Ostatnie chwile pokoju

W styczniu 2011 r. mieszkańcy separatystycznego Południowego Sudanu zdecydują w referendum, czy chcą niepodległości. Wynik jest przesądzony, a "rozwód" wydaje się uzgodniony z rządem Północy. Jednak to złudzenie: wkrótce wybuchnąć może kolejna faza strasznej wojny sudańskiej. Niesłusznie zwanej domową.

16.11.2010

Czyta się kilka minut

Południowy Sudan to państwo oficjalnie nieistniejące, ale mające swoją stolicę (w Jubie), swoje siły zbrojne, ministerstwa, administrację, przedstawicielstwa zagraniczne. Formalnie to autonomia, powstała wskutek porozumienia z 2005 r., podpisanego w Nairobi między rządem sudańskim w Chartumie a partyzantami z SPLA (Sudan Peoples Liberation Army). Mniej więcej tak jak Autonomia Palestyńska. Porozumienie to oficjalnie zakończyło wieloletnią wojnę między Północą a Południem. Oficjalnie, bo wszystko wskazuje na to, że w najbliższych miesiącach wojna wybuchnie na nowo.

Sudan Północny i Południowy niewiele mają ze sobą wspólnego. A przynajmniej niewiele pozytywnego. Przez wieki arabska Północ traktowała czarne Południe jako rezerwuar niewolników. Niewolnicze karawany zapędzały się zresztą dalej, aż na terytorium dzisiejszego Konga. Proceder ukrócili dopiero europejscy koloniści, delegalizując handel niewolnikami. Belgowie w Kongu z handlarzami niewolników stoczyli wojnę - prawdopodobnie jedyną w historii wojnę belgijsko-arabską (jeśli nie liczyć wyprawy Godfryda de Bouillon z 1096 r., zwanej pierwszą wyprawą krzyżową).

Tak więc straszliwi koloniści przerwali piękny zwyczaj polowania na ludzi, jednak nie wykorzenili go. Po uzyskaniu przez Sudan niepodległości w 1956 r. obie części Sudanu, jako była kolonia brytyjska, automatycznie stały się jednym państwem - zgodnie z logiką terytorialnych absurdów, wynikających z rozwiązań kolonialnych. Jeszcze przed formalną niepodległością rozgorzała wojna, zwana na wyrost domową.

Na wyrost, bo ów dom to raczej dwie rodziny od wieków się nienawidzące, które na skutek najpierw kolonializmu, a potem dekolonizacji, otoczone zostały jednym płotem z napisem: "A teraz się rządźcie".

Rasizm po afrykańsku

Do podziałów etnicznych (Arabowie - czarni Afrykanie) dochodzi podział religijny: na Północy muzułmanie, na Południu chrześcijanie lub animiści, którym usiłowano narzucić szariat - restrykcyjne prawo religijne, obowiązujące w niektórych krajach islamskich. Można odnieść wrażenie, że ów podział religijny, tak uwypuklany w publikacjach, nie jest istotniejszy niż podział rasowy. Czarna ludność Darfuru traktowana jest przez rząd w Chartumie i wspierane przezeń milicje jak "podludzie" i materiał na niewolników, mimo że są to muzułmanie.

Czyli: element rasizmu wydaje się również jednym z najistotniejszych w tym konflikcie. Jednak z jakichś przyczyn o rasizmie mówi się zazwyczaj w kontekście Europy czy Ameryki. Może dlatego, że tam postrzega się go jako problem, podczas gdy w wielu innych miejscach świata traktuje się go jako coś naturalnego. I pozornie problemu nie ma.

Wraz z końcem kolonializmu i nawrotem odwiecznych konfliktów, teraz wyrażanych przy pomocy nowoczesnej broni, odżyło niewolnictwo. Handlarze niewolników napadali na wioski, mordowali, gwałcili, porywali dzieci i sprzedawali jako "służbę domową" na Północy. Proceder miał się dobrze jeszcze w latach 80. XX wieku. Niewykluczone, że istnieje nadal.

