Ramię władzy i dłoń sąsiada

"Jaka jest różnica między kapitalizmem a komunizmem? W kapitalizmie człowiek wyzyskuje człowieka, a w komunizmie - odwrotnie. To powiedzenie dobrze oddaje powszechne rozczarowanie wielkimi ideologiami na początku XXI wieku.

19.06.2007

Czyta się kilka minut

Niedziela Palmowa w Lipnicy Murowanej niedaleko Bochni, kwiecień 2006 /fot. ŁUKASZ TRZCIŃSKI / visavis.pl /
Niedziela Palmowa w Lipnicy Murowanej niedaleko Bochni, kwiecień 2006 /fot. ŁUKASZ TRZCIŃSKI / visavis.pl /

Niektórym trudno znieść myśl, że fundamentem każdego systemu jest władza wymuszająca posłuszeństwo obywateli w imię abstrakcyjnie pomyślanego interesu publicznego. Może miał rację rosyjski filozof Michał Bakunin, który uważał państwo za "najbardziej jaskrawe, najbardziej cyniczne i najbardziej pełne zaprzeczenie tego, co ludzkie"? Czy można sprawić, że ludzie będą żyć w harmonii i współpracy bez przymusu i karzącej ręki władzy? Może powinniśmy wrócić do owianych legendą, mitycznych czasów, kiedy nie było państw i polityków, rządzących i rządzonych?

Lepszy świat bez państwa

Naiwność tego rodzaju postulatów wytykał Tomasz Hobbes. Żyjąc w Anglii na przełomie XVI i XVII wieku, na własne oczy widział, jak wygląda anarchia i wojna domowa. Urodził się w zgiełku wrzawy bitewnej, w 1588 r., kiedy hiszpańska armada gotowała się do podboju protestanckiej Anglii. Tego dnia, opowiadał później, przyszły na świat bliźnięta - on i strach, przeraźliwy lęk przed śmiercią, który jest tak naprawdę uniwersalnym ludzkim doświadczeniem. Boimy się śmierci z rąk naszych bliźnich, twierdził Hobbes, i żeby uprzedzić atak na nas samych, jesteśmy dla siebie nawzajem okrutni i bezwzględni. Prowadzi to do wszechogarniającego chaosu, stanu wojny każdego z każdym. Jedynym sposobem na zakończenie tej tragedii jest zawarcie umowy społecznej, na mocy której obywatele przekazują całą władzę suwerennemu władcy, Lewiatanowi.

Dla wielu jednak takie lekarstwo jest gorsze od choroby. Rządy tyrana mogą bowiem zamienić się w piekło. Od zarania ludzkości intelektualiści różnej maści snuli więc wizje utopijnego społeczeństwa. "Panowanie nad ludźmi jest niewolnictwem! Na miejsce rządu - organizację przemysłową, na miejsce siły publicznej - siłę kolektywną, na miejsce policji - tożsamość interesów" - żądał Pierre Proudhon, prekursor anarchizmu. Żyjący w carskiej Rosji geograf Piotr Kropotkin, badając florę i faunę wschodniej Syberii, doszedł do wniosku, że tak w przyrodzie, jak wśród ludzi zachowania altruistyczne występują równie często jak egoistyczne. W czym rodzaj ludzki gorszy jest od termitów, mrówek czy pszczół, które nauczyły się współpracować bez uciekania się do terroru i przemocy? Skoro władza tłumi zachowania kooperacyjne w ludziach, zbudujmy nowy lepszy świat bez aparatu państwowego, nawoływali anarchiści.

Gorzej było z urzeczywistnieniem śmiałych projektów. Charles Fourier na przełomie XVIII i XIX wieku usiłował zrealizować swoją ideę falansterów - samowystarczalnych wspólnot produkcyjnych, w których naturalny podział pracy w ramach kilkusetosobowej społeczności miał przynieść jej członkom dostatni i szczęśliwy żywot. Każdy miał żyć w zgodzie z powołaniem, np. dzieci, lubiące bawić się w błocie, miały się spełniać przy wywozie nieczystości i śmieci. Wyzwolenie z ciasnych mieszczańskich obyczajów miała przynieść likwidacja rodziny zastąpiona swobodą zachowań seksualnych. Inny myśliciel, Étienne Cabet, snuł wizje wyspy szczęśliwej - Ikarii, stanowiącej egalitarną wspólnotę o cechach totalitarnych. W owej utopijnej rzeczywistości nie było własności prywatnej i pieniędzy. Możliwie jednakowe dla wszystkich było w niej wyżywienie, odzież, mieszkania i umeblowanie. Cabet na początku XIX wieku próbował stworzyć, wraz z grupą kilkuset zwolenników, dwie wspólnoty w Teksasie i Illinois,

ponosząc spektakularną porażkę. We wszystkich tych eksperymentach idealizm ścierał się z brutalną rzeczywistością, kiedy pojedyncze osoby lub grupy swoją aspołeczną postawą zdolne były zniweczyć wysiłek ogółu.

