Kurz po animuszu

Znajoma scena, jak w oglądanym po wielokroć filmie. Zadymiona, duszna sala zakładu pracy mimo późnej pory wypełniona po brzegi ludźmi. Błyski fotoreporterskich fleszy co chwila rozświetlają spięte twarze. Trwa konferencja prasowa: ktoś czyta długą listę żądań, twarze członków zarządu firmy bledną... Mowa o godnej pracy i płacy, o sprawiedliwości społecznej.

18.06.2007

Czyta się kilka minut

Fot. JACEK BOCZAR - Agencja Gazeta /
Fot. JACEK BOCZAR - Agencja Gazeta /

Potem wypowiadają się przedstawiciele pracodawców i strajkujących, czasem politycy, wszyscy pełni woli kompromisu i troski o dobro wspólne. Napięcie opada, w kuluarach uzgadnia się szczegóły porozumienia, najczęściej wysokości podwyżek. Zwykły obserwator oglądający to widowisko w telewizji ma prawo czuć się skonfundowany. Po czyjej stronie była racja? W czyim imieniu mówiły związki zawodowe? Czy los strajkujących był rzeczywiście tak dramatyczny, jeśli protesty uciszyła kilkuprocentowa podwyżka? Co z pracownikami, którzy milczą - czy im także należy się podwyżka płac?

Jak strajkują sekretarki?

Nie tylko w Polsce, ale wszędzie na świecie pokutują dwa, kontrastujące ze sobą, stereotypowe wizerunki związkowca. Z jednej strony mamy bezinteresownego bojownika o postęp społeczny, rzecznika praw bezrobotnych, osób dyskryminowanych w pracy i wykorzystywanych przez pracodawców. W takim ujęciu związkowcy są niezbędnym ogniwem systemu społeczno-gospodarczego, pośredniczącym między jednostką a państwem lub jednostką a pracodawcą. Arthur Bentley z Uniwersytetu Chicagowskiego uzasadnił ten wizerunek, posługując się "pluralistyczną" teorią grup interesu. Konkurujące ze sobą lobby (nie tylko związkowcy, ale i rolnicy czy rzemieślnicy) angażują się w grę polityczną, np. walcząc o prawa socjalne. Nawet jeśli grupy interesu stoją na straży partykularnych celów, nie ma w tym nic złego, ponieważ wynikiem tej interakcji jest określony punkt równowagi, który jest niczym innym jak wypadkową sił społecznych. W efekcie polityka państwa odzwierciedla interes publiczny.

Wizerunek altruistycznego orędownika praw pracowniczych ma lustrzane odbicie w krzywym zwierciadle jak u powieściowego Doriana Graya. Mroczne oblicze związkowca akcentuje egoizm jego pobudek i zachowawczy charakter postulatów głoszonych w imię interesu publicznego. Mancur Olson, socjolog z Uniwersytetu Stanowego Maryland, w teorii interesów partykularnych przedstawił mechanizmy, dzięki którym pewne grupy interesu wywierają nieproporcjonalnie duży wpływ na decyzje władz. W rezultacie wybór publiczny staje się prostą sumą ustępstw i decyzji faworyzujących poszczególne zbiorowości, tyle że w żadnym razie nie odpowiada ona społecznemu optimum.

W najgorszej sytuacji znajdują się te bardzo liczne grupy, które mają znikomy wpływ na ilość dostarczanego dobra wspólnego, np. podatnicy. Choć w ich interesie leży obniżenie podatków, większość osób nie podejmuje żadnych działań, oglądając się na pozostałych (pozostają w tzw. uśpieniu). Im węższa grupa interesu, tym łatwiej jej członkom zorganizować się w lobby i trzymać w szachu społeczeństwo, a co za tym idzie - wyegzekwować przywileje. Zwłaszcza jeśli stanowią jedną, zwartą grupę konfrontującą się z pracodawcą, np. państwem. Im bardziej specjalistyczne ich kwalifikacje zawodowe, tym mniejsze zagrożenie, że pracodawca sięgnie po łamistrajków. Oto wyjaśnienie zagadki, dlaczego operatorzy portów lotniczych, strażacy lub dokerzy (a nie sekretarki, sprzedawcy czy księgowi) strajkują najczęściej, i to z pozytywnym rezultatem.

