Przedawkowanie w słusznej sprawie

Coraz więcej kultury w sieci: otwarte archiwa, łatwiejszy dostęp do treści. Ale już wiemy, że internet nie czyni cudów. Bo miłośników kultury wcale nie przybywa.

23.09.2013

Czyta się kilka minut

Kadry z filmu Juliana Antonisza  „Ostry film zaangażowany” (1979) – komentarz do niskiej frekwencji na ówczesnych wydarzeniach kulturalnych. Dostępny na ninateka.pl /
Kadry z filmu Juliana Antonisza „Ostry film zaangażowany” (1979) – komentarz do niskiej frekwencji na ówczesnych wydarzeniach kulturalnych. Dostępny na ninateka.pl /

Właśnie ruszyła Ninateka – multimedialny kombinat kulturalny, działający on-line i dający wolny, a także wygodny dostęp do archiwów polskiej kultury. Stworzona przez Narodowy Instytut Audiowizualny, oferuje dwa tysiące materiałów: współczesnych filmów, muzyki, tekstów, obrazów. To na początek – z czasem zasoby Ninateki będą rosły.

Serwis przypomina połączenie biblioteki, domu kultury, miejsca rozrywki i edukacji – może być ambitnym zastępstwem wieczornego oglądania telewizji, indywidualnym wirtualnym uniwersytetem, uzupełnieniem zajęć szkolnych dla młodzieży albo biletem do kultury dla osób, które mieszkają daleko od ośrodków miejskich.

Ninateka spełnia standardy nowoczesnej cyfrowej instytucji i nawet jej skromne zasoby (dwa tysiące materiałów to kropla w oceanie milionów plików dostępnych w sieci w każdej chwili) nie przeszkadzają cieszyć się, że przybywa nam otwartej kultury. Oprócz NInA państwowe zasoby artystyczne digitalizują i uwalniają także inne instytucje, m.in. Narodowe Archiwum Cyfrowe udostępniające fotografie czy Filmoteka Narodowa, która jeszcze w tym roku ma zamiar zamieścić w internecie ponad 40 filmów sprzed II wojny światowej. Także studia filmowe Kadr i Tor zdecydowały się na publikację słynnych filmów w sieci.

Evergreeny, takie jak „Rejs”, „Popiół i diament”, „Vabank” czy „Seksmisja”, można już oglądać w YouTube; towarzyszące im reklamy pozwolą gromadzić środki na cyfryzację kolejnych taśm filmowych.

KULTURA JEST PLIKIEM

Wszystkie te wysiłki mają dwa główne cele: zabezpieczenie polskiego dorobku twórczego i jego upublicznienie. Cyfryzacja to przede wszystkim ochrona – ratowanie dzieł przed zniszczeniem. Współczesne technologie pozwalają wierzyć, że pliki są wieczne, a w każdym razie zapewnią bytom dotąd analogowym kolejne sto lat życia.

Ochrona dziedzictwa, znajdująca się w kompetencji ministra kultury, ma w Polsce znaczenie szczególne, bo burzliwa historia pozbawiła nas wielu bezcennych zasobów. Stąd nacisk na cyfryzację, której towarzyszy atmosfera dziejowej misji. Dopiero na drugim miejscu jest upowszechnianie zasobów archiwalnych, które wymaga przestawienia polityki kulturalnej z torów muzealnych na ścieżkę współczesności, czyli skoncentrowanie się na żywej, aktualnej i mobilnej kulturze. To konieczność, bo jak dowodzi praktyka codzienności potwierdzona badaniami, choćby raportem „Młodzi i media” z 2010 r. (Centrum Badań nad Kulturą Popularną, SWPS), przeszłość w formie analogowej nie interesuje młodych Polaków. Dla nich kultura jest plikiem. I jeśli ma mieć przyszłość, musi być łatwo dostępna.

