Ożywianie martwego papieru

Powraca do łask analogia między historiografią aliteraturą piękną. Może to dobrze? Przecież dobry historyk, jak każdy dobry pisarz czy poeta, oczym by nie pisał, pisze orzeczach najważniejszych.

06.04.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Był czas, gdy dzieła dawnych historyków czytano jak książki o współczesności. Makiawel szukał u Liwiusza wskazań dla Florencji, a Monteskiusz studiował historyków rzymskich, by zrozumieć mechanizmy rządzące wzrostem i upadkiem imperiów. Zmianę przyniósł wiek XIX: Historia stała się Nauką, zaś historycy przestali być oświeconymi dyletantami, a stali się Profesorami. Zyskali miłe przekonanie, że są nie mniej naukowi od Profesorów Fizyki, i nawet nie zauważyli, że kosztem tej przemiany jest utrata nie tylko czytelników, lecz i ambicji do powiedzenia czegoś ważnego na tematy ogólne. Wykształcona publiczność, która jeszcze sto lat wcześniej czytała z napięciem opowieść Gibbona o zmierzchu cesarstwa rzymskiego, w żaden sposób nie potrafiła pojąć fachowych schematów przedstawiających filiacje różnych rękopiśmiennych przekazów jakiejś średniowiecznej kroniki. Profesorowie Historii coraz częściej pisywali już tylko dla swych kolegów - Innych Profesorów. Nauki mają to do siebie, że się rozwijają, a naukowiec musi znać Najnowszy Stan Badań, a nie tracić czasu na czytanie książek sprzed lat stu czy pięćdziesięciu. Tak więc w ramach Historii Naukowej nie było miejsca na lekturę klasyków gatunku.

Potem jednak pojawiły się wątpliwości. Jakkolwiek imponujący okazał się rozwój technik badawczych, coraz jaśniejsze stawało się to, co wybitni historycy (także i pozytywistyczni) wiedzieli zawsze: że poza poznaniem faktów jest jeszcze sztuka ich zrozumienia i powiązania w całość, a więc kompozycji. Jej kryteria zaś muszą - przynajmniej w części - być wniesione z zewnątrz. "Ponad badaniem historycznym stoi pisarstwo historyczne" - pisał przed ponad wiekiem Karl Lamprecht. Postmoderniści nie są tak oryginalni, jak sądzą.

Zdaje się dziś oczywiste, że dwóch historyków analizujących te same źródła może bez popełniania błędów dojść do wniosków diametralnie przeciwnych - a więc osoba historyka znowu wraca na plan pierwszy. Jego inteligencja, talent literacki, poczucie humoru, przekonania, przesądy, wiedza i intuicja, decydują o wartości jego prac nie mniej niż techniczna znajomość paleografii albo dyplomatyki. Może więc warto czytać dawnych historyków: ich wiedza fachowo-techniczna mogła być niższa od współczesnej (choć różnie bywa), lecz kto byłby tak zarozumiały, by stwierdzić a priori, że ich indywidualność była mniej ciekawa? Że mają nam mniej do powiedzenia o świecie niż nasi współcześni?

Chciałbym pokazać książki, których nie łączy nic poza tym, że bardzo mi się podobały - i że tak się przypadkowo złożyło, iż w trakcie pisania tego artykułu byłem w trakcie ich czytania.

O zwycięstwach i ziarnie dla kur

Numa-Denis Fustel de Coulanges należy do tych klasyków, o których każdy historyk kiedyś słyszał, ale prawie żaden nie czytał. "Miasto starożytne" ("La cite antique", 1864) opowiada o współzależności ustroju politycznego i religii w miastach starożytnej Grecji i Rzymu we wczesnym okresie ich istnienia. Nudne i specjalistyczne, prawda? Nieprawda. W istocie bowiem opowiada o tym, jak religia wpływa na społeczne zachowania człowieka. Fustel de Coulanges uderza w obraz, który każdy ma pod powiekami. Antyk... Białe kolumny na tle niebieskiego nieba. Nieskazitelne proporcje klasycznej architektury. Filozofia grecka, prawo rzymskie, rozum i olimpijski spokój. U Fustela zupełnie inaczej: Rzymianin i Grek otoczony jest przez bóstwa patronujące wszystkim jego krokom i czynom, ogromnie złośliwe w wypadku zbyt opieszałego oddawania im honorów. Świadomość fizycznej niemal obecności bóstw jest jednym z głównych motywów ludzkiego zachowania.