W Wlk. Brytanii regularnie strajkują pracownicy londyńskiego metra. W 1998 r. świat obiegły zdjęcia dokerów połączonych żelaznym uściskiem, stojących w szpalerze, blokujących dostęp pociągom i ciężarówkom do australijskich portów. W 2003 r. Francja niemal stanęła w miejscu na miesiąc, kiedy rząd próbował przeforsować reformę emerytalną. W tym samym czasie na ulicach Austrii protestowało milion osób, także przeciwko zmianom w systemie emerytalnym. Mimo tych spektakularnych przykładów zbiorowego protestu, ruch związkowy utracił wiele z dawnego wigoru i animuszu. Niektórzy nawet twierdzą, że znalazł się na rozdrożu.

Wrogowie Thatcher

Protesty, strajki i demonstracje są często miarą nie tyle siły, co bezradności i desperacji. Dawno minął osławiony trzydziestoletni "złoty wiek" europejskiego państwa opiekuńczego (Francuzi mówią o "wspaniałej trzydziestce" lat 1945-75), kiedy dialog społeczny miał służyć pokojowemu przechodzeniu od kapitalizmu do socjalizmu. Symbolami nowych czasów stali się brytyjska premier Margaret Thatcher i amerykański prezydent Ronald Reagan, którzy jeszcze w latach 80. przeforsowali w prawie pracy zapisy zmniejszające polityczne wpływy związków zawodowych. Od tej pory decyzje o strajku zapadały w tajnych referendach, a nie, jak dotąd, poprzez podniesienie rąk. Łatwiejsze stało się też dla pracodawców zwalnianie uciążliwych pracowników. W 1981 r. doszło do spektakularnej konfrontacji między Reaganem a 13-tysięcznym personelem obsługi ziemnej lotnisk. Ich związek zawodowy zdelegalizowano i każdego, kto odmówił przerwania strajku, zwalniano z pracy. Wkrótce fala liberalizacji prawa pracy, prywatyzacji i deregulacji dotarła do innych krajów.

Liczba członków związków zawodowych zaczęła się kurczyć. W Holandii, Niemczech i Wlk. Brytanii związki zawodowe zmniejszyły się w ostatnich kilku latach o jedną trzecią, np. w Wlk. Brytanii w 1979 r. do związków należało 13,2 mln osób, w 2006 r. już tylko 7,5 mln. Jedynie w Skandynawii nadal wysoki odsetek zatrudnionych (70-80 proc.) należy do organizacji pracowniczych. W USA zrzeszonych jest natomiast ledwie 14 proc. pracowników. Podobnie we Francji, Hiszpanii i Japonii, gdzie poziom uzwiązkowienia nie przekracza 20 proc. W Austrii, Holandii, Niemczech, Wlk. Brytanii i Włoszech ów odsetek waha się między 20 a 40 proc.

Zmiany strukturalne w gospodarce światowej zdecydowanie nie sprzyjają związkom zawodowym w ich tradycyjnym wydaniu. Zakłady przemysłowe przenoszą się do krajów rozwijających się, a powstające na ich miejscu przedsiębiorstwa częściej świadczą usługi, niż wytwarzają produkty. Ponadto rzadko zatrudniają więcej niż kilkaset osób. Struktura siły roboczej w państwach rozwiniętych zmieniła się na tyle, że wiele związków utraciło reprezentatywność, a tym samym legitymację w procesie politycznym. Ich sojusznikiem może się jednak okazać globalizacja, pod warunkiem, że zmienią działalność.

Na szczeblu światowym działa Międzynarodowa Sieć Związków Zawodowych (Union Network International - UNI) - federacja 900 organizacji ze 150 krajów. W przyszłości może stać się przeciwwagą dla utrwalającej się dominacji wielkich korporacji międzynarodowych, którym często zarzuca się łamanie praw pracowniczych i rozgrywanie jednych pracowników przeciwko drugim. Według takiej logiki, firma Wal-Mart, która zatrudnia 1,6 mln osób na świecie, powinna posiadać globalną reprezentację pracowników. W łonie UNI dyskutuje się nad koordynacją krajowych ruchów związkowych funkcjonujących przy takich korporacjach jak IKEA, DHL czy Walt Disney.