Lata wojen wpłynęły na rozwój czy właściwie niedorozwój kraju. Wojen nierównych, gdzie głównym celem ataku była ludność cywilna. Ataków tak wojska, jak rozlicznych milicji wspieranych przez wojsko. Również chyba najstraszniejszej w dziejach Afryki grupy fanatycznych rebeliantów ugandyjskich z Armii Bożego Oporu (LRA), którzy sadyzm - zwłaszcza wobec dzieci - podnieśli do rangi ideologii. Rebelianci ci przez dłuższy czas otrzymywali pomoc od rządu w Chartumie w zamian za terroryzowanie i destabilizację Południa. Ostatnie informacje wskazują, że takie wsparcie zaczęli znowu otrzymywać.

Bezradność wiekami wyuczona

Do wojny dodać trzeba złożoną sytuację wewnętrzną. Południe jest jednolite, jeśli ma wspólnego wroga. Natomiast nie jest jednolite wewnętrznie. W Jubie, w urzędach, najczęściej słyszy się język Dinka. I właśnie plemię Dinka jest dominujące. Co nie znaczy, że innym się to podoba.

Po latach wojen trudno sobie wyobrazić sprawnie funkcjonujące społeczeństwo. Rozmawiając z pewną wysokiej rangi urzędniczką, wykazującą się - co jest tu rzadkością - profesjonalizmem i pracowitością, zapytałem, czy osoba, o której rozmawialiśmy, była badana przez psychiatrę i co ten powiedział. Okazało się, że w całym kraju nie ma psychiatry. W kraju, gdzie większość ludzi przeszła traumę, po której terapia wydaje się niezbędna. W kraju jest też niewiele dróg. I niewielu fachowców od czegokolwiek.

Juba, stolica autonomii, była kilkutysięcznym miasteczkiem, które w ostatnich latach rozrosło się nagle do pół miliona mieszkańców. Z szaleńczymi cenami, windowanymi przez obecność wojsk ONZ i brak infrastruktury, o służbach komunalnych nie wspominając.

Niestety, ludność niewiele w tym mieście robi. Juba sprawia wrażenie, jakby większość jej mieszkańców nie pracowała. Nie znam statystyk, ale zauważyłem, że wśród taksówkarzy czy pracowników hoteli i restauracji niemal nie ma Sudańczyków. Większość to Ugandyjczycy i Kenijczycy. Pytałem ich, dlaczego tak się dzieje. Twierdzili, że Sudańczycy nie chcą pracować. A może nie potrafią, cierpiąc na "wyuczoną bezradność" i "mentalność niewolniczą" (znaną choćby z pokołchozowych terenów b. ZSSR). A ktoś podpowiedział, że ponoć nie muszą pracować, bo niedawno odkryto złoża ropy i  niedługo wszyscy będą bogaci...

Sudański surrealizm

Na razie zapowiadanego bogactwa nigdzie nie widać. Juba jest nieciekawa, nieprzyjazna. Zaczynając od nieprofesjonalnych urzędników, choćby (zwłaszcza?) najwyższego szczebla, przez chore ceny i niemożność załatwienia czegokolwiek. Hotel z sensowniejszymi cenami, ale też idącymi w kilkadziesiąt dolarów za noc, w internecie wyglądał sympatycznie. W rzeczywistości spało się w blaszanych bungalowach. I niechętnie z nich wychodziło, bo chroniły jako tako przed potwornym smrodem. Hotel położony był między rzeźnią, oczywiście niesprzątaną, i cmentarzem, który służył też jako ubikacja dla pobliskich slumsów.

Ale również w Jubie mogło zdarzyć się coś, co wprawi w (miłe) osłupienie. Miotając się między nieudanymi spotkaniami, podczas których nikt nic nie wiedział, nie potrafił pomóc, nie umiał etc., trafiłem do baru prowadzonego przez dwóch Greków. Włączyłem laptopa, by skorzystać z internetu i zamówiłem coś do picia. Właściciele byli sympatyczni, a z głośników dochodził blues, którego w Afryce trudno uświadczyć. Okazało się, że nie tylko raz w tygodniu w barze są wieczory jazzowe, ale Grecy właśnie montują zespół jazzowy, w którym pierwsze skrzypce ma odgrywać były żołnierz orkiestry wojskowej.

Jubijską ponurość osłabił przyjemny surrealizm sytuacji. Ale nie to było najciekawszym elementem. Właściciel zapytał o moją narodowość. Usłyszał odpowiedź i zaczął gmerać przy komputerze. Chwilę później w pomieszczeniu zabrzmiały polonezy Chopina. Nigdy Chopin nie podobał mi się tak jak w tej chwili.

