Pejzaż po Obamie

Jak następny prezydent USA poradzi sobie ze światem? Niektórzy pretendenci do Białego Domu mają oryginalne pomysły na rozwiązanie globalnych problemów.

02.05.2015

Czyta się kilka minut

Hillary Clinton (ówczesna sekretarz stanu USA) z prezydentem Barackiem Obamą w siedzibie ONZ, Nowy Jork, 2009 r. / Fot. Patrick Andrade / REUTERS / FORUM
Hillary Clinton (ówczesna sekretarz stanu USA) z prezydentem Barackiem Obamą w siedzibie ONZ, Nowy Jork, 2009 r. / Fot. Patrick Andrade / REUTERS / FORUM

Barack Obama wkracza w ostatnią fazę swojej prezydentury nieco osamotniony. Chociaż wyniki ekonomiczne Stanów Zjednoczonych są z miesiąca na miesiąc coraz lepsze, to polityka zagraniczna Obamy tkwi w impasie. O ile więc mniej więcej połowa Amerykanów zasadniczo dobrze ocenia swojego przywódcę, to jedynie 36 proc. z nich ufa mu w sprawach międzynarodowych.

Sześć lat temu Obama zaczynał urzędowanie jako orędownik globalnego „resetu” i odejścia od „polityki twardej pałki” – tymczasem dziś po tamtej doktrynie nie został nawet ślad. Relacje z Rosją od dawna nie były gorsze, kruchy rozejm z Iranem wywołał gniew Izraela i większości senatorów opozycyjnej Partii Republikańskiej, tzw. Państwo Islamskie (IS) straszy świat ogromem popełnianych zbrodni, dialog z Chinami od co najmniej czterech lat stoi w miejscu...

– Obama to najbardziej naiwny przywódca naszego państwa od 150 lat. Daje wyraźny sygnał światu, że nie potrafi sobie poradzić z tak zagmatwaną sytuacją. A słabość Ameryki tylko zachęca jej wrogów – ocenia w rozmowie z „Tygodnikiem” John Bolton, amerykański ambasador przy ONZ za czasów prezydenta Busha juniora i jeden z jego „jastrzębi”. W istocie wiele wskazuje, że obecny gospodarz Białego Domu przejdzie do historii podobnie, jak 35 lat temu prezydent Jimmy Carter: chciał dobrze, a wyszło jak zwykle.
 

Byle dalej od Obamy
Dlatego też wszyscy pretendenci do przejęcia schedy po Obamie w 2016 r., gdy przedstawiają dziś swoje pomysły na politykę zagraniczną, radykalnie się od niego dystansują.

Najtrudniej ma Hillary Clinton, niekwestionowana liderka sondaży w walce o nominację Partii Demokratycznej (według ostatnich badań popiera ją ponad 70 proc. zwolenników Demokratów; nawet w skeczu satyrycznego programu „Saturday Night Live” oceniono, że jej największym rywalem jest „błąd statystyczny”). Jej kłopot bierze się stąd, że to ona stała na czele dyplomacji USA w latach 2009-13, więc część odpowiedzialności za obecny stan rzeczy spada na nią. To Hillary Clinton przewodziła też rozmowom z Teheranem w sprawie rozbrojenia nuklearnego Iranu w zamian za zniesienie sankcji, które Stany i Europa nałożyły na państwo ajatollahów. Tymczasem dziś była pierwsza dama i była sekretarz stanu USA mówi, że jest sceptyczna wobec osiągniętego niedawno porozumienia z Iranem. „Program atomowy może zostać ograniczony, ale wątpię, by został całkowicie zlikwidowany” – zastrzegała się już kilka miesięcy temu, podczas kongresu American Jewish Committee.

– Nieżyczliwi jej analitycy są zdania, że gdy była sekretarzem stanu, już wówczas planowała swój start w wyborach w 2016 r. i specjalnie odwlekała negocjacje z Iranem, aby nie narażać się amerykańskiej diasporze żydowskiej. Ostatnie dwa lata spędziła na „nabieraniu dystansu” do polityki Johna Ker- ry’ego, który przejął po niej urząd szefa dyplomacji – mówi „Tygodnikowi” Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire.
 