Cyfrowe materiały filmowe czy muzyczne łatwiej przekazać szerokim grupom odbiorców, ale to kosztuje – wymaga zaawansowanych rozwiązań technologicznych, umiejętnego „składowania” treści, przyjaznego ich prezentowania. Tworzone są więc instytucje wirtualne, jak Ninateka, albo przynajmniej cyfrowe serwisy towarzyszące muzeom i archiwom. Minister kultury Bogdan Zdrojewski podkreśla, że dzięki takim inwestycjom Polska jest dziś w europejskiej czołówce krajów posiadających technologie i infrastrukturę niezbędne do skutecznej digitalizacji. Szybko idziemy w ślady Francji czy Holandii, gdzie powstały modelowe rozwiązania dzięki działaniom państwa, ale i organizacji pozarządowych.

A jednak na ogłoszenie sukcesu jest za wcześnie, bo choć od wielu wspaniałych nagrań czy zdjęć dzieli nas już tylko kilka kliknięć, to amatorów kultury w Polsce wcale nie przybywa. Wirtualnym muzeom i mediatekom grozi, że będą kiedyś świecić pustkami podobnie jak ich realne odpowiedniki.

WYGRYWAJĄ WYGRANI

Na początku tworzeniu cyfrowych zasobów w Polsce, a także w innych krajach, towarzyszyło przekonanie, że tym, co blokuje wielu ludzi przed uczestnictwem w kulturze, jest brak dostępu oraz przestarzałe sposoby jej eksponowania. Miłośnik kultury musiał pokonać wiele barier: uzyskać informację, dotrzeć do galerii czy teatru, zapłacić za bilet, konkurować o jego zakup z innymi chętnymi i dostosować się do repertuaru.

W internecie, gdzie można oglądać za darmo, o dowolnej porze, wszyscy moglibyśmy stać się amatorami kultury – korzystać z niej bez porównania intensywniej i tłumniej niż w świecie rzeczywistym. Tak się jednak nie dzieje i mit powszechnej edukacji kulturalnej, która wydarzy się samoistnie dzięki sieci, właśnie upadł.

– Jeszcze kilka lat temu dość powszechna była wiara w demokratyzacyjną moc internetu i w to, że nowe media pozwolą włączyć do uczestnictwa w kulturze nowe grupy – mówi Mirosław Filiciak, badacz kultury i nowych mediów, pracujący w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i Centrum Cyfrowym. – Dziś wiemy, że internet jest jedynie odzwierciedleniem rzeczywistości, w świecie wirtualnym obowiązują te same ograniczenia, to samo rozwarstwienie społeczne. Wiele wskazuje wręcz, że w sieci rozdźwięk między różnymi grupami jest większy.

Filiciak uważa, że głównymi beneficjentami cyfrowej kultury nie są wcale ci, którzy dotąd nie mieli do niej dostępu: – Internet okazał się najbardziej użyteczny dla tych, którzy wcześniej dysponowali wysokimi kompetencjami kulturowymi, wykształceniem, znajomością mechanizmów społecznych. Korzystają głównie ci, którzy już mieli przewagę. Teraz ją zwiększyli. Z dostępem do zasobów kultury jest jak z pomysłem podarowania każdemu polskiemu uczniowi laptopa. Okazało się, że uczniom zdolnym, mającym dobre podstawy edukacyjne, komputery pozwoliły zrobić szybkie postępy. Natomiast dla tych, którzy mieli problemy w szkole, okazały się dodatkową trudnością i w efekcie pogorszyły ich sytuację. Zapewnienie wolnego dostępu do kultury jest oczywiście dobre i konieczne, ale wiemy już, że niewiele zmieni. Potrzebne jest kompleksowe wspieranie kompetencji, edukacja – cały ekosystem, który pozwoli naprawdę korzystać z kultury.

W październiku odbędą się w Warszawie dwie konferencje poświęcone przyszłości polskiej kultury w sieci. Jedną organizuje NInA, instytut sam sobie zada pytanie: „Digitalizacja i co dalej?”. Internet przynosi zalew treści – nie mamy siły, czasu ani narzędzi, by z dostępu do kultury skorzystać, więc rezygnujemy, a w najlepszym razie przekazujemy wiadomość dalej. Wysyłamy link do znajomych, z nadzieją, że może oni mają jeszcze wolne moce przerobowe i zainteresują się polskim dziedzictwem. To przede wszystkim problem klasy średniej, młodych mieszkańców dużych miast w wieku 20-40 lat, będących „idealnymi” odbiorcami kultury.

