Fastryga

Sudan Południowy pół wieku walczył o wolność. W końcu skutecznie. Jednak przy pierwszej próbie rozszedł się w szwach. Oto opowieść o najmłodszym państwie świata, które ledwo się narodziło, a już jest państwem upadłym.

20.01.2014

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Sudanu Południowego uciekają przed wojną domową; 9 stycznia 2014 r. / Fot. Nichole Sobecki / AFP / EAST NEWS
Mieszkańcy Sudanu Południowego uciekają przed wojną domową; 9 stycznia 2014 r. / Fot. Nichole Sobecki / AFP / EAST NEWS

Nieszczęście zaczęło się od nocnej strzelaniny w stolicy, Dżubie, niedługo przed Bożym Narodzeniem – na sudańskim, chrześcijańskim Południu czczonym jako jedno z najważniejszych świąt. A nawet trochę wcześniej: na początku grudnia, gdy podczas narady Biura Politycznego rządzącej partii doszło do awantury i rozłamu, a dawni towarzysze broni zarzucili prezydentowi Salvie Kiirowi, że chce rządzić jak tyran i nie liczy się z niczyim zdaniem, zaś państwo, które mu powierzono, i poddanych traktuje jak swą prywatną własność.

Buntownikom przewodził Riek Machar, którego latem 2013 r. Salva Kiir zwolnił ze stanowiska wiceprezydenta. Znany z wielkich ambicji, Machar odgrażał się odtąd, że odbierze prezydentowi władzę nad partią, a w zapowiedzianych na 2015 rok wyborach pozbawi go też stanowiska szefa państwa.

Machar wywodzi się z plemienia Nuerów, z którymi ich liczniejsi sąsiedzi Dinkowie