Czyja jest ropa?

Ale wróćmy do rzeczywistości. Czyli - do ropy. To jej złoża, odkryte w Południowym Sudanie, są jednym z powodów, dla którego należy się spodziewać nowej wojny. Bo Północ zapewne nie będzie chciała oddać ich Południu. A Północ to nie tylko wojsko i Janjaweedzi oraz Armia Bożego Oporu. To jeszcze międzynarodowe wsparcie Chińskiej Republiki Ludowej, dysponującej dużą ilością amunicji (dociera ona sprawnie nie tylko do Chartumu, ale nawet do objętego embargiem ONZ Darfuru), jak również prawem weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Eksperci oceniają, że do 90 proc. broni małego kalibru w Sudanie to produkcja chińska - w tym, powtórzmy, w objętym sankcjami ONZ Darfurze. Używają jej wszyscy: i zwolennicy, i przeciwnicy Chartumu.

Niedawno, w październiku, postawa Chin niemal storpedowała raport ONZ-owskich śledczych, którzy w Darfurze znaleźli m.in. chińską amunicję - mimo że nie zarzucili oni  Chińczykom celowego łamania embarga, a tylko niedopełnienie należytej staranności. Część raportu zapewne nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie przecieki do prasy "z kręgów dyplomatycznych" (dobrze, że nie wszędzie prasa funkcjonuje tak jak w Chinach i Sudanie).

Wracając do ropy: kłopot polega na tym, że największe jej złoża położone są w Sudanie... No właśnie, oficjalnie nie wiadomo, w którym. Odpowiedź zależy od tego, czy pytanie zada się na Północy, czy na Południu. Odkryto je bowiem w regionie Abyei, położonym dokładnie pośrodku - i do dziś nie wiadomo, do kogo będzie on należeć. Chwilowo ma "specjalny status administracyjny", a jego przynależność rozstrzygnąć ma 9 stycznia 2011 r. plebiscyt.

Wprawdzie większość mieszkańców Abyei stanowią Dinka, lojalni wobec Południa. Ale spora mniejszość to arabskojęzyczni nomadzi z plemienia Misseriya, lojalni wobec Północy. Oni już straszą zbrojnym oporem, gdyby ich prawa nie zostały uwzględnione. A prawa te to przede wszystkim głosowanie w nadchodzącym plebiscycie. Tyle że Misseriya, będący nomadami, pojawiają się w regionie ze swoimi stadami na kilka miesięcy w roku. A Południe uważa, że głosować mogą tylko stali mieszkańcy. Ci zaś pamiętają o popełnianych na nich przez Północ masakrach...

Referendum, czyli wojna

Sprawa przynależności terenów roponośnych staje się coraz bardziej paląca - chciałoby się rzec: gardłowa... - tym bardziej że w styczniu na Południu zaplanowane jest referendum w sprawie niepodległości Sudanu Południowego.

Juba już teraz żyje referendum, choć jego wynik nie budzi wątpliwości: dla wszystkich jest oczywiste, że mieszkańcy zagłosują za niepodległością. Niby oczywiste jest również, że Północ powinna zaakceptować każdy jego wynik: referendum zostało w końcu uzgodnione z rządem w Chartumie. Ale teraz, nagle, od paru tygodni, słychać głosy z Chartumu, że z tym referendum to jednak nie do końca tak, że warto jeszcze porozmawiać... Oczywiście, Południe rozmawiać nie będzie chciało.

Tymczasem wypierane z Konga i Republiki Środkowoafrykańskiej oddziały Armii Bożego Oporu, napędzane sadystycznym obłędem swego lidera, znajdują schronienie w kontrolowanym przez Północ Darfurze. Zaczynają współdziałać z sudańskimi Janjaweedami, których dowódca Ahmad Haroun, ścigany międzynarodowym listem gończym, został w 2008 r. mianowany... ministrem ds. humanitarnych.

Wszystko razem wskazuje na to, że kolejna faza strasznej wojny sudańskiej, niesłusznie zwanej domową, to prawdopodobnie kwestia najbliższych miesięcy. A może nawet tygodni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2010