– Problem w tym, że ta grupa jest znacznie przeinwestowana. Ma tak duży dostęp do tak wielu treści, że nie może z nich skorzystać. Tymczasem inni odbiorcy nie kształcą niezbędnych umiejętności i pozostają wykluczeni z obiegu kultury – podsumowuje Mirosław Filiciak. Ale zastrzega, że nie dysponujemy precyzyjnymi badaniami na temat tego, jak z internetu korzystają np. mieszkańcy małych miast ze średnim wykształceniem ani gdzie w metropoliach brakuje kompetencji sieciowych.

Wiemy jedno: tłok w kulturalnej cyberprzestrzeni będzie większy, kolejne instytucje i organizacje włączą się w cyfrową transformację. Także w październiku odbędzie się pierwsza konferencja OpenGLAM, organizowana przez Zachętę, Wikimedia i Centrum Cyfrowe – spotkanie mające rozwijać proces udostępniania kolekcji galerii, muzeów, bibliotek w sieci. Pytanie, kto i jak ma z tych dóbr korzystać, jest otwarte.

WOLNOŚĆ ZA PIENIĄDZE

Z prac prowadzonych przez m.in. Mirosława Filiciaka i Centrum Cyfrowe wynika, że o ile internet może wspierać zmiany społeczne, to proces ten dokonuje się znacznie wolniej i mniej spektakularnie, niż zakładano. Pod koniec lat 90. upowszechnieniu internetu towarzyszyło kilka założeń – jak dziś wiadomo, zbyt optymistycznych.

Internet miał być przestrzenią wolności, nieskrępowanej wymiany. Szybko jednak duże jego obszary zostały skomercjalizowane, stały się odzwierciedleniem rzeczywistych mechanizmów sprzedażowych. Społeczne fenomeny, jak pojawienie się serwisów My Space czy ­YouTube, będących gigantycznymi platformami wymiany treści kultury: muzyki, teledysków, filmów, zostały poddane kontroli przez organizacje zarządzające prawami autorskimi, wreszcie – kupione przez duże koncerny.

Dziś najpopularniejszym sieciowym miejscem spotkań, eksportu i publikacji treści kultury jest Facebook – finansowy gigant, zasilany darmowym społecznym entuzjazmem, a zarabiający na reklamach i gromadzeniu danych. Wolność w sieci to – aktualnie – pojęcie zagrożone, nieustannie dyskutowane i bardzo trudne do realizacji w praktyce.

Centrum Cyfrowe i polski oddział Creative Commons, czyli wspólnoty propagującej nie samo udostępnianie, ale faktyczne uwalnianie wytworów kultury, notuje w kraju skromne postępy. Niewielu naszych artystów i naukowców jest przychylnych pomysłowi licencjonowanej zgody na przetwarzanie i wykorzystywanie ich utworów czy owoców badań. Creative Commons to pomysł na nieodpłatne dzielenie się tym, co umiemy i robimy, np. udostępnianie innym swojego filmu, by go dowolnie miksowali, montowali z innymi treściami czy interpretowali i podawali dalej, kolejnym odbiorcom i reproduktorom kultury. Wcielanie w życie idei wolnego internetu nie zawsze przemawia też do szefów archiwów publicznych, choć ich zasoby są przecież wspólnym dobrem nas wszystkich.

Główną blokadą wolności w sieci i twórczej wymiany pozostaje ochrona praw autorskich i związanych z nimi zysków – prawda jest taka, że choć podoba nam się idea demokratycznego internetu, mało kto chce oddawać wytwory swego umysłu na użytek społeczności globalnej. Co nie przeszkadza nam jednocześnie korzystać z czyjejś hojności – strony Wikipedii i wiele programów komputerowych, których używamy co dzień za darmo, jest opartych właśnie na licencjach Creative Commons. Podobną pracę u podstaw prowadzi Fundacja Nowoczesna Polska – jej projekt Wolne Lektury, czyli biblioteka otwarta on-line, ma na celu cyfryzację i wprowadzanie do wspólnego zbioru kultury coraz większej liczby książek, które nie są już objęte ochroną praw autorskich.