Hillary zwinnie umyka
W delikatnej sprawie, jaką stała się krucjata Benjamina Netanjahu przeciw Barackowi Obamie – izraelski premier ostatnio nie przepuszcza okazji, by nie skrytykować prezydenta USA za jego, jak twierdzi, ustępliwość wobec Iranu – pani Clinton nabiera dziś wody w usta.

Woli powoływać się na dziedzictwo swojego męża, który jako prezydent USA ponad 20 lat temu patronował izraelsko-palestyńskiemu porozumieniu z Oslo. „Rolą Ameryki jest być liderem i stworzyć atmosferę, w której można negocjować” – mówiła oględnie podczas wspomnianego kongresu AJC. Natomiast dość stanowczo odniosła się do zbliżenia między Fatahem i Hamasem, dwiema rywalizującymi ze sobą siłami politycznymi w Autonomii Palestyńskiej. „Nie ma mowy o dalszych rozmowach, jeżeli Hamas nie wyrzeknie się przemocy i nie zmieni swojego stanowiska wobec prawa Izraela do istnienia” – dodała.

Tymczasem, kiedy zarzuca się jej współodpowiedzialność za impas amerykańskiej polityki wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej, zwinnie umyka. „Gdy pani sekretarz pełniła urząd, prezydentem Rosji był Dmitrij Miedwiediew. Wspólnie udało im się osiągnąć porozumienie [zwane START 2 – red.] o redukcji broni nuklearnej w obu mocarstwach i podjęła współpracę z Moskwą w zwalczaniu terroryzmu w Afganistanie” – napisała na Twitterze Adirenne Elrod, rzeczniczka Correct the Record, jednej z fundacji wspierających kampanię Clinton. Cóż, wniosek miałby być banalny: że psuć się zaczęło, gdy na Kreml wrócił Władimir Putin.

Paradoksalnie najtrudniej byłoby się porozumieć byłej pierwszej damie z Pekinem. W 2013 r. popularny chiński dziennik „Global Times” przeprowadził badania nastrojów w Chinach wobec USA, z których wynikło, że Clinton jest... najbardziej znienawidzonym w Państwie Środka amerykańskim politykiem. Weibo – popularny w Chinach komunikator internetowy, lokalny odpowiednik Twittera – utonął wówczas w komentarzach typu: „Jeśli ona wygra wybory, to III wojna światowa jest blisko”.
 

Jeb nie chce komfortu
U Republikanów nastroje są bardziej nerwowe niż u Demokratów, bo brak tam wyraźnego lidera do partyjnej nominacji na kandydata na prezydenta. Na razie przynajmniej pół tuzina pretendentów remisuje w sondażach przed republikańskimi prawyborami, które zaczną się już za osiem miesięcy. A im one bliżej, tym częściej milczący dotąd w sprawach polityki zagranicznej kandydaci na kandydata przedstawiają się jako zwolennicy stanowczej obecności Stanów w świecie.
Nie lada kłopot ma przedstawiciel kolejnej politycznej dynastii, były gubernator Florydy Jeb Bush, gdyż prócz dystansowania się od obecnego prezydenta musi przede wszystkim odnieść się do polityki swego starszego brata George’a, poprzednika Obamy. Co jest trudne, gdyż w gronie jego doradców są wszyscy architekci inwazji na Irak w 2003 r. „Jestem człowiekiem niezależnym i będę podejmował decyzje na podstawie własnych sądów. Jedno jest natomiast pewne: Ameryka nie może pozwolić sobie na komfort wycofania się ze świata” – stwierdził Jeb Bush podczas niedawnego spotkania Council on Global Affairs w Chicago. Do tego w okrągłych zdaniach mówił, że obecny prezydent zawiódł nie tylko w sprawach Państwa Islamskiego i Ukrainy, ale też Kuby.

