Patriotki przy kuchennym stole

Nie mają struktur, strategii ani spójnego programu. Mimo to w przeddzień wyborów do Kongresu amerykańscy politycy - zarówno Republikanie, jak i Demokraci - przyglądają im się z coraz większym niepokojem. Czy Herbaciana Partia odmieni amerykańską politykę?

19.10.2010

Czyta się kilka minut

Był 19 lutego 2009 r., czwartek. Od momentu objęcia urzędu w Białym Domu przez prezydenta Baracka Obamę minął niespełna miesiąc. Rick Santelli, w przeszłości makler i inwestor, a obecnie ceniony dziennikarz finansowy stacji CNBC, połączył się z prowadzącym poranny program informacyjny. Jak co dzień, miał nadać korespondencję na żywo z Giełdy Towarowej w Chicago.

Ale tego dnia widzowie, zamiast informacji o opcjach, indeksach i notowaniach, usłyszeli pełną furii tyradę. "Nasz rząd nagradza złe zachowanie" - krzyczał Santelli, oklaskiwany przez stojących wkoło maklerów. Santelli miał na myśli dwa rządowe pakiety ratunkowe: pierwszy, przyjęty jeszcze przez administrację prezydenta George’a W. Busha, który przewidywał przekazanie zagrożonym upadłością bankom 700 mld dolarów; i drugi, podpisany właśnie przez Obamę, który na ożywienie gospodarki, w tym inwestycje publiczne, przeznaczał 800 mld dolarów. Za obydwa mieli zapłacić podatnicy - i to właśnie oburzyło Santellego.

Herbatka w Chicago

"Tu jest Ameryka! - wołał Santelli. - Ilu z was chce spłacać kredyt hipoteczny sąsiada, który zafundował sobie dodatkową łazienkę, choć nie jest w stanie płacić rachunków?". Odpowiedzią było buczenie. "Ojcowie Założyciele USA przewracają się chyba w grobach, widząc, co wyrabiamy w tym kraju!" - grzmiał dalej Santelli. Działania Obamy porównał do szkód wyrządzonych na Kubie przez Castro. "Tu jest Ameryka!" - powtórzył, aby chwilę później zapowiedzieć zorganizowanie Tea Party: "herbacianego protestu", tu, w Chicago.

Rick Santelli nawiązywał oczywiście do wydarzenia, o którym każde amerykańskie dziecko uczy się w szkole: do "Boston Tea Party". Tamto "bostońskie picie herbaty" miało miejsce w roku 1773 i jest uważane za początek Amerykańskiej Rewolucji, której finałem była niepodległość Stanów Zjednoczonych.

Wtedy, w bostońskim porcie, pod osłoną nocy, grupa przebranych za Indian kupców wtargnęła na pokład trzech przybyłych z Anglii statków i zatopiła wart 18 tys. funtów ładunek chińskiej herbaty. Protestowali w ten sposób przeciw niekorzystnym przepisom celnym i podatkowym, narzucanym kolonii przez angielską koronę. Santelli, który też chciał zaprotestować przeciw "podatkowej tyranii", zapowiedział, że tym razem buntownicy zamiast herbaty będą wrzucać do wody (do Jeziora Michigan) akcje i derywaty.

Wystąpienie Santellego przeszło do historii jako "tyrada, o której usłyszał świat". Tytuł wymyślił najprawdopodobniej jeden z prawicowych blogerów, a był on zdecydowanie trafny. W najbliższych dniach świat rzeczywiście miał usłyszeć - nie tylko o owej tyradzie, ale o nowym ruchu politycznym: Partii Herbacianej.

W ciągu zaledwie kilku godzin w internecie pojawiły się witryny ChicagoTeaParty.com i re--TeaParty.com. Na portalu społecznościowym Facebook swoją stronę otworzyła grupa planująca zorganizowanie herbacianych demonstracji w całym kraju w Święto Niepodległości, 4 lipca. Ale niektórzy nie chcieli czekać tak długo.

Rewolucja przy kuchennym stole

Nie chciała czekać na przykład Anastasia Przybylski. Mieszkająca w Doylestown, w pobliżu Filadelfii, 38-letnia Anastasia jest matką trójki dzieci i uważa się za typową przedstawicielkę klasy średniej: mąż pracuje w sektorze ubezpieczeniowym, a ona, z zawodu pielęgniarka, od czasu urodzenia dzieci zajmuje się domem.