Ściana mojego sąsiada

Echa dawno zapomnianych utopijnych idei pobrzmiewają dziś w poglądach szanowanych socjologów i ekonomistów. Mówi się o nowym modelu społeczeństwa: komunitariańskim, wspólnotowym lub komunalnym. Określenie "komunitarianizm" brzmi trochę jak nazwa zbrodniczej sekty lub organizacji terrorystycznej, przywołując skojarzenia z komunizmem, z którym niewiele ma on wspólnego. Logikę myślenia komunitarian można oddać w uproszczeniu, posługując się następującym przykładem: gdzie ma szukać pomocy osoba niepełnosprawna, pozbawiona szans na samodzielną egzystencję? "W sukurs powinno jej przyjść państwo, z zakładami opieki i ośrodkami rehabilitacji" - odpowiedzą socjaliści. "Wsparciem w pierwszym rzędzie powinni służyć rodzina i krewni" - twierdzą konserwatyści. Liberałowie natomiast pokładają niezachwianą wiarę w wolny rynek: "Obywatele powinni mieć możliwość prywatnego zaopatrywania się w usługi socjalne". Komunitarianie przekonują natomiast, że rozwiązywaniem kwestii społecznych, w tym problemów osób niepełnosprawnych, powinny zajmować się lokalne wspólnoty mieszkańców.

Przeciwnikom z lewej strony sceny politycznej wytykają, że instytucje publiczne są często nazbyt zbiurokratyzowane i nieefektywne, przez co prowadzą do alienacji i fragmentaryzacji społeczeństwa. Prawica także nie ma dobrych recept: ludzie samotni nie mogą liczyć na pomoc krewnych, ponieważ ich nie mają. Z kolei wolny rynek jest bezwzględny dla "przegranych", słabszych ekonomicznie jednostek i grup, a ten, kto nie ma pieniędzy, może liczyć tylko na siebie. Przykład dzielnic nędzy w wielkich metropoliach bogatego Zachodu pokazuje, że skutki nazbyt wybujałego indywidualizmu mogą być katastrofalne.

Komunitarianie nie dają do ręki recept na sposób realizacji idei pomocniczości. Ich postulaty dotyczą tak różnych kwestii jak samostanowienie, zrównoważony rozwój, większy nacisk na obowiązki i wzajemne powiązania członków małych społeczności (jak w słynnej sentencji Horacego: "Gdy ściana twojego sąsiada staje w płomieniach, to także twój problem"). Co istotne, komunitarianie postulują wyłączenie powiązań zawierających elementy władcze w stosunkach między świadczącymi pomoc a korzystającymi z niej. Instytucje tradycyjnego państwa opiekuńczego powinny być zastąpione różnorakimi organizacjami społeczeństwa obywatelskiego działającymi na zasadzie samopomocy i pomocy wzajemnej.

Kwiaty na pustyni

Idee komunitarystyczne przenikają do programów politycznych ruchów Zielonych i tzw. Nowej Lewicy. Nie chodzi tu jednak o rewolucję, lecz ograniczenie pewnych negatywnych zjawisk, których początek tkwi w postawach obywatelskich. Tu warto zwrócić uwagę na pewien paradoks. Gdy ktoś zmaga się z ciężką chorobą (np. AIDS) lub pogrąży się w nałogu narkotykowym, jego krewni żądają, by społeczność (zazwyczaj w formie pomocy państwa) zapewniła mu odpowiednią opiekę. Traktują to jako prawo obywatelskie. Gdy jednak zapada decyzja o lokalizacji szpitala lub ośrodka terapii odwykowej, nieraz te same osoby nie godzą się na jego budowę w swoim sąsiedztwie, nie mając świadomości, że życie w społeczności pociąga za sobą także obowiązki.