Przypomnijmy: Obama zdjął ostatnio Kubę z listy krajów „wspierających terroryzm” i po 50 latach zimnej wojny symbolicznie pojednał się z Raulem Castro. Najmłodszy z Bushów uważa, że to wielki błąd. A trzeba dodać, że trzonem politycznej koalicji Jeba są naturalizowani obywatele USA, którzy uciekli spod okrutnej władzy Castro – oni są stanowczo przeciwni jakimkolwiek porozumieniom z Hawaną.
 

Przeciw IS, za Ukrainą
Amerykaninem kubańskiego pochodzenia jest także senator Marco Rubio z Florydy, kolejny polityk Partii Republikańskiej zainteresowany prezydenturą, zorientowany „zimnowojennie”. Kilka miesięcy temu zwrócił się do Białego Domu z autorskim planem interwencji militarnej przeciw Państwu Islamskiemu. – To nie byłby zły projekt, ale nie wiem, czy teraz nie jest nań za późno – mówi „Tygodnikowi” John Bolton.

Idolem Rubia jest naturalnie Ronald Reagan. Rubio uważa, że przeznaczeniem Stanów jest przewodzić światu. W jednym z pierwszych przemówień po ogłoszeniu przed miesiącem startu w prawyborach powoływał się na George’a Washingtona jako lidera idealnego, ale też trzeźwo punktował błędy Obamy w polityce wobec Państwa Islamskiego.
– Senator Rubio, jako członek Komisji Spraw Zagranicznych, od początku opowiadał się za twardą linią wobec syryjskiego reżimu Baszara Asada i sprzeciwiał kuriozalnej dyplomacji wyczekiwania na jego ruch. Można było przewidzieć, że w ciągu kilku lat Syria się rozsypie i sytuacja wymknie się spod kontroli. Teraz nie wiadomo, jak powstrzymać Państwo Islamskie – uważa Bolton. Pomysłom Rubia sprzyjają sondaże: trzy czwarte Amerykanów chce militarnego starcia z dżihadystami z IS, bo ich zdaniem są zagrożeniem dla Stanów.

Najbardziej przewidywalnym i zarazem doświadczonym wśród republikańskich kandydatów jest senator Lindsey Graham z Karoliny Południowej, najlepszy przyjaciel Johna McCaina (rywala Obamy w wyborach w 2008 r.) i sojusznik Kijowa. „Nie możemy wysłać do Donbasu wojsk, ale obowiązkiem naszym i całego świata jest wspierać Ukrainę politycznie i ekonomicznie, i dostarczyć jej środków niezbędnych do obrony” – mówił w lutym podczas debaty w Senacie. Graham uważa, że trzeba pilnie przyjąć Gruzję do NATO, wrócić do pomysłu tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach oraz wyrzucić Rosję z grupy G-8.

Graham to najsurowszy z krytyków Hillary Clinton. „Na nią spada cała odpowiedzialność za to, że w 2012 r. libijscy rebelianci zabili naszego ambasadora [J. Christophera Stevensa – red.] w Bengazi. Ona ma krew na rękach – mówił dwa lata temu na antenie programu „On The Record”. Sama Clinton przyznaje, że zamach w Libii to największa porażka w jej karierze politycznej. Ale polityk z Karoliny raczej nie będzie się liczyć w ostatecznej rozgrywce, a startuje głównie po to, by zmusić swych konkurentów do debaty o polityce zagranicznej.
 

„Herbaciani” faworyci
Kolejni pretendenci do nominacji Partii Republikańskiej są zaliczani do jej prawego skrzydła, czyli Tea Party (tzw. Stronnictwa Herbacianego). Nastawionym najbardziej interwencjonistycznie spośród nich jest senator Ted Cruz z Teksasu, który podkreśla, że inspiruje się poglądami ambasadora Johna Boltona. Sam doktrynę ma raczej niespójną: najpierw sprzeciwiał się jakiejkolwiek interwencji w Syrii, potem stanowczo protestował przeciw siadaniu do rozmów z Iranem.