Anastasia Przybylski zapewnia w rozmowie z "Tygodnikiem", że w przeszłości nigdy nie interesowała się polityką. Kryzys finansowy, a potem kampania wyborcza Johna McCaina i Baracka Obamy sprawiły jednak, że czuła się coraz bardziej sfrustrowana. Ani McCain, ani Obama nie wzbudzał jej zaufania.

W lutym 2009 r. usłyszała o wystąpieniu Santellego - ktoś przysłał jej wiadomość mailem. Anastasia Przybylski zadzwoniła do przyjaciółki. Postanowiły zorganizować herbaciany protest w swoim okręgu. - Mieszkamy tuż obok Washington Crossing, miejsca, w którym w 1776 r. Jerzy Waszyngton wraz ze swoją armią przekroczył rzekę Delaware i poprowadził ją do decydującego zwycięstwa w wojnie o niepodległość - mówi.

Impreza miała miejsce dopiero na początku kwietnia. - To park narodowy, więc załatwienie pozwolenia trwało długo, musiałyśmy się zmagać z potworną biurokracją - wspomina Przybylski. Frekwencja była niesłychana: udział wzięło ponad 2 tys. osób.

Jeden z lokalnych reporterów żartobliwie nazwał organizatorki "patriotkami przy kuchennym stole". Nie miały mu tego za złe. - Rzeczywiście, zbierałyśmy się przy kuchennym stole - śmieje się Anastasia Przybylski, która dziś stoi na czele lokalnego oddziału Tea Party pod taką właśnie nazwą.

Mniej podatków, więcej wolności

Dyskusje, które przy swoich kuchennych stołach toczą zwolennicy "herbacianego" ruchu - we wrześniowym sondażu Public Religion Research Institute sympatię dlań deklarowało 11 proc. Amerykanów - bywają chyba burzliwe. Ale co do jednego zdaje się panować zgoda: należy odchudzić rząd. Tylko co dokładnie oznacza to powtarzane jak mantra hasło? Tu o zgodę trudniej. Podobnie jak Anastasia Przybylski [patrz rozmowa obok - red.], wielu "herbacianych" działaczy bez wahania deklaruje, że chciałoby płacić mniejsze podatki i ograniczyć sięgający blisko 1,3 biliona dolarów deficyt budżetowy. W Herbacianej Partii żywe są tradycje libertariańskie: wśród zwolenników odchudzania rządu nie brak takich, którzy mówią o likwidacji wszystkich ministerstw z wyjątkiem Pentagonu, a w pierwszej kolejności departamentów pracy, oświaty i ochrony środowiska.

Ale w sondażu przeprowadzonym przez Instytut Gallupa, oprócz ograniczenia deficytu (sprawa numer jeden dla 61 proc. członków), sympatycy Tea Party jako sprawy priorytetowe wymieniali też walkę z terroryzmem (51 proc.), ograniczanie nielegalnej imigracji (41 proc.), zmniejszanie bezrobocia (35 proc.) i ograniczanie kosztów opieki medycznej (41 proc.).

Choć niemal wszyscy uważają, że od tej ostatniej rząd powinien trzymać się z daleka - sprzeciwiali się przyjętej wiosną przez Kongres reformie zdrowia - to wielu z nich opowiada się za utrzymaniem państwowych programów Social Security (emerytury, świadczenia dla niepełnosprawnych i bezrobotnych) czy Medicare (opieka zdrowotna dla osób starszych).

Wielu sympatyków "herbacianego" ruchu mówi o ukróceniu samowoli banków czy "darmozjadów z Wall Street" (16 proc. badanych w sondażu Gallupa opowiadało się za ograniczaniem wpływów wielkich korporacji). Ale jednocześnie zdecydowanie protestują przeciw jakimkolwiek interwencjom rządowym, które postrzegają jako zamach na wolność jednostki i ograniczanie przedsiębiorczości.

