Panna w szpagacie

Nie umiemy się zdecydować, czy kulturę dokarmiać z państwowego budżetu, traktować jako samodzielną gałąź biznesu, czy też wpisać w sferę dobrowolnej wymiany non-profit.

10.02.2014

Czyta się kilka minut

TR Warszawa nie znalazł się na liście 73 placówek, pomiędzy które MKiDN rozdzieliło 20 mln zł na poprawę infrastruktury kulturalnej. Teatr zabiegał o 140 tys. zł na wyposażenie pracowni audio i video. Na zdjęciu Wojciech Gorczyca i Grzegorz Jarzyna / Fot. Jacek Domiński / REPORTER
TR Warszawa nie znalazł się na liście 73 placówek, pomiędzy które MKiDN rozdzieliło 20 mln zł na poprawę infrastruktury kulturalnej. Teatr zabiegał o 140 tys. zł na wyposażenie pracowni audio i video. Na zdjęciu Wojciech Gorczyca i Grzegorz Jarzyna / Fot. Jacek Domiński / REPORTER

Polska kultura przespała transformację i w wolnorynkowej rzeczywistości, gdzie wszyscy konkurują ze wszystkimi, cieszy się specjalnym traktowaniem – ma państwowego mecenasa. Niestety, słabnącego i traktującego ją jak uciążliwą podstarzałą pannę na wydaniu. Kultura doskwiera mecenasowi tym bardziej, że jak dotąd jej wdzięki doceniło niewielu zamożnych przedstawicieli biznesu.

Dlatego co roku państwowy sponsor funduje kulturze kusą sukienkę, pozszywaną z lepszych lub gorszych pomysłów i projektów, nadsyłanych z całego kraju. Polska kultura ma rzesze absztyfikantów, którzy ją uwodzą, komplementują i chcieliby spędzić z nią życie, ale nie mają za co. Jest też spora grupa utrzymanków, którzy stworzyli wokół kultury ciasny krąg ciułaczy. Jest wreszcie grupa zawodowców, którzy chcą z nią robić interesy, ale napotykają na nieufność i niesprzyjające warunki. Jest także mała, ale zdobywająca zwolenników ekipa domagająca się udostępnienia jej uroków dla wszystkich.

PAŃSTWO JAKO STRAŻNIK

Polska kultura pozostaje beneficjentką socjalistycznego systemu centralnego rozdawnictwa. Zapisany w konstytucji obowiązek wspierania kultury przez państwo gwarantuje jej przetrwanie. W jakiej kondycji? Znajdą się zarówno rzecznicy alarmujący o „głodowych racjach” powodujących powolne wykańczanie kultury, jak i tacy, którzy będą udowadniać marnotrawienie środków publicznych na finansowanie przedsięwzięć bezwartościowych, fasadowych, wręcz niepotrzebnych.

Ścisłe powiązanie kultury ze strukturami państwowymi i utrzymujące się powszechnie przekonanie, że tylko państwo za rozwój kultury odpowiada, powoduje, że w znikomym stopniu interesuje się nią biznes. Ponad dwie dekady wolnego rynku nie wystarczyły, by rozkwitło w Polsce partnerstwo publiczno-prywatne. Ten czas nie zapewnił też kulturze statusu „dziewczyny do wzięcia”, którą warto dostrzegać i w którą opłaca się inwestować. Dobrze prosperuje jedynie sfera show-biznesu, popularnej rozrywki, która zwiększa zasięg i skutecznie konkuruje z bardziej wyrafinowanymi formami kultury, przejmując jej autorów i skupiając wokół siebie inwestorów.

Mantrą środowisk związanych z kulturą stało się więc przekonanie, że jedynie państwowy mecenat może uchronić ją przed całkowitym zanikiem, tam bowiem, gdzie pojawiają się pieniądze prywatne, znika wolność tworzenia i niewymierna wartość.