Do tego potrzeba społecznej odpowiedzialności – digitalizacja części książek odbywa się dzięki crowdfundingowi, czyli dobrowolnym finansowym zrzutkom. Wolne Lektury są jednym z nielicznych w Polsce dowodów istnienia tzw. wolnej domeny – pojęcia nieobecnego w naszym prawie, a oznaczającego cały dorobek ludzkości nieobjęty już ochroną praw autorskich, czyli dostępny np. do przetwarzania czy adaptowania bez ograniczeń.

PIRAT JAKO SPONSOR

Kłopotów w zbadaniu, opisaniu i zrozumieniu tego, jak toczy się życie kulturalne w internecie, dostarczają ograniczenia językowe. Wciąż nie wiemy, jak nazwać ludzi, którzy na różne sposoby korzystają z artystycznych zasobów. Nie są już ani odbiorcami kultury, ani jej widzami czy klientami, ani też piratami okradającymi twórców.

Dopiero bliższe przyjrzenie się zachowaniom cyfrowych użytkowników pozwala zobaczyć, jak niejednoznaczne i skomplikowane zmiany zachodzą w naszych relacjach z kulturą. Wspomniany już raport „Młodzi i media” – efekt badania etnograficznego przeprowadzonego na polskich nastolatkach – wskazał, jak młodzi korzystają z internetu. Obalił m.in. przekonanie o „samotności w sieci” – badanie pokazało, że nowe media są przede wszystkim przestrzenią kontaktu i relacji, pozwalają kontynuować rozmowę ze szkolnego korytarza, służą przyjaźniom i w ogromnej mierze opierają się na wymianie treści.

Nieprawdziwe okazało się też założenie, że w sieci wszyscy albo prawie wszyscy będą twórcami. Narzędzia cyfrowe wcale nie zwiększyły liczby utalentowanych i chętnych do samodzielnej kreacji – zdecydowana większość internautów przesyła i publikuje pliki, komentuje je, dodaje konteksty, ocenia, czasem poddaje przetworzeniu. Wśród młodych nie ma więc już biernych odbiorców, są raczej uczestnicy kultury, którzy chcą mieć na nią wpływ, ale angażują się w ograniczonym wymiarze.

Ci cyfrowi obywatele świata kultury trzymają się z daleka od instytucji: muzeów czy bibliotek, zbyt statycznych i sformalizowanych, a przede wszystkim analogowych. To jeden z powodów, dla których cyfrowe wersje realnych instytucji nie budzą ich zainteresowania i najlepsze nawet zasoby Ninateki mogą ich nigdy nie przyciągnąć.

Ciekawe jednak, że młodzi jednocześnie tworzą w sieci platformy działające na wzór instytucji, choćby YouTube, który jest wspólnym zbiorem – aktualizowanym co dzień globalnym archiwum. O jego atrakcyjności decyduje mobilność, otwartość i aktualność zasobów. Nawet dziś, gdy już nie wszystko można tam zamieścić, trzeba oglądać reklamy, a oficjalne kanały mają tam m.in. wytwórnie płytowe czy filmowe, o popularności serwisu decyduje jego dostępność i wygoda – dwie kluczowe kategorie w życiu internauty.

Nie cena, ale łatwość decyduje o sieciowych wyborach – tak wynika z badania przeprowadzonego na aktywnych internautach przez Centrum Cyfrowe. Wnioski opublikowane w raporcie „Obiegi kultury. Społeczna cyrkulacja treści” z 2012 r. znakomicie pokazały dezaktualizację pojęć i definicji dotychczas służących do opisu kultury. Badacze – zamiast dzielić źródła na legalne i nielegalne – wprowadzili nowe rozróżnienie na obiegi formalne i nieformalne, unikając piętnowania tych, którzy korzystają nieodpłatnie z zasobów chronionych prawem autorskim.