Państwo protestujące

Może się to wydawać dziwne, ale kurczące się szeregi związkowców niekoniecznie pociągają za sobą mniejsze wpływy na gospodarkę i decyzje polityczne, np. w Brazylii Inácio Lula da Silva, hutnik i szef związku zawodowego, sięgnął w 2003 r. po prezydenturę i sprawuje ten urząd do dzisiaj. W Wlk. Brytanii od 1997 r. przy władzy jest Partia Pracy, zakorzeniona ideologicznie i instytucjonalnie w ruchu związkowym.

Silna pozycja związków zawodowych często wynika z praw formalnie zagwarantowanych w procesie decyzyjnym. Tak jest z Unią Europejską, dla której dialog społeczny jest nieodłącznym elementem tzw. europejskiego modelu społecznego. Wszystkie projekty unijnych aktów prawnych opiniuje Komitet Ekonomiczno-Społeczny, skupiający przedstawicieli świata pracy. W Brukseli operują potężne lobby pracownicze. Dzięki nim przyjęto dyrektywy socjalne, gwarantujące minimalne standardy BHP, i normy prawa pracy. Europejska Konfederacja Związków Zawodowych liczy 60 mln członków, zrzeszając 78 krajowych konfederacji.

Zmniejszająca się rola związków zawodowych dotyczy głównie sektora prywatnego. Pracownicy "budżetówki" i kilku strategicznych sektorów (np. przemysłu stalowego, górnictwa i przetwórstwa naftowego w USA) w większości zachowali przywileje. Dlatego też strajki w większym stopniu dotyczą przedsiębiorstw państwowych i instytucji publicznych. Firma prywatna pod naciskiem wygórowanych żądań pracowniczych może przenieść się za granicę, a w najgorszym przypadku zbankrutować, co nie jest w niczyim interesie, także strajkujących. Sektorowi publicznemu nie grozi delokalizacja ani bankructwo, a żądania zawsze mogą być zaspokojone kosztem innych grup społecznych.

Patrząc na strajki przez pryzmat utraconych w ich wyniku dni pracy, łatwo dostrzec, że państwa "strajkujące" to kraje o dużym udziale sektora publicznego w gospodarce albo posiadające niski poziom dyscypliny pracy. I tak, w latach 1996-2005 w Islandii utracono rekordową liczbę 400 dni pracy na 1000 pracowników. W Kanadzie, Hiszpanii, Danii i Włoszech owa liczba wahała się między 100-200 dni. Najmniej skłonni do strajków w owym czasie byli Japończycy, Niemcy, Holendrzy, Szwedzi, Brytyjczycy i Amerykanie (nie więcej niż 50 dni).

Komu należy się wcześniejsza emerytura? Czy bardziej niebezpieczna jest praca konduktora w pociągu czy operatora dźwigu? Przy rozstrzyganiu tych i wielu podobnych dylematów często decydująca okazuje się kwestia pracodawcy - czy jest nim państwo, czy prywatna firma - i w jakim stopniu zorganizowana jest dana grupa interesu. W rezultacie mamy do czynienia z nierównowagą systemu gospodarczego, w którym kilkanaście, czasem kilkadziesiąt procent zatrudnionych (zazwyczaj są to pracownicy sektora publicznego) może liczyć na wcześniejsze emerytury, hojne zasiłki i gwarancje socjalne w razie utraty pracy. Pozostałych wyrzuca się na margines "oficjalnego" rynku pracy, często pozbawiając nawet standardowych praw zapisanych w kodeksie pracy.

Nie bez powodu więc największy zarzut kierowany pod adresem związków zawodowych, bez względu na szerokość geograficzną, to ignorowanie podstawowych praw ekonomii: im trudniej jest pracodawcy zwolnić pracownika, tym mniejsza jest jego motywacja do zwiększenia zatrudnienia. Walcząc o prawa osób zatrudnionych, związki zawodowe pogarszają sytuację osób bezrobotnych.

Pakty z Volkswagena

W takich krajach jak Francja czy Szwecja związki zawodowe są integralną częścią systemu ubezpieczeń społecznych, pośrednicząc w dostarczaniu usług zdrowotnych i świadczeń dla bezrobotnych. Niektóre, np. włoski związek CGIL, porzuciły ideę walki klasowej na rzecz współdecydowania. W Irlandii związki zawodowe zachowały istotną rolę w gospodarce, dzięki ogólnonarodowemu paktowi społecznemu, na mocy którego partnerzy społeczni zaakceptowali ograniczenia wzrostu płac. Trzyletnie umowy społeczne zawierane w ramach paktu dały podstawy prężnie rozwijającej się gospodarce, gwarantując przewidywalne dla inwestorów warunki zatrudnienia. Kiedy związki zawodowe i pracodawcy układają się na szczeblu krajowym, nie ma zagrożenia, że poszczególne grupy społeczne zechcą realizować swoje interesy kosztem innych. Tak właśnie wygląda scentralizowany dialog społeczny, znany z Irlandii, Holandii, Danii i Finlandii.