Następny faworyt „herbacianych”, gubernator Scott Walker z Wisconsin (dziś w sondażach ma niewielką przewagę przed prawyborami w kluczowych stanach, czyli Iowa i New Hampshire), powiedział na antenie lokalnego radia, że jako prezydent wycofa się z porozumienia z Iranem, bo ugoda w sprawie jego programu nuklearnego może tylko zachęcić Saudyjczyków i Jordańczyków do własnych eksperymentów z bronią atomową, co grozi apokalipsą i wymazaniem Izraela z mapy świata.

Stawkę zamyka najbardziej osobliwy – nawet jak na warunki amerykańskiej prawicy – kandydat: libertariański senator Rand Paul z Kentucky, rzecznik minimalnego udziału Stanów Zjednoczonych w światowej polityce. Dwa lata temu zaskoczył wszystkich, kiedy podczas oficjalnej (przedwyborczej) wizyty w Jerozolimie stwierdził, że USA nie stać na pomoc finansową dla Izraela, największego beneficjenta amerykańskiego wsparcia od końca II wojny światowej. „Żeby ofiarować wam te trzy miliardy dolarów rocznie, musimy się zadłużać w Chinach. A jeżeli zbankrutujemy, to już nie będziemy mogli dbać o wasze bezpieczeństwo” – powiedział podczas spotkania z izraelskimi politykami. Jakby nigdy nic dodał przy tym, że sojusz amerykańsko-izraelski jest trwały i niezbywalny.
 

Czy outsider namiesza?
Senator Rand Paul zaskakiwał już wcześniej swoich republikańskich kolegów, choćby diagnozując sytuację w Iraku. „11 września 2001 r. był pretekstem do tego, by rozpętać kilka wojen i dać zarobić firmie Halliburton [jej prezesem był niegdyś Dick Cheney, wiceprezydent w rządzie Busha juniora – red.] z pominięciem jakiejkolwiek procedury przetargowej. To była zbrodnia” – oświadczył w 2010 r., gdy kandydował na fotel senatora. Jako polityczny outsider nie bał się mówić, że amerykańska dyplomacja wyhodowała więcej terrorystów, niż ich zlikwidowała, i że to rządy Reagana rozpieściły irackiego przywódcę Saddama Husajna po to, aby można było na niego liczyć w ówczesnej konfrontacji z Iranem.
Dziś już, jako oficjalny pretendent do prezydentury, polityk z Kentucky zrezygnował z części izolacjonistycznych postulatów. Uważa na przykład, że problem Państwa Islamskiego można rozwiązać poprzez regularne dozbrajanie irackich Kurdów. Rząd w Waszyngtonie już to robi, tyle że za pośrednictwem władz w Bagdadzie, podczas gdy Paul chciałby ich wspierać bezpośrednio. Senator Paul opowiada się też otwarcie za wolnym państwem kurdyjskim, na co oficjalnie Biały Dom się nie zgodzi, aby nie prowokować Turcji, najwierniejszego sojusznika USA w regionie.
– Jeżeli Paul wygra prawybory i będzie reprezentować Republikanów w walce z Hillary Clinton, wówczas wielu wyborców centrowych i doceniających rolę Ameryki jako gwaranta światowego bezpieczeństwa zagryzie zęby i zagłosuje na Clinton. Republikański senator John McCain jako pierwszy powiedział to otwarcie – mówi „Tygodnikowi” Jennifer Fredete, politolożka z Uniwersytetu Ohio.
 

Bez szczegółów
Jakiej polityki zagranicznej można się spodziewać po następcy lub następczyni Baracka Obamy? W gruncie rzeczy debata potencjalnych pretendentów do schedy po Obamie dopiero się zaczyna.

– O ile w sprawach budżetu USA, praw obywatelskich i współpracy prezydenta z Kongresem kandydaci będą dzielić włos na czworo, o tyle w kwestiach polityki zagranicznej raczej w szczegóły nie pójdą – ocenia w rozmowie z „Tygodnikiem” Michael E. O’Hanlon z ośrodka Brookings Institution.

– Będą za to dużo mówić o tym, jak poradzić sobie z oprychami różnej maści i jak chronić kraj – przewiduje O’Hanlon. – Oraz jak budować powszechne zaufanie do Ameryki jako niekwestionowanego i nieusuwalnego lidera. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2015