Badanie pokazało, że ci sami użytkownicy kultury, których nazywa się piratami, są jej największymi miłośnikami i sponsorami. To oni bowiem czytają i kupują najwięcej książek (89 proc. czyta minimum jedną książkę w roku, to dwukrotnie więcej niż 44 proc. wskazane przez badanie Biblioteki Narodowej obejmujące wszystkich Polaków), częściej płacą za płyty z muzyką (25 proc. internautów kupuje CD raz na 3 miesiące, a wśród nieinternautów za muzykę płaci tylko 1 proc.) i chodzą do kina (82 proc. internautów odwiedza kino minimum raz w roku, to znacznie więcej niż średnia wskazana w badaniu GUS – 30 proc. wszystkich Polaków). Są to ci sami ludzie, którzy regularnie ściągają filmy i muzykę z nieautoryzowanych serwisów, kopiują je na nośniki albo wymieniają się z innymi. Korzystają z muzeów, księgarni czy kin trzykrotnie częściej niż ci, którzy nie są aktywnymi internautami.

Dla tych, którzy intensywnie używają sieci, największe znaczenie ma możliwość szybkiego, wygodnego poznania filmu czy piosenki. Drugorzędna pozostaje legalność źródła. Bo w sieci panuje przekonanie, że wiedza i informacja są darmowe. A pobieranie treści uważane jest właśnie za zdobywanie wiedzy. Konsumpcyjny wymiar korzystania z kultury i sprzedawanie twórczości to kategorie z zewnętrznego, analogowego porządku. Ci sami ludzie, którzy chętnie płacą w sklepie za DVD, w sieci oglądają amerykańskie seriale w nieformalnych serwisach. Także dlatego, że w obiegu internetowym posiadanie pliku nie jest wartością. Jest nią dostęp do niego.

DUŻO TREŚCI, MAŁO LUDZI

Natłok treści stał się tak duży, że samo rozpoznanie oferty, uzyskanie informacji o niej – często musi wystarczyć. Obejrzenie trailera i przeczytanie krótkiej recenzji filmu zapewnia niezbędne „bycie na czasie”, zastępuje np. zobaczenie filmu w kinie. Ale to samo zjawisko dotyczy obiegu analogowego – wielu z nas zadowala się gazetową recenzją książki czy wywiadem z reżyserem, a z samym dziełem nie ma kontaktu. Staramy się wiedzieć jak najwięcej, ale wchłaniać możemy tylko część.

Jednym z największych paradoksów cyfryzacji – skądinąd koniecznej i ważnej – jest fakt, że przyczynia się ona do nadprodukcji kultury. Dla jej uczestników wielkie archiwa on-line stają się jedną z wielu ciekawostek, odwiedzone raz czy dwa odchodzą w zapomnienie. Bo naprzód gna już potrzeba ciągłego aktualizowania danych o wszystkim, co dzieje się wszędzie.

W wielkomiejskiej klasie średniej, którą dr Filiciak wskazuje jako przeinwestowaną, zaczyna się odwrót ku kulturze analogowej, która pozwala na osobisty kontakt z dziełem, daje chwilę zatrzymania. Jest nie tyle aspiracyjnym poszukiwaniem rozwoju kulturalnego, co odpoczynkiem od wszechogarniającego obowiązku rozwijania się. Jest pauzą – godziną z muzyką na żywo, w kinie, gdzie nie docierają sms-y, albo chwilą milczącego wpatrywania się w fotografie w muzeum. Ludziom przemęczonym sztuka zaczyna kojarzyć się z odpoczynkiem.

Po chwili wracamy do swoich zadań – a jednym z najważniejszych jest działanie typu „podaj dalej”. Może jesteśmy dziś zbyt pochłonięci zamieszczaniem własnych zdjęć i komentarzy lub przekazywaniem napotkanych treści, by się nimi prawdziwie interesować. To jeszcze jeden z przejawów zagadywania świata – wszyscy tworzą, komentują, publikują. Mało kto słucha i chłonie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2013