kolejowej do Warszawy nie ma do tej pory. Z centralnej Polski wszystkie drogi prowadziły w Beskidy, Tatry czy Bieszczady. W Sudety jeżdżono tylko z Wielkopolski.

Mimo to Śnieżka przyciąga wręcz nadmierne tłumy.

To najwyższa, święta góra Czechów, którzy mają na niej nawet pocztę. U nas Śnieżka nie funkcjonuje jako szczególna. Choć niewykluczone, że na żadną polską górę nie wchodzi tyle ludzi. Za to na Śnieżniku w gorszą pogodę są zupełne pustki, choć będzie on pewnie generował ruch ze względu na wybudowaną nową wieżę.

Tę, która przypomina blender?

Poprzednia nazywała się Bismarckturm i była zbudowana pod koniec XIX w. w stylu średniowieczno-disneyowskim. Czy naprawdę musieliśmy odtwarzać tę śmieszną estetykę? Bardziej stylowa wieża, wystająca dosłownie 4-5 metrów ponad wierzchołki drzew, stoi na Borówkowej Górze w Górach Złotych, najdłuższym paśmie górskim Sudetów. Zaprojektował ją inżynier Řezníček i wybudował obok gastronomiczny „kiosek”, jak mówią Czesi. Wywiesił na nim napis: „Dopóki żyjesz, jedz i pij. Po śmierci już nie będziesz mieć żadnej radości”. Czy to nie prowokacja? Dowód, że inżynier Řezníček zbłądził i na złą ścieżkę usiłuje sprowadzać innych? Zwłaszcza że kilka kroków dalej, po polskiej stronie, przekaz jest zgoła inny. Znajduje się tam krzyż upamiętniający chrześcijańskie korzenie europejskiej cywilizacji, obelisk poświęcony księdzu-opozycjoniście z pobliskiego Gierałtowa oraz tablica pamiątkowa poświęcona historycznym spotkaniom. Po kilku interwencjach z polskiej strony inżynier Řezníček skapitulował i schował napis pod bufetem z kanapkami. Mariusz Szczygieł opisał incydent w zbiorku felietonów „Láska nebeská”. Napis na Borówkową jednak powrócił. A relacje polsko-czeskie obecnie zdecydowanie ożyły. Czesi zaczęli pojawiać się w Lądku-Zdroju. Przyjeżdżają nie tylko do Biedronki, ale żeby zobaczyć miasto. Przez pierwsze 10 lat po wejściu do strefy Schengen to się właściwie nie zdarzało. Dawniej przyjeżdżali do Kłodzka na targowisko, gdzie kupowali drzwi harmonijkowe oraz deski do prasowania. Do dziś mnie to dziwi.

Jak to, że jedyny czeski zakład produkcji hostii działa tuż przy polskiej granicy?

Uratował go Polak, który ożenił się z Czeszką. Wymyślił, by w padającym zakładzie, który nie mógł funkcjonować z samej produkcji komunikantów, uruchomić linię do produkcji wafelków.

Dawniej płynność między wpływami czeskimi, niemieckimi, a potem polskimi powodowała, że granice były przez pewien czas nieostre. I teraz znowu stają się nieostre, co mnie bardzo cieszy.

Pisanie o górach dotyka często intensywności, tego, co trudne, krańcowe, a w Twojej książce jest pochwała leżenia na trawie lub siedzenia na ławce przy szlaku.

Bo czasem nie wiemy, że mamy szczęście. Chwile umykają nam, ale jeśli się nad nimi pochylimy, okazują się sytuacjami wyjątkowymi.

Należy do nich czas patrzenia?

Zachwycili mnie kiedyś staruszkowie siedzący na ławce przed swoim domem w Zachełmiu. Nie tylko odpoczywali, to był właśnie ich czas patrzenia. Teraz mam dom, w którym mogę usiąść pod daszkiem i też popatrzeć.

Jakbym słuchał pustelnika. Ten prawdziwy także mieszka obok, pod Cierniakiem.

I opiekuje się małym sanktuarium.

Pustelnia w sąsiedztwie, winiarnia w piwnicy przy domu, nieodległa Jaskinia Radochowska, którą zarządza Twoja żona… Składową sudeckości jest element baśniowy?

Dla mnie tak. Chciałbym, aby inni też to zauważyli. Opiekując się odwiedzaną od 300 lat jaskinią, czujemy się kontynuatorami pracy Heinricha Peregrina, emerytowanego górnika z Nowej Rudy, który zainteresował się opuszczoną wówczas jaskinią, udrożnił ją i był samozwańczym przewodnikiem. A ówczesny pustelnik robił kompot z rabarbaru i chłodził go w kankach w jaskini, bo jest tam stałe 9 stopni Celsjusza. Obaj wyjechali stąd w 1947 r. Gdy z kolei uparliśmy się na winiarnię, ludzie pukali się w głowę: „Zbychu, no co ty, kto do lasu przyjedzie na wino? Rób frytki i gofry!”. Sprzedajemy tylko wina dolnośląskie, a także morawskie, a więc te zza górki, z jednej lub drugiej strony Sudetów.

Jesteś sudeckim patriotą?

W znaczeniu lokalnego patriotyzmu tak, chociaż wolę się uważać za entuzjastę Sudetów. Tu ścierały się wpływy z południa Europy, bo na Śnieżniku była granica państwa, które na południu sięgało Adriatyku, wpływy wschodnie i zachodnioeuropejskie. Według mnie Dolny Śląsk to najbardziej europejski fragment Polski.

Nasz przyjaciel, sąsiad, były nadleśniczy, którejś wiosny wyjechał na tydzień na Kretę. Wrócił i mówi: „Zbychu, wszystko tam jest zakurzone, zieleń jakaś szarobura, ciemna, ziemista. A u nas maj jest piękny, w różnych odcieniach zieleni, przejrzyste powietrze. Nie to, co na tej greckiej wyspie: biały kurz, jakieś sukulenty, generalnie nuda...”.©

 

ZBIGNIEW PIOTROWICZ jest publicystą, redaktorem i autorem książek, m.in. „Sudeckości”. Podróżnik, taternik i alpinista, pomysłodawca i organizator Przeglądu Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju. Z wykształcenia psycholog. Dawniej hodowca owiec, stolarz, samorządowiec, obecnie winiarz i pszczelarz. Entuzjasta Sudetów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2023