Drugi z odrzuconych przez Fustela poglądów również trzyma się mocno do dziś. Religia jako opium dla mas? - pyta Fustel de Coulanges. - Jako zręczny środek socjotechniczny, za pomocą którego wąska elita arystokratów i kapłanów utrzymuje masy w posłuszeństwie? Nic podobnego. Żeby religia skutecznie wpływała na lud, muszą w nią wierzyć nie tylko ci, do których jest skierowana, lecz przede wszystkim ci, którzy ją głoszą. Jeżeli rzymski dowódca przed bitwą sypał ziarno kurom, żeby ze sposobu dziobania wnioskować o szansach zwycięstwa, to nie był to chytry zabieg dla podniesienia ducha żołnierzy. Był to naprawdę sposób podejmowania decyzji militarnych. Fustel de Coulanges pisze, że znane mistrzostwo Rzymian w budowie warownych obozów było do pewnego stopnia uwarunkowane religią: wojsko w każdej chwili musiało być w stanie przerwać marsz i rozłożyć się obozem na noc lub dłużej, jeśli wyrocznie brzmiały niepomyślnie.

Gdy czytamy, jak religia determinowała społeczny odbiór więzi pokrewieństwa, możemy pomyśleć, że mamy w ręku pracę Bronisława Malinowskiego albo innego z dwudziestowiecznych antropologów społecznych. Książka ukazuje nie tylko model więzi grupowej opartej na religii; mówi także, jak wytworzone przez religię wyobrażenia o społeczeństwie wtórnie wpływają na rzeczywistość materialną, przekształcając samą strukturę społeczną. I nawet gdyby badacze starożytności uznali, że obraz ten zupełnie nie pasuje do dzisiejszej wiedzy, nie umniejszyłoby to w niczym naukowej wartości pracy. Sam fakt, że społeczeństwo takie jest możliwe do przedstawienia w postaci modelu, wystarczy, aby lepiej zrozumieć cechy różnych realnie istniejących społeczeństw - także, ale nie tylko, antycznego.

O gołych piętach i wnętrzach dziurek od nosa

Druga książka nosi nieoczekiwany tytuł "Errinerungen aus Rubens". Nie "wspomnienia o Rubensie", lecz "z Rubensa" - jakby z jakiejś epoki życia albo ze zwiedzanego niegdyś kraju. Napisał ją w ostatnich latach życia Jakub Burckhardt.

Szwajcarski historyk nie lubił baroku; wielbił antyk i renesans. Szukał olimpijskiego spokoju, dystansu od świata, racjonalności; rozumiał ulotność tych ideałów, a przez to przywiązywał się do nich jeszcze mocniej. Zdaje się chwilami, że estetyka zastępuje mu religię. W świecie pełnym zwątpienia jest tylko jedna wartość niezniszczalna - obiektywne piękno matematycznych proporcji.

Łatwo pojąć, czym zrażał Burkhardta barok - barok, który nie rozumiał, że droga do oddania świata metafizycznego wiedzie przez samodyscyplinę, umiar i unikanie ekspresji. Szukał więc drogi do Absolutu w potęgowaniu efektów - w iluzji, stiukach, półcieniach, ruchu, geście. Dla tych formalnych chwytów Burckhardt ma tylko słowa pogardliwej ironii: "Wygląda, że malarze barokowi najchętniej przedstawiali gołe pięty i wnętrza dziurek od nosa" - pisze, omawiając dekorację sklepień kościelnych i pałacowych.

"Wspomnienia z Rubensa" nie dają żadnej modelowej interpretacji; stylem spokojnym, nawet suchym, Burckhardt referuje dzieła i dziedziny twórczości flamandzkiego mistrza. Bardziej niż treścią, interesuje się ich wartościami formalnymi, przede wszystkim kompozycją. Warto czytać tę książkę, przede wszystkim by obserwować, jak sam autor powoli przekonuje się do kultury barokowej. Rubens zachwyca go niespotykanym u innych artystów połączeniem olbrzymiej żywiołowości z równie wielką dyscypliną. Burckhardt wykazuje, jak ściśle geometryczną kompozycję mają nawet najbardziej dynamiczne jego obrazy - i oto twórczość Rubensa okazuje się tryumfem tych samych idei umiaru i rozsądku, które historyk tak cenił w sztuce renesansowej. Widzimy, że Burckhardt buduje interpretację barokowej kultury (bo Rubens, do pewnego stopnia, służy jako pars pro toto) w taki sposób, by ocalić jak najwięcej ze swych artystycznych upodobań.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że lektura "Wspomnień z Rubensa" jest przeżyciem artystycznym. Nie tyle ze względu na formę literacką (choć bardzo dobra, można znaleźć nie gorszą i gdzie indziej), ale coś, co w braku lepszego sformułowania nazwałbym możliwością obserwacji myśli - tak jak istnieje możliwość obserwowania obrazów w muzeach. Jeśli mówi się czasem o artystycznych wartościach książek historycznych, powinno chyba chodzić właśnie o ten specyficzny artyzm pracy historycznej jako takiej, a nie o ewentualną literacką wartość wykładu.

