Planeta wędrowców

Debata o migracjach jest jednostronna i powierzchowna. Tragiczne historie dziewcząt porywanych do domów publicznych albo upokorzonych rodaków na farmach-obozach pracy to wynaturzenie, nie reguła. Równocześnie zbyt mało mówi się, że Stary Kontynent starzeje się w sensie literalnym.

21.08.2006

Czyta się kilka minut

"Jesteśmy bardziej podobni niż myślimy", kampania niemieckiej Caritas na rzecz integracji imigrantów /
"Jesteśmy bardziej podobni niż myślimy", kampania niemieckiej Caritas na rzecz integracji imigrantów /

Clifford Simak, klasyk literatury fantastyczno-naukowej, w jednej ze swych powieści z lat 50. sugestywnie przedstawia koniec cywilizacji ziemskiej. Ludzie opuszczają macierzystą planetę, żeby osiedlić się na Jowiszu. U źródeł exodusu stoją nie wojny, epidemie czy jakieś niewyobrażalne kataklizmy, ale niewytłumaczalny racjonalnie niepokój, popychający ludzkość do osiedlenia się w nieznanym miejscu. Chociaż problem migracji międzyplanetarnych jeszcze długo będzie należał do świata fantazji, obserwacje Simaka dotyczące ludzkiej natury pozwalają lepiej rozumieć nasze nieustanne wędrówki do innych krajów w poszukiwaniu lepszego życia.

Świat pomniejszony

Imigranci stanowią prawie 3 proc. ludności świata, blisko 180 milionów osób, czyli mniej więcej tyle, ile liczy sobie ludność Brazylii. Jedni podróżują z własnej woli, inni zostali do tego zmuszeni przez deportację lub przesiedlenia. Migracje bywają stałe, sezonowe czy wahadłowe, legalne i nielegalne, o podłożu politycznym, ekonomicznym, religijnym, światopoglądowym czy rasowym. W czasach głodu, suszy czy powodzi, wojen i prześladowań politycznych stają się naturalnie bardziej intensywne niż w okresie pokoju, kiedy ludzie opuszczają rodzinne strony w celu poprawy swojego bytu materialnego.

W 1870 r. średni dochód na głowę w państwach bogatych przewyższał jedenastokrotnie dochód w krajach ubogich, sto lat później będzie już 50-krotnie wyższy. Globalne przepaści dochodowe wciąż się powiększają, stymulując migracje zarobkowe. W San Diego w Kalifornii pomywacz dostaje ponad 5 dolarów na godzinę, a więc tyle, ile w pobliskiej meksykańskiej Tijuanie zarabia się w ciągu całego dnia. Wynagrodzenie nauczyciela angielskiego w szkole publicznej na Ukrainie sięga równowartości 200 zł miesięcznie, podczas gdy w Polsce można dostać za taką samą pracę 1200 zł.

Świat staje się coraz mniejszy; żaden odległy kraj nie jest zbyt odległy dla zdesperowanych imigrantów. W 1620 r. statek Mayflower płynął 66 dni, zanim podróżujący na jego pokładzie pielgrzymi przybili do miejsca, gdzie wyrosło później Plymouth. Dziś podróż rejsowym samolotem trwa ledwie kilka godzin. W 1650 r. robotnik rolny z południowej Anglii, który pragnął odmienić swoje życie w brytyjskich koloniach, stawiał na szali pół roku swoich zarobków, bo tyle kosztowała przeprawa morska. Dziś wystarczy równowartość tygodniowej pracy w Anglii.

Migracje zmieniły oblicze państw rozwiniętych, stając się najbardziej widocznym przejawem globalizacji. W europejskich i amerykańskich metropoliach mieszkają obok siebie społeczności z całego świata. Lokale gastronomiczne kuszą egzotycznymi zapachami, a z gwaru przechodniów trudno wyłowić dominujący język. Wielokulturowość Nowego Jorku, Londynu czy Amsterdamu zdecydowała o tym, że owe miasta stanowią centralne punkty na gospodarczej i kulturalnej mapie świata.

To się opłaca...