TEA: "gigantyczny parasol"

Anastasia Przybylski, będąca katoliczką ("Kochałam Jana Pawła" - deklaruje, gdy pytam, jak ważne dla ruchu są kwestie moralności czy religia), jest przeciwna włączaniu do programu Partii Herbacianej takich spraw jak aborcja czy małżeństwa homoseksualistów, czyli problemów, które od kilku dekad dzielą amerykańskie społeczeństwo. Uważa, że ruch powinien się skupić na tym, co łączy wszystkich członków, a więc głównie na kwestiach fiskalnych.

Ale nie wszyscy są tak powściągliwi i pragmatyczni. W sondażu przeprowadzonym na początku września przez Public Religion Research Institute ponad połowa sympatyków Tea Party deklarowała przynależność do "chrześcijańskiej prawicy". Blisko dwie trzecie opowiedziało się za delegalizacją aborcji, a 45 proc. była przeciwna małżeństwom homoseksualnym. Ponad połowa (55 proc.) uważała, że Stany Zjednoczone "zawsze były i nadal są" krajem chrześcijańskim.

Jak zauważa komentator konserwatywnego tygodnika "Weekly Standard", Matthew Continetti, pod "herbacianymi" transparentami maszerują więc najrozmaitsze grupy i środowiska, którym wcale niekoniecznie przyświecają wspólne cele, i które - o ile odniosłyby jakiś sukces w wyborach - nie będą w stanie stworzyć spójnego programu. "Nie istnieje jedna partia »herbaciana«. Ta nazwa to parasol, pod którym znajduje schronienie wiele najrozmaitszych grup... Gigantyczny parasol".

Obama z wąsikiem

Pod tym gigantycznym parasolem nie ma ani zorganizowanych struktur, ani formalnych przywódców. Nie brakuje jednak charyzmatycznych osobowości, które walczą o rząd dusz.

Jedną z nich jest niewątpliwie dziennikarz prawicowej telewizji Fox, Glenn Beck, który w ubiegłym roku określił prezydenta Obamę mianem "rasisty pałającego nienawiścią do białych". W jednym z późniejszych wywiadów Beck tłumaczył, że wyraził się nieprecyzyjnie i że miewa "niewyparzoną gębę". Ale w tym samym mniej więcej czasie przy amerykańskich autostradach zaczęły się pojawiać billboardy, na których Obamie przyprawiano wąsiki Hitlera lub pokazywano go w towarzystwie Lenina.

Oprócz zarzutów o ciągoty do "narodowego socjalizmu" i "marksistowskiego socjalizmu" (to również hasła z billboardów), wielu członków partii "herbacianej" jest przekonanych, że Barack Obama to (zakamuflowany?) muzułmanin. I że nie powinien sprawować funkcji prezydenta, gdyż nie urodził się w USA - co dociekliwsi zwracają się nawet do urzędu na Hawajach z prośbą o wydanie kopii aktu urodzenia obecnego prezydenta.

Choć były to incydenty sporadyczne, uczestnikom "herbacianych" protestów - często są to osoby białe i dobrze sytuowane - zdarzało się do ludzi czarnych (w tym także pierwszego afroamerykańskiego prezydenta USA) odnosić z pogardą, używając obraźliwego w amerykańskim angielskim słowa "negro".

"Białka ich oczu"

W sierpniu tego roku, w rocznicę słynnego przemówienia Martina Luthera Kinga, Beck był jednym z głównych organizatorów demonstracji pod hasłem "Odzyskać honor". Miała miejsce u stóp Kapitolu i zgromadziła kilkaset tysięcy osób. "Dzieje się coś większego, niż możemy pojąć. Ameryka zwraca się dziś ku Bogu" - mówił Beck do zebranych, z których wielu miało koszulki z napisem "Nie depcz po mnie" i "Odzyskajmy nasz kraj".

Wtórowała mu Sarah Palin, polityk Partii Republikańskiej, która podobnymi hasłami posługiwała się jako republikańska kandydatka na stanowisko wiceprezydenta w 2008 r., a która prawdopodobnie myśli już o kolejnej kampanii prezydenckiej.