Państwo nie wspiera aktywnie mariażu prywatnych inwestorów z kulturą – niechętnie dofinansowuje prywatne inicjatywy i prawie niczego na tym polu biznesmenom nie ułatwia, choć w innych europejskich gospodarkach stosowane są np. ulgi podatkowe dla firm sponsorujących twórców kultury. U nas ten, kto chce sfinansować wydarzenie artystyczne, musi jeszcze oddać państwu podatek. Trudno się więc dziwić niechęci firm – niechęci spowodowanej też brakiem edukacji, która prezentowałaby kulturę jako sferę oferującą wymierne, namacalne korzyści, choćby wizerunkowe, reklamowe czy wzmacniające więź z grupą klientów.

MIĘDZY MISJĄ A KOMERCJĄ

Oczekiwanie, że biznesmeni będą finansować kulturę z dobrego serca, jest niedorzeczne, jednak państwo i sami twórcy kultury nie chcą tego przyjąć do wiadomości. Lęk o to, że chęć zysku zniszczy działania kulturotwórcze, nie jest do końca uzasadniony. Bo kategorie opłacalności, ekonomicznej wartości inwestycji kulturalnych weryfikują także to, czy są one połączone z autentycznymi potrzebami odbiorców.

Polską kulturę omawia się przy pomocy dwóch skrajnych modeli: w wersji idealistycznej ma służyć celom wyższym, niemierzalnym i misyjnym, w wersji skrajnie komercyjnej ma zapewniać zysk, porzucając wartość edukacyjną. W tak rozpisaną dychotomię nie sposób wręcz wprowadzić kategorii pragmatycznych, prowadzących do spotkania ideałów z rzeczywistością.

Twórcy i artyści boją się sponsorów prywatnych, a jednocześnie mają żal do państwa, że nie docenia kultury i sztuki wystarczająco. Chcą szczodrego mecenatu, który umożliwi im rozwój. Domagają się, w imię dobra nas wszystkich, zwiększenia wydatków na kulturę, bez której życie społeczne stanie się koszmarem – bo pewnego dnia, wygodnymi autostradami i drugą linią metra nie dojedziemy do żadnej biblioteki, żadnego muzeum ani na żaden festiwal. Mają rację argumentując, że są takie wymiary twórczego współistnienia, którym tylko państwo – czyli my wszyscy – zapewnia trwanie. Nie ma też społecznego przyzwolenia na to, byśmy zrezygnowali z ambitnych form sztuki ze względu na ich niski walor komercyjny.

Ale równocześnie działa opór grupy zawodowej, która domagając się wspierania wartości wyższych, chce zapewnić sobie przyzwoite warunki życia, opierając się na budżecie publicznym. Z jednej strony artyści odrzucają model misyjny, według którego aktor i poeta mają latami niedojadać w imię twórczości. Chcą z niej żyć, co najmniej godziwie, a najchętniej komfortowo. Jak każdy w społeczeństwie demokratycznym i realiach wolnorynkowych. Z drugiej strony, chcą publicznego wsparcia dla swojej działalności. Dołączają do pielęgniarek, górników i rolników, którzy powołując się na interes społeczny, dbają także o własne dobro. Twórcy, podobnie jak ich poprzednicy w składaniu petycji i zażaleń, emanują przekonaniem, że im również to szczególne wsparcie się należy. Narzekają na niepewne umowy autorskie i brak ubezpieczeń, na ograniczenia ulg podatkowych, chcą wcześniejszych emerytur na podobieństwo sportowców.

Nieliczni tylko decydują się dołączać do rzeszy małych i średnich przedsiębiorców, żyjących z tego, co wytworzą. Niechętnie biorą się za bary z rzeczywistością – podatkową, biurokratyczną i konkurencyjną. Bo wiedzą, że tak będzie trudniej.

Wystarczy najsłynniejszy przykład – Krystyna Janda, która założyła teatr, choć mogłaby grać w państwowym na etacie, gościnnie na scenach prywatnych, a także w filmach i reklamach. Zamiast mieć święty spokój, prowadzi dwa teatry, łącząc pomoc państwa, sponsorów i darczyńców, z działalnością stricte komercyjną – wpływami z biletów. I choć ma nazwisko, przychylność urzędników, biznesmenów oraz publiczności, musi wychodzić na scenę 200 razy w roku. Musi, żeby teatr utrzymać, balansując między lekkimi komediami a Czechowem. Następców ma nielicznych, bo mało który artysta pali się do roli przodkowego – sam pot i łzy.