Z punktu widzenia ekonomii migracje zarobkowe są jednym z motorów postępu cywilizacyjnego. Gdyby 100 milionów ludzi z biednych krajów mogło dziś swobodnie podjąć pracę w państwach rozwiniętych, globalny PKB wzrósłby o 8 proc. Gospodarki większości państw rozwiniętych nie mogłyby normalnie funkcjonować, gdyby nie imigranci zatrudnieni w szarej strefie. W USA mieszka nielegalnie - według różnych szacunków - między 11 a 22 miliony ludzi i co roku przybywa pół miliona nowych. Pracownicy migrujący pomagają lepiej kojarzyć popyt i podaż na rynkach pracy. Zapewniają dochód krewnym, których pozostawili w kraju. W 2003 r. transfery pieniężne do rodzin sięgnęły 93 miliardów dolarów (czyli przekroczyły sumę przekazywaną przez państwa OECD na pomoc krajom rozwijającym się). Dla krajów uboższych, wysyłających nadwyżki siły roboczej, emigracja jest lekarstwem na bezrobocie. Ponadto reemigranci przywożą do krajów macierzystych kwalifikacje i doświadczenie zawodowe, które nabyli wyjeżdżając "za chlebem".

Imigranci są zazwyczaj młodsi, zdrowsi i mają więcej potomstwa, dzięki czemu łagodzą narastające problemy demograficzne, związane ze starzeniem się społeczeństw w krajach, w których podejmują pracę. Dla państw bogatszych imigracja stanowi źródło taniej siły roboczej, której nie trzeba kształcić, szkolić, motywować do pracy. Jest opłacalna - wpływy z tytułu zatrudnienia imigrantów są wyższe niż potencjalne wydatki. Badania w USA pokazały, że zwiększenie liczby imigrantów o 10 proc. przekłada się na wzrost PKB o 0,13 procent. Z wynagrodzeń osób zatrudnionych za granicą w krajach rozwijających się utrzymują się całe rodziny, czasem nawet społeczności.

Przykłady sukcesów płynących z migracji można mnożyć. Imigranci, w porównaniu z obywatelami danego państwa, są bardziej przedsiębiorczy i społecznie mobilni. Prawie 30 proc. nowych firm w Krzemowej Dolinie w latach 1995-1998 założyli imigranci z Chin i Indii.

...choć czasem boli

Czy to oznacza, że Zachód powinien otwierać się na imigrantów bez żadnych ograniczeń? W Rosengardzie, dzielnicy szwedzkiego Malmö, ludność pochodzenia afrykańskiego przewyższa liczbę rdzennych mieszkańców dziesięciokrotnie. Generalnie, co dziewiąty Szwed urodził się poza granicami Szwecji. Czy stanowi to zagrożenie dla spójności społecznej?

Nawet najwięksi zwolennicy swobodnego przepływu siły roboczej są świadomi nieuchronnych napięć związanych z imigracją. Dobrodziejstwa i społeczne koszty imigracji są bowiem nierówno rozłożone zarówno w kraju pochodzenia, jak i w kraju przyjmującym. Badania pokazują, że w określonych sytuacjach imigranci rzeczywiście zabierają pracę lub przyczyniają się do spadku płac w państwie przyjmującym, zwłaszcza wśród pracowników niewykwalifikowanych, a czasem imigrantów z wcześniejszych fal. Państwa bogate, przyciągając najtęższe głowy, zaciągają pewien dług moralny wobec krajów, które tych ludzi wykształciły. Zdarza się, że imigranci nie integrują się, zachowując obojętną lub zgoła wrogą postawę wobec społeczności, które ich przyjęły. Wystarczy przywołać wspomnienie płonących paryskich przedmieść z listopada ubiegłego roku. Razem z imigrantami do krajów przyjmujących wędrują różnego rodzaju patologie społeczne, choroby, takie jak AIDS i gruźlica, a także fundamentalizm religijny połączony z terroryzmem czy dyskryminacja kobiet. W niektórych środowiskach panuje przekonanie - z reguły nieuzasadnione - że imigranci naciągają państwo opiekuńcze na świadczenia i usługi. Wszystkim tym negatywnym zjawiskom można jednak przeciwdziałać.