Wszędzie związki zawodowe dbają o wizerunek, którego istotnym elementem jest bezkompromisowa walka o prawa pracownicze. Stąd statuty i manifesty mówią o obronie "zdobyczy socjalnych", np. 35-godzinnego tygodnia pracy we Francji czy zakazu traktowania niedzieli jako zwykłego dnia pracy w Niemczech. Związkowcy wiedzą jednak, że wielu z tych postulatów nie da się utrzymać. Największy w Niemczech przemysłowy związek zawodowy, IG Metall, w oficjalnych wypowiedziach i dokumentach programowych przedstawia twarde stanowisko, jednak na szczeblu przedsiębiorstw toleruje łamanie postanowień układów zbiorowych. Zarząd firmy Siemens w ostatnich latach podpisał około 100 umów pracowniczych przewidujących zwiększenie wymiaru godzin w ramach umowy o pracę, w zamian gwarantując, że dane zakłady pracy nie zostaną przeniesione za granicę.

Niedawno Niemcami wstrząsnął skandal obyczajowy, który wywołał poważną dyskusję o roli związków zawodowych i rad zakładowych w zarządach firm. Niemieckie prawo przewiduje, że przedsiębiorstwo zatrudniające więcej niż 2 tys. pracowników zobowiązane jest dopuścić do kierowania firmą ich przedstawicieli. Przez lata zasada współdecydowania była jednym z fundamentów socjalnej gospodarki rynkowej. W 2005 r. przedsiębiorstwo Volkswagen zatrudniało 343 tys. osób, a więc większością w zarządzie firmy byli reprezentanci robotników i władz lokalnych, a nie udziałowcy. System okazał się nieefektywny, ponieważ związkowcom zależało przede wszystkim na podnoszeniu płac, nawet jeśli godziło to w konkurencyjność firmy. Jak gdyby tego było mało, związkowcy, w zamian za głosowanie po myśli menedżerów na posiedzeniach zarządu, żądali łapówek. Kupowano ich przychylność, finansując im wizyty w domach publicznych i wycieczki do ciepłych krajów.

Jak zatem kształtuje się przyszłość związków zawodowych? Przykłady Irlandii czy Holandii pokazują, że jedynym sposobem na uzyskanie legitymacji społecznej przez partnerów społecznych jest wyrzeczenie się wąskich grupowych interesów na rzecz konstruktywnej postawy na szczeblu krajowym, a nawet - jak w przypadku Unii Europejskiej - ponadnarodowym. Rola związków może wzrosnąć pod warunkiem, że porzucą one konfrontacyjną logikę myślenia, wedle którego ustępstwa i przywileje "wyszarpuje się" od pracodawców trzymanych pod muszką pistoletu, jaką jest groźba akcji strajkowej. Związki zawodowe powinny więcej uwagi poświęcać wspieraniu pracowników w indywidualnych sporach z pracodawcą. Osobna kwestia to pogłębienie roli partnerów społecznych w organizacji i obsłudze zakładowych i branżowych systemów emerytalno-rentowych. Już teraz zresztą organizacje zawodowe na świecie w coraz większym stopniu oferują dobra niepubliczne, jak porady prawne, atrakcyjne formy spędzania wolnego czasu, opiekę zdrowotną i socjalną.

***

Nigdy jeszcze głośne demonstracje i toczone w ich zgiełku rokowania pracowników i pracodawców nie przyniosły rozwiązań perspektywicznych. Suspensy, nieoczekiwane zwroty akcji, pełne dramaturgii konfrontacje zdecydowanie lepiej wypadają w kinie niż w wiadomościach telewizyjnych. Zwłaszcza że stawka jest wyższa niż bilet do kina, a siedzącego przed telewizorem nikt nie pytał, czy chce takie widowisko oglądać.

Dr JAKUB WIŚNIEWSKI pracuje w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej. Jest stałym współpracownikiem "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007