Zmarły niedawno Amerykanin Richard Rorty pisał, że społeczeństwo powinno wznieść się ponad wąskie interesy grupowe: etniczne, gospodarcze czy religijne - "zmniejszanie nierówności w społeczeństwie to misja, która powinna być podniesiona do rangi obywatelskiej religii". Według Martina Bubera, żydowskiego teoretyka chasydyzmu, człowiek realizuje ludzkie powołanie w "relacjach dialogicznych" - w "rozmowie" modlitewnej z Bogiem, ale także we wspólnym działaniu na rzecz społeczności. Filozofię tę ucieleśniają izraelskie kibuce, dzięki którym miały "rozkwitnąć piaski pustyni", jak mówiła poetka Rachel Bluwstein.­ Należy je jednak traktować nie tyle jako spółdzielnie produkcyjne, ale fenomen społeczny i kulturowy. W okresie rozkwitu kibuców w latach 60. kibucnicy dzielili się wszystkimi dobrami, nawet odzieżą. Dochody i podarki spoza wspólnoty rozdysponowywano wśród całej społeczności. Nawet imiennie wypłacane odszkodowania za prześladowania wojenne od rządu niemieckiego dzielono między wszystkich członków wspólnoty. Dobrem wspólnym było też potomstwo, dlatego matki karmiły piersią wszystkie kibucowe oseski.

Choć z biegiem lat wycofano się z większości tych pomysłów, formy organizacji życia w kibucach doprowadziły do ich, przynajmniej niektórych, niebywałego sukcesu ekonomicznego. Wszystkie kluczowe decyzje podejmowano w kibucach na drodze głosowania, dbając - m.in. przez ciągłą rotację funkcji i sprawowanych urzędów - by społeczność nie zaczęła się dzielić na rządzących i rządzonych. Kibucnikom często zarzucano, że życie w tak mocno zintegrowanych komunach prowadzi do nadmiernej atomizacji, "tłamszenia" osobowości jednostek. W latach 90. pewien dziennikarz wyśledził osoby, które wychowywały się kilkadziesiąt lat wcześniej w kibucu w Atid. Okazało się, że ludzie ci zrobili oszałamiające kariery w świecie nauki, kultury i polityki. Dzisiaj kibuce to nowoczesne zakłady przemysłowe produkujące sprzęt medyczny i rolniczy, niektóre świadczą usługi turystyczne. Jest ich w Izraelu blisko 250. Komuny przeobraziły się w spółdzielnie sensu stricto, działające na zasadach rynkowych. Pozostawiono jednak stołówki, przedszkola, żłobki, kluby dyskusyjne, przez co kibuce są prężnymi ośrodkami gospodarczymi i społecznymi.

Zrzeszenie sobowtórów

Podnoszenie zalet spójnych, zintegrowanych społeczności lokalnych nie jest oczywiście niczym nowym. O roli powiązań międzyludzkich w rozwiązywaniu wspólnych problemów na wszystkich szczeblach pisało wielu myślicieli. Prekursorem badań nad siłami integrującymi oddolnie grupy społeczne i piewcą kapitału społecznego był Alexis de Tocqueville, którego dzieło "Demokracja w Ameryce" przeszło do klasyki. Wykazał on, że stopień obywatelskiego zaangażowania wyrażającego się w funkcjonowaniu sąsiedzkich wspólnot, klubów sportowych, kooperatyw ma ogromny wpływ na dobrobyt całego społeczeństwa. I nie jest istotne, czy dana osoba należy do zrzeszenia sobowtórów Elvisa Presleya, związku zawodowego spawaczy czy koła jeździeckiego, bo chodzi o poziomą interakcję obywateli i rodzące się w ten sposób wzajemne zaufanie. Kapitał społeczny przyczynia się też do większej produktywności w gospodarce, co odzwierciedla przykład dwóch rolników wymieniających się maszynami do produkcji rolnej dla własnej korzyści, a zarazem korzyści społecznej.

W głośnej kilka lat temu książce "Bowling Alone" Robert Putnam opisując współczesne Stany Zjednoczone ubolewał, że Amerykanie w coraz większym stopniu zapadają się w otchłani samolubnego indywidualizmu. Symbolem ewolucji struktury społecznej miała być zmiana upodobań i sposobów spędzania wolnego czasu: np. Amerykanie coraz częściej chodzą na kręgle w pojedynkę, a nie, jak dawniej, w grupie znajomych czy krewnych. Jednocześnie reakcja na zamach 11 września 2001 r. pokazuje, że społeczeństwo obywatelskie jest wciąż mocną stroną ustroju amerykańskiego. Okazuje się też, że więzy społeczne to nie tylko sąsiedzi urządzający wspólne grillowanie w przydomowym ogródku, ale też wirtualne społeczności, których członkowie komunikują się za pomocą internetu. Wystarczy wejść na stronę www.meetup.com, sprecyzować zainteresowania i region zamieszkania w USA, by znaleźć setki chętnych do nawiązania kontaktów naukowych, towarzyskich czy zawodowych.