O czystej formie i prawdzie "o czymś innym"

Streszczając (we wstępie do "Tumora Mózgowicza") swą teorię czystej formy, Witkacy pisał: "jeżeli uznać treść formalną, tzn. konstrukcję samą dla siebie, dzieła sztuki za jego istotę, nie powinny nas już obchodzić nieistotne [...] elementy", czyli życiowa adekwatność fabuły sztuki teatralnej. Czasem mi się wydaje, że można przez analogię stworzyć jakąś teorię czystej formy w historiografii, w myśl której "treść formalna, tzn. konstrukcja sama dla siebie" byłaby podstawowym kryterium oceny pracy historycznej. Witkacy zastrzegał się, że wszelka deformacja jest tylko o tyle usprawiedliwiona, o ile "może dać nowe możliwości formalne w teatrze", zaś "bezsens dla bezsensu, nieusprawiedliwiony w wymiarach czysto formalnych, jest czymś godnym najsroższego potępienia". Przez analogię można by uznać, że wszelkie uproszczenia, ujęcia modelowe, szerokie uogólnienia, mają w pisarstwie historycznym rację bytu wtedy, gdy są kompozycyjnie i myślowo niezbędne, nie są zaś celem samym dla siebie.

Ale przecież wielokrotnie wyrażano pogląd, że nawet jeśli istotą sztuki jest mistrzostwo formalne, artysta nigdy go nie osiągnie, jeśli będzie dążył tylko do niego, nie dbając zupełnie o przekazywane treści. Może tak samo jest z historykami? Ukazani wyżej autorzy nie osiągnęliby tak znakomitych rezultatów, gdyby chcieli nas pouczać o ogólnych prawidłowościach, jakim podlega rodzaj ludzki albo za swój cel przyjęli zaprezentowanie nam głębi swej osobowości. Człowiek myślący zostawia swe piętno na wszystkim, co pisze, ale przecież absurdem byłoby sądzić, że pisze w celu pozostawienia tego piętna (gdyby tak robił, byłby zarozumiałym głupcem). Trzeba dążyć do obiektywnej prawdy o przeszłości (wierzę w jej istnienie, co wyznam z pewnym zakłopotaniem; czy wierzę w możność jej poznania, to zupełnie inna sprawa) choćby po to, żeby przypadkiem uzyskać prawdę o czymś innym.

Może tu właśnie - nie w "czystej formie", lecz w poszukiwaniu prawdy "o czymś innym" - leży tajemnica znaczenia wielkich indywidualności w historiografii?

O Obiektywnej Wiedzy i Baalamowej oślicy

Wróćmy na chwilę do Malinowskiego: ilu spośród czytelników "Argonautów zachodniego Pacyfiku" podjęło lekturę dla zdobycia jakichś konkretnych informacji właśnie o wyspach Triobriandzkich? Czytano go raczej po to, by na przykładzie Triobriandczyków zrozumieć pewne zachowania ludzkie. Czy nie tak należy czytać historyków? Nie ze względu na temat, lecz na to, co mówią nam o świecie? Kiedy już się rozsmakujemy w lekturze ich prac, będziemy kupowali kolejne książki naszych ulubionych autorów: kiedy zobaczymy w antykwariacie nieznaną nam dotąd książkę Huizingi czy Burckhardta, kupimy ją niezależnie od tego, jakiej tematyki dotyczy, bo w istocie nie będzie nas interesował temat, tylko to, co ma do powiedzenia nasz ulubiony autor. Tak samo, kiedy kupujemy tom wierszy, nie kierujemy się przecież ich tematyką, tylko patrzymy, kto jest ich autorem.