Wiele zależy od kraju przyjmującego, a zwłaszcza jego struktury gospodarczej. Weźmy przykład imigrantów kubańskich na Florydzie. 20 kwietnia 1980 r. Fidel Castro ogłosił, że każdy, kto nie chce budować socjalistycznej ojczyzny, może opuścić Kubę. W ciągu pięciu miesięcy na skleconych naprędce tratwach i pontonach w okolice Miami przedostało się ok. 125 tysięcy dysydentów, opryszków (Fidel postanowił zrobić z nich "prezent" Ameryce, ogłaszając amnestię dla więźniów) i przede wszystkim zwykłych ludzi, pragnących uciec od kubańskiej beznadziei. W okolicach Miami zasoby lokalnej siły roboczej wzrosły w ciągu niespełna pół roku o 7 proc. Tymczasem bezrobocie niemal wcale nie drgnęło! Gospodarka lokalna Miami wchłonęła bezboleśnie rzeszę imigrantów, ponieważ lokalny rynek był doskonale elastyczny, a tamtejsi pracodawcy tworzyli nowe miejsca pracy, zadowoleni, że nie muszą inwestować w park maszynowy.

Dzielimy się równinami

Nieprzypadkowo państwa mające najbardziej liberalne nastawienie wobec imigrantów radzą sobie najlepiej gospodarczo. Drugim składnikiem recepty na sukces jest zderegulowany i elastyczny rynek pracy. W dobie umiędzynarodowienia procesów gospodarczych działania zmierzające do zatrzymania przepływów siły roboczej są skazane na niepowodzenie.

Migracjami można jedynie sterować, i to w ograniczonym zakresie. Postawa defensywna niektórych rządów i zamknięty charakter gospodarki jest więc oznaką słabości i świadczy o braku gotowości przeprowadzenia koniecznych zmian na swoim rynku pracy. Gdy ten czy inny kraj rozwinięty decyduje się zamknąć go dla cudzoziemców, lokalna siła robocza - wolna od konkurencji ze strony imigrantów - może donośniej werbalizować swoje żądania płacowe. Działanie to przynosi pokój społeczny jedynie na krótką metę. Nie zapominajmy bowiem, że konkurencyjność przedsiębiorstw na globalnym rynku zależy także od kosztów produkcji, a zwłaszcza pracy. W takim ujęciu nie dziwi fakt, że przedsiębiorstwa, w desperackim akcie pogoni za utraconą konkurencyjnością, przenoszą produkcję do państw, gdzie siła robocza jest tańsza.

Restrykcyjna polityka imigracyjna rzadko przynosi oczekiwane rezultaty. Im większe bariery na granicy, tym bardziej zdeterminowani są imigranci, żeby zostać na zawsze w kraju przyjmującym. W końcu lat 90., kiedy amerykańska polityka była stosunkowo liberalna, "kojoty" (tak nazywa się przemytników ludzi) operujące na granicy USA z Meksykiem pobierały równowartość 237 dolarów za przerzut do USA. Wówczas ok. 50 proc. Meksykanów po przepracowaniu kilku miesięcy lub lat wracało do ojczyzny. Po zamachach z 11 września przyszło zaostrzenie polityki migracyjnej i stawka "kojotów" wzrosła do 711 dolarów, a do kraju pochodzenia wracało już tylko 38 proc. imigrantów. Gdy brakuje kanałów legalnej migracji, cudzoziemcy i tak przyjadą, tyle że nielegalnie, funkcjonując w szarej strefie poza "radarem" państwa. Dlatego rządy niektórych państw (ostatnio Hiszpania, rozważają tę opcję również Amerykanie) co jakiś czas ogłaszają amnestię, dając szansę legalizacji pobytu osobom bez papierów, które spełnią określone warunki.