STADION KULTURY BEZ ZAWODNIKÓW

Polskie państwo również wykonuje szpagat. Nie mogąc się zwolnić z roli mecenasa, z trudem wygospodarowuje ze środków publicznych pieniądze na to, bez czego społeczeństwo może – w sensie ścisłym – żyć. Opór rządzących przed przeznaczaniem większych środków na kulturę tylko po części wynika z arogancji. W dyskusji o tym, czy bardziej potrzebujemy stadionów piłkarskich, czy teatrów i sal koncertowych, odpowiedź jest oczywista: potrzebujemy ich wszystkich. Ale równie oczywiste jest, że potrzebujemy ich o tyle, o ile będą dobrze prosperowały, to jest: zarabiały na siebie, przynosiły zyski. I dopóki nie powstanie model łączący kulturę z ekonomiczną opłacalnością, będziemy tkwić w fałszywym dylemacie. Państwo chce podtrzymywać swój wizerunek jako najważniejszego i troskliwego opiekuna kultury – i jest w tym zaszłość polityczna, zachowana z realiów socjalizmu. Aktualna i prawdziwa w tym względzie, że żaden inny podmiot nie zwolni państwa ze wspierania kultury.

Prawdą jest jednak i to, że państwo chce pozostawać strażnikiem twórczości, choć go na to nie stać. Najrozsądniejszym więc rozwiązaniem wydaje się aktywne zachęcanie innych aktorów życia gospodarczego oraz społecznego, by przejęli część odpowiedzialności. Zachęcanie nie gołosłowne, ale praktyczne – wprowadzanie takich przepisów, ulg i systemów dofinansowania, które realnie włączą innych graczy do wspólnej, konkurencyjnej gry o kulturę i sztukę. A także prowadzenie edukacji społecznej, która uświadomi nam, że bez sponsoringu praktykowanego nie tylko przez zamożnych, ale przez nas wszystkich na co dzień, kultura będzie miała się gorzej.

Z obwarowania się w prestiżowej twierdzy mecenatu płynie z pewnością poczucie władzy – rola tego, do którego elity twórcze oraz rzesze aspirujących przychodzą z prośbami i wnioskami. Przepisy i praktyka wspierania instytucji i dofinansowywania projektów kulturalnych stworzyły jednak sytuację, w której państwo w niewielkim stopniu weryfikuje ich sensowność i opłacalność.

Do ministra kultury i dziedzictwa narodowego, a także do urzędów miast płyną tysiące wniosków z prośbami o wsparcie inicjatyw twórczych. Niewielkie środki dzielone są pomiędzy wielu proszących, większe szanse mają ci, którzy w poprzednich latach już z takiej pomocy skorzystali i rozliczyli się z niej zgodnie z wymogami formalnymi. Reguły często wymagają od wnioskodawców naginania dobrych pomysłów do sztywnych formuł i umacniają określone grono beneficjentów. Ile z tych inicjatyw rzeczywiście zasługuje na dalsze wsparcie budżetowe? A ile okazuje się działaniami o niskiej wartości? I jaka część z nich mogłaby zostać zrealizowana dzięki sponsoringowi prywatnemu? Odpowiedzi nie zna chyba nikt.

Z roli państwowego mecenasa kultury i sztuki wynikają również poważne obciążenia w sferze wizerunkowej. Bo jeśli trzeba kogoś obarczać odpowiedzialnością za trudną kondycję polskiej kultury, to chłopcem do bicia staje się minister, premier, prezydent miasta. Odnawiany jest wtedy niesprawiedliwy obraz państwa jako przeciwnego wspieraniu kultury. Być może działania wspólne z sektorem prywatnym i pozarządowym pozwoliłyby na bardziej równomierne rozłożenie odpowiedzialności za tę sferę życia, którą nazywamy przecież wspólną. Państwo gra tu dwuznaczną rolę, bo choć wspiera społeczny wymiar kultury, to umacnia mentalną przepaść między nią a rynkiem.