Jako "narodzony ponownie" mormon i niepijący alkoholik (przeszedł odwyk i wielokrotnie o tym wspomina), Beck chętnie odwołuje się do przeszłości. Często mówi o amerykańskich korzeniach i Ojcach Założycielach, którzy "inspirowali do wielkości". Jak zauważa Jill Lepore, profesorka historii na Harvardzie, takie odwołania są, z punktu widzenia Partii Herbacianej, bardzo poręczne. Lepore wydał właśnie książkę poświęconą temu ruchowi; jej tytuł brzmi "The Whites of their Eyes", czyli "Białka ich oczu". To nawiązanie do powiedzenia XVIII-wiecznych amerykańskich rewolucjonistów, którzy - zmuszeni oszczędzać amunicję - strzelali do Brytyjczyków dopiero, gdy ci byli tak blisko, iż można im było zajrzeć w oczy. Lepore pisze: "Jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie posiada Partia Herbaciana, jest jej nazwa - przywołując Rewolucję, ów rozproszony, skonfundowany ruch próbuje się uprawomocnić, stwarza pozór spójności".

Anarchistyczny indywidualizm 

Podczas niedawnej debaty zorganizowanej przez tygodnik "New Yorker" Jill Lepore mówiła, że niebagatelną rolę w procesie tworzenia się "herbacianego" ruchu odgrywa sytuacja na amerykańskim rynku mediów: pojawienie się blogów, serwisów społecznościowych i upadek tradycyjnych gazet, zwłaszcza lokalnych. "Nasze polityczne obyczaje i partie zrodziły się dokładnie w tym samym czasie co gazety i razem z nimi się kształtowały. To nie przypadek, że Partia Herbaciana pojawiła się na naszej scenie w roku 2009, w momencie, gdy bardzo wiele gazet upadło" - dowodziła Lepore.

Dodaje też, że znakomita większość sympatyków "herbacianego" ruchu z dumą przyznaje, iż gazet nie czyta. Nie ufają tradycyjnym mediom. Zamiast tego informacje czerpią z blogów, porozumiewają się za pośrednictwem serwisów społecznościowych. "To bardzo specyficzny rodzaj wspólnoty: wspólnota wirtualna" - twierdzi Lepore, przekonana, że w takiej wspólnocie nie powstają dostatecznie silne więzi, które mogłyby się przekładać na skuteczne działania w sferze publicznej.

Podobną diagnozę postawił niedawno na łamach "New York Review of Books" historyk z Uniwersytetu Columbia, Mark Lilla. Zauważa on, że hasłem przewodnim uczestników ruchu zdaje się powiedzenie "Zostawcie mnie w spokoju". Jego zdaniem wzrost popularności Herbacianej Partii jest przede wszystkim przejawem coraz silniejszego indywidualizmu. "W przeszłości, dążąc do uzyskania władzy politycznej umożliwiającej działania dla dobra ogółu, ruchy populistyczne uciekały się do retoryki klasowej solidarności - pisze Lilla. - Dziś w Ameryce ta populistyczna retoryka jest zupełnie innego rodzaju. Próbuje grać na emocjach, odwołując się do jednostkowych przekonań, jednostkowej autonomii i jednostkowych wyborów. Wszystko to ma służyć zneutralizowaniu istniejących już wpływów politycznych, nie zaś ich uzyskaniu".

Jego zdaniem, w USA rozwija się dziś nowa odmiana populizmu, dla którego pożywkę stanowią jednak stare libertariańskie instynkty, te same, z którymi Ameryka próbuje sobie radzić od półwiecza. "Herbaciany" ruch - twierdzi Lilla - jest "tak samo anarchistyczny jak lata 60., tak samo egoistyczny jak lata 80., nie przeciwstawia się nastrojom ani jednej, ani drugiej epoki, jest wyobcowany, pozbawiony celów i równie niedojrzały jak nasz nowy wiek".

***

Społeczna frustracja i "rewolucyjne" nastroje nie są w momencie głębokiego kryzysu gospodarczego niczym nadzwyczajnym czy niespodziewanym. Często, gdy sytuacja wraca do normy, odchodzą w zapomnienie. Czy więc niedojrzały i wyobcowany, jak twierdzą jego krytycy, ruch "herbaciany" jest na amerykańskiej scenie politycznej jakąś nową jakością? Tego na razie nikt nie jest pewien. Z wyjątkiem samych zainteresowanych, którzy zapowiadają, że po wyborach do Kongresu - a odbędą się one już 2 listopada - naprawdę nabiorą rozpędu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2010