Trzeba też pamiętać, że bogate demokracje mają pewne zobowiązania moralne w stosunku do tych imigrantów, którzy cierpią prześladowania w krajach pochodzenia. Czasem szczytne hasła nie odpowiadają rzeczywistości. "Z tymi, którzy przebyli morza, podzielimy się rozległymi równinami" - tak brzmią słowa australijskiego hymnu. Tymczasem rok temu prasa opisywała przypadek Hindusa, który w zamkniętym obozie dla uchodźców czekał 7 lat na rozpatrzenie swojego wniosku przez służby imigracyjne Australii. Z drugiej strony wielu imigrantów ekonomicznych nadużywa procedur zarezerwowanych dla uchodźców. Dla przykładu, Niemcy, gdzie nielegalnych imigrantów jest przeszło milion, skarżą się na problem tzw. "u-bootów", azylantów, którzy po uzyskaniu decyzji odmownej nie są deportowani, tylko "zapadają się pod ziemię", funkcjonując na marginesie społeczeństwa.

Twierdza Europa

W Europie coraz więcej dyskutuje się o migracjach. Niestety ta debata jest jednostronna i powierzchowna. Zbyt mało mówi się o tym, że Stary Kontynent starzeje się w sensie literalnym. Od 1997 r., kiedy liczba ludności dzisiejszych krajów UE była najwyższa, Europejczyków zaczęło ubywać. ONZ wskazuje jednoznacznie: Unia potrzebować będzie w następnych dziesięcioleciach dopływu 3 milionów imigrantów rocznie (obecnie napływa ok. 1,5 miliona, wliczając w to migrantów nielegalnych) tylko po to, by zachować równowagę finansów publicznych w państwach członkowskich. Brytyjska Służba Zdrowia dawno popadłaby w ruinę, gdyby nie pracownicy-imigranci - lekarze, pielęgniarki, dentyści, różnego rodzaju służby pomocnicze. Zeszłoroczny wkład pracy imigrantów w Wielkiej Brytanii szacuje się na 3 miliardy euro.

Większość obywateli "starej" Europy myśli o migracjach w kategoriach "europejskiej twierdzy", stanowiącej ochronę przed napływem nieproszonych przybyszów. Imigranci to łatwo rozpoznawalny cel dla mediów i polityków - grupa często zmarginalizowana, która nie może się bronić. Rozszerzenie Unii w 2004 r. wywołało umiarkowane fale migracyjne ze Wschodu na Zachód. Ponieważ czarna wizja napływu "polskich hydraulików" nie zrealizowała się, europejskie media skupiły uwagę na uciekinierach z Afryki Subsaharyjskiej, oblepiających keje w hiszpańskich portach na Wyspach Kanaryjskich.

Jak bardzo zawikłane są problemy związane z migracjami, pokazuje przykład Holandii. Dwa miesiące temu Ayaan Hirsi Ali, jedna z najpopularniejszych kobiet-polityków w tym kraju, była bliska utraty obywatelstwa i deportacji. Ali, bojowniczka o równe prawa kobiet do 1992 r., mieszkała w Somalii, skąd wystąpiła o azyl, aby uniknąć małżeństwa z przymusu. Ponieważ holenderskie procedury azylowe są niesłychanie żmudne, nie podała całej prawdy o swoim pochodzeniu, co wyciągnęli jej niedawno politycy konkurujący o władzę w jej partii. Rozgoryczona Ali postanowiła opuścić kraj, który przez wiele lat był jej ojczyzną, nie czekając, aż władze przystąpią do procedury deportacyjnej. W międzyczasie George W. Bush zapowiedział, że Ali jest mile widziana w USA, gdzie podjęła pracę w Instytucie American Enterprise.

Brudne, nudne, niebezpieczne

Polskę dotykają nieco inne problemy, choć i u nas debata publiczna kuleje. Źle identyfikujemy najważniejsze kwestie. Tragiczne historie dziewcząt porywanych do domów publicznych w Europie Zachodniej i upokorzonych rodaków na farmach-obozach pracy to wynaturzenie, a nie reguła. 600 tysięcy osób, które wyjechało (nie dwa miliony, jak podają niektórzy!), to miara polskiego sukcesu, nie porażki. Biorąc pod uwagę strukturalny charakter naszego bezrobocia i nadwyżkę kilkuset tysięcy ludzi w rolnictwie, dla wielu Polaków emigracja zarobkowa jest i pozostanie realną perspektywą na odmianę swojego losu. Oblicza się, że nawet milion ludzi może opuścić Polskę, zanim imigracja zacznie przeważać nad emigracją.