KULTURALNIE, CZYLI ZA DARMO

Pokutuje tymczasem przekonanie, że kultura jest wersją działalności charytatywnej – biednej sierotki, której opiekunów powinno się wspierać dobrym słowem i powinszowaniami, a czasem, w odświętnym odruchu, rzucić jej kilka groszy na przetrwanie.

To błędne koło, które ani nie hamuje niebezpiecznej komercjalizacji kultury, ani też nie pozwala szukać dróg do jej trzeźwego urynkowienia. Zdążyliśmy się nauczyć funkcjonowania w świecie komercyjnym, jesteśmy coraz bardziej świadomymi konsumentami i klientami rynku usług, ale wciąż oburzamy się na myśl, że kultura także usługą bywa.

Chętnie płacimy za urządzenia elektroniczne, które służą do używania kultury i uczestniczenia w niej, ale nie chcemy płacić za faktyczną zawartość – filmy, muzykę, gry, fotografie. Ich cena musi być przed nami ukryta, zakamuflowana w samym urządzeniu. Narzekamy na wysokie ceny książek, przekonani, że ich wydawcy i autorzy chcą się na nas „dorobić”. Tak, kultura w rzeczywistości internetu została zakwalifikowana przez użytkowników jako treść darmowa.

Trwa spór w sferze prawa autorskiego, prawa udostępniania treści. Z drugiej strony w sieci wzrosła rola kultury jako pozakonsumpcyjnego aspektu życia.

Uczestnictwo w niej jest rodzajem sprzeciwu wobec spieniężania wszystkiego wokół i prowadzi do społecznego wspierania twórczości, np. poprzez crowdfunding, czyli wirtualne zrzutki na realizację filmu, który chcemy obejrzeć. Jeśli nie znajdzie się dość zainteresowanych, projekt nie dojdzie do skutku. Internet nie spełnił natomiast idealistycznych nadziei, że w sieci do głosu dojdą nieskończone wręcz możliwości kreacyjne ludzi.

Badania i zachowania użytkowników pokazują, że jesteśmy twórczy w ograniczonym zakresie – chętniej komentujemy, przetwarzamy już istniejące dzieła, niż faktycznie objawiamy unikatowe wytwory wyobraźni. I choć artystów jest wśród nas niewielu, niemal wszyscy czujemy się twórcami, a to pogłębia dewaluowanie kultury i sztuki jako bytów niezasługujących na zapłatę. Sieć jest naturalnym środowiskiem rozwoju zwolenników „uwolnienia kultury”, przede wszystkim tych zasobów, które stały się naszym wspólnym dobrem po wygaśnięciu praw autorskich, oraz tych, które zalegają w archiwach instytucji państwowych.

Pojawiają się też postulaty odważniejsze – pomysły udostępniania nowych wytworów kultury za darmo, szczególnie jeśli ich powstanie dotowało państwo i jeśli mogłyby posłużyć celom edukacyjnym. Stoi za nimi idea „przywracania kultury obywatelom” – niewątpliwie słuszna.

Ale jeśli uwalnianie kultury nadal będzie szło w parze z separowaniem jej od realnego wymiaru finansowego, może okazać się gwoździem do trumny. Już teraz rośnie w Polsce pokolenie młodych, którzy wierzą, że będą żyć ze swoich twórczych pomysłów, ufają, że kliknięcia zmienią się w monety. Czeka ich brutalne zderzenie z rzeczywistością.

Chyba że wreszcie przestaniemy obchodzić się z kulturą jak z księżniczką i pozwolimy jej na siebie zarobić.  


PAULINA WILK jest pisarką, reporterką. Autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Nike książki „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii”, a także serii bajek o misiu Kazimierzu, wydanej przy wsparciu MKiDN. Prezes fundacji „Kultura nie boli”, ze środków publicznych i prywatnych organizującej Big Book Festival. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2014