Ta analogia między historiografią a literaturą piękną, powoli - zdaje się - wraca do łask. Może to dobrze? Przecież dobry historyk, jak każdy dobry pisarz czy poeta, o czym by nie pisał, pisze o rzeczach najważniejszych, i dla mojej oceny jego pracy jest bez znaczenia, czy obraz świata wyłaniający się z jego książek jest zgodny czy nie z moimi własnymi poglądami. Mogę odrzucać klasyczną estetykę Burckhardta; poważnie zastanawiać się, czy Fustel nie przypisuje religii nadmiernej roli. Ciekawa książka, której tezy uważam za błędne, lepsza jest zawsze od głoszącej poglądy identyczne z moimi.

Zresztą może się mylę, akcentując sprzeczności między dążeniem do prawdy a indywidualnością historyka? Zdaje mi się zawsze, że książki, w których najsilniej odbija się indywidualność ich autora są zarazem z reguły najlepszymi książkami historycznymi w najzupełniej tradycyjnym sensie. Jest coś trafnego w wyświechtanej formułce o historyku, który swą pracą ożywia martwe papiery.

Coraz częściej historycy piszą dziś w sposób ostentacyjnie subiektywny. Jeśli nawet jest w tym coś z maniery, to jest ona uczciwsza niż maniera przeciwna. "Sądzę" jest lepszą formą niż "należy sądzić". Niczego nie należy, to nie żadna Obiektywna Wiedza przemawia przez usta historyka jak Pan Bóg przez Baalamową oślicę, lecz zwykły człowiek wyraża swe własne opinie na swój własny rachunek. Z drugiej strony jednak - jak zwykle - jest tu pewne niebezpieczeństwo. Przecież ta subiektywna maniera może służyć maskowaniu braku pewności siebie i jednoznacznego sądu, może więc być rodzajem asekuranctwa - czyli, wbrew pozorom, świadczyć właśnie o braku silnie zarysowanego charakteru indywidualnego.

Może więc indywidualność autorska nie zależy od takiej czy innej maniery pisarskiej? Kto jest indywidualnością, ten może być nawet zupełnie przekonany, że pisze w sposób "przezroczysty", w istocie zaś jego osoba będzie obecna w każdym zdaniu. Kto zaś nie ma nic ciekawego do powiedzenia, temu żadna maniera nie pomoże.

O czytaniu, po prostu

Prace jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych historyków polskich, Henryka Wereszyckiego, doskonale pokazują, że książki w zamierzeniu bezosobowe i akademickie mogą nosić mocne piętno autorskiej osobowości. Tyle w nich głębokiego zrozumienia mechanizmów ludzkiego zachowania, że książki te, może wbrew intencjom autora, czytałem zawsze raczej jako studia o postawach ludzkich w ogóle niż jako prace o konkretnych wydarzeniach. Kto czytałby książki Wereszyckiego jedynie po to, żeby dowiedzieć się faktów z historii dyplomacji XIX wieku, ten - śmiem sądzić - straciłby większość pożytku z lektury. To oczywiście nie znaczy, że można wydzielić fragmenty ogólne i opublikować osobno. Nie bardzo wiem, na czym to polega, ale takie rozważania tracą wiele, jeśli nie są osadzone w konkretnym materiale.

Ale jakie są wreszcie - zapytajmy na koniec - pożytki z czytania historyków (tylko tych najlepszych, oczywiście)? Pożytek najłatwiej dostrzegalny - poznanie faktów z przeszłości - jest bardzo ważny i nikt nie kwestionuje jego znaczenia naukowego i społecznego. Nie on jest jednak moim tematem. Chodzi mi o sprawy bardziej ulotne, lecz nie mniej istotne. Trochę przyjemności czytania; trochę poczucia kontaktu z kimś mądrzejszym ode mnie, czasem trochę wzruszenia (zbyt pompatycznie byłoby pisać o katharsis...), trochę złudnych nadziei na lepsze zrozumienie czegoś - nie bardzo nawet wiadomo czego. Tylko tyle? Pewnie tak, ale od czytania w ogóle trudno wymagać więcej. Ostatecznie nie inne są chyba pożytki z czytania literatury pięknej, za której część tak długo - i nie całkiem bezzasadnie - uchodziła historia. ?

Maciej Janowski (ur. 1963 r.) jest docentem w Instytucie Historii PAN w Warszawie (kierownik Pracowni Dziejów Inteligencji) i profesorem na wydziale historii Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego (Central European University) w Budapeszcie. Zajmuje się historią Polski i Europy Środkowo-Wschodniej XIX i XX wieku. Wydał m.in. książkę "Polska myśl liberalna do 1918 r." (1998).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2007