Warto przyjrzeć się też organizacji życia mormonów w USA. Mimo że wspólnota ta liczy sobie aż 5 mln osób, stosunki wewnątrz niej przypominają grupy pierwszych chrześcijan. Kongregacje mormonów są dobrze zorganizowane, zwłaszcza jeśli chodzi o system jałmużny i wsparcie osób ubogich. Mormoni zobowiązani są wyrzec się co najmniej dwóch posiłków miesięcznie na rzecz potrzebujących. Mała kongregacja zbiera w ten sposób ok. 50 tys. dolarów rocznie. Tylko w stanie Utah mormonów jest blisko 3, 6 tys., rocznie dzielą prawie 200 mln dolarów. Rozpowszechniony jest też zwyczaj pracy na cele społeczne, organizowanej w ramach kongregacji.

Wewnętrznie spójne grupy, także takie jak np. środowisko ortodoksyjnych Żydów w Nowym Jorku, mają niższe wskaźniki przestępczości. Alkoholizm, narkomania czy przemoc są tam niezwykle rzadkie. Tymczasem hierarchicznie zorganizowane społeczności, bez względu na to, jakie wdraża się środki dyscyplinowania ich członków, cierpią w znacznie większym stopniu na owe przypadłości, np. w więzieniach, mimo drutów kolczastych, uzbrojonych po zęby strażników i ściśle regulowanych zajęć, akty przemocy lub przypadki uzależnień są niezwykle częste.

Gorzki zawód czeka jednak tych, którzy społeczności lokalne postrzegają jako panaceum zdolne rozwiązać wszystkie problemy społeczne. Procesy i egzekucje czarownic w Salem w XVII wieku, pogromy Żydów w Kielcach i Jedwabnem, działalność Ku-Klux-Klanu w pierwszej połowie XX wieku pokazują aż nazbyt wyraźnie, że małe społeczności lokalne w pewnych okolicznościach stają się ostoją nietolerancji, ksenofobii, nienawiści rasowej, etnicznej czy religijnej. Bywa, że im bardziej zamknięte społeczności, tym węższe są horyzonty myślowe ich członków. Nieprzypadkowo w średniowieczu popularne było stwierdzenie stadt luft macht frei ("miejskie powietrze czyni wolnym"). Także w sferze polityki społecznej trudno pokładać niezachwianą wiarę w prostej decentralizacji władzy - takie kwestie jak systemy emerytalne czy opieka zdrowotna muszą znaleźć rozwiązanie na szczeblu państwowym.

Czy warto zabijać potwora?

Komunitarianie najbardziej przekonują wówczas, gdy mówią o potrzebie odbudowania tkanki społecznej nadszarpniętej zębem indywidualizmu.

Socjolog Uniwersytetu Waszyngtona Amitai Etzioni proponuje wrócić do idei wychowania obywatelskiego, które miałoby być służbą przypominającą dzisiejszą pracę na rzecz społeczności, wykonywaną zamiast obowiązku powszechnej służby wojskowej. W Wielkiej Brytanii sądy od kilku lat mają nowy środek dyscyplinowania w przypadkach zachowań antyspołecznych - nakazy, przy których pomocy można np. eksmitować uporczywie hałaśliwych sąsiadów. A rozważając podług "wspólnotowej" logiki, akt kradzieży powinien być piętnowany nie tylko z powodu bezprawnego zajęcia czyjegoś mienia, lecz przede wszystkim ze względu na złamanie zasad, na których opiera się wspólnota. Szkoda ma zatem głównie charakter moralny, nie materialny. W systemach penitencjarnych kilku europejskich krajów młodociani przestępcy mogą liczyć na łagodniejsze kary pod warunkiem zadośćuczynienia pokrzywdzonym czy naprawienia krzywd społecznych.

Większość eksperymentów społecznych zakończyło się sromotną klęską. Ucichły wielkie spory ideologiczne, nazbyt często przypominające kłótnie wokół tego, gdzie usiąść w autobusie, który i tak jechał w złym kierunku. Dziś nikt nie chce obalać "zimnego potwora", jak niegdyś nazwał państwo Charles de Gaulle, a jedynie sprawić, by władza była efektywna i nie ograniczała swobody obywateli. Jednocześnie w dziwacznych, czasem szalonych, pomysłach anarchistów minionych wieków można dostrzec niesłychanie trafne obserwacje dotyczące potencjału tkwiącego w małych społecznościach. Trzeba pamiętać, że - jak mawiał amerykański polityk Hubert Humphrey - "bezosobowe ramię władzy nie zastąpi pomocnej dłoni sąsiada".

Dr JAKUB WIŚNIEWSKI (ur. 1977) pracuje w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej. Jest stałym współpracownikiem "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Rzecz obywatelska (25/2007)