Zjawisko drenażu mózgów jest wyolbrzymiane przez polityków i niektóre związki zawodowe. Dla przykładu, tylko 0,5 proc. polskich lekarzy zdecydowało się po akcesji do UE podjąć pracę w jednym z państw członkowskich. Dramat polskiej emigracji dotyczy faktu, że młodzi Polacy, z reguły dobrze wykształceni, podejmują prace, które w Anglii określa się jako dirty, dull, dangerous, czyli brudne, nudne i niebezpieczne. Politolog zmywający naczynia i niania-filolog to smutna rzeczywistość polskich imigrantów w całej Europie.

Duża część dzisiejszych emigrantów z Polski wróci do kraju, przywożąc ze sobą doświadczenie i kontakty oraz kapitał inwestycyjny, tak jak to miało miejsce z Irlandią, Hiszpanią czy Portugalią. Dla przykładu, wg badań dublińskiego Instytutu Badań Społecznych i Ekonomicznych z końca lat 90. osoba, która przez część kariery zawodowej była zatrudniona poza granicami Irlandii, po powrocie zarabiała średnio 15 proc. więcej niż ktoś, kto nigdy nie opuszczał swojego kraju i miał podobne kwalifikacje.

Polska może natomiast wiele zrobić dla swoich wyjeżdżających obywateli. Przede wszystkim zapewnić opiekę konsularną i kulturalną, by nie zostawić Polaków za granicą w duchowej i intelektualnej pustce, tak świetnie opisanej przez Sławomira Mrożka w "Emigrantach". Warto też usprawnić systemy transferów środków finansowych, żeby wzmocnić impuls rozwojowy, który niosą ze sobą środki dla rodzin i bliskich.

Na razie trudno mówić o wielkim zainteresowaniu Polską ze strony obywateli innych krajów. W zeszłym roku legalnie podjęło tu pracę 10 tys. osób, z czego prawie jedna trzecia to Ukraińcy (dużo było także Wietnamczyków). Liczba cudzoziemców przebywających w Polsce na podstawie zezwolenia wynosiła w 2004 r. ok. 90 tys. osób. Nielegalnie - według niektórych szacunków - jest drugie tyle obcokrajowców, głównie Ukraińców. Należy pamiętać, że cudzoziemcy nie zmniejszają liczby dostępnych dla Polaków miejsc pracy, lokując się w tych segmentach rynku pracy, które cierpią na chroniczne niedostatki siły roboczej.

W latach 80. XX w. istniała prawidłowość, że kraj zmieniał się z emigracyjnego na imigracyjny, kiedy średni dochód w tym państwie przekraczał

4 tys. dolarów na głowę. Polska, która w przeliczeniu na dzisiejsze światowe relacje dochodowe osiągnie niebawem ten próg, będzie w coraz większym stopniu przyjmować imigrantów. Czy jesteśmy na to gotowi?

***

Migracje zarobkowe od zawsze stanowiły temat społecznie drażliwy, czasem spychając działania państw i rządów w objęcia absurdu. W 1964 r. Beatlesi po raz pierwszy mieli wybrać się w trasę koncertową do USA. Tamtejsze służby imigracyjne wydały na nią zgodę, ale "do czasu, kiedy nie znajdą się bezrobotni obywatele Stanów zdolni wykonywać tę pracę, którą wykonuje zespół". Niewiele brakowało, żeby - wskutek gorliwości jakiegoś urzędnika - miejsce Wielkiej Czwórki z Liverpoolu zajęli pierwsi lepsi bezrobotni z Kansas czy Missouri i Ameryka nie poznałaby Beatlesów. Bez względu na to, czy mówimy o migracjach w kontekście Polski, Europy czy świata, warto zachować odrobinę zdrowego rozsądku.

Dr JAKUB WIŚNIEWSKI (ur. 1977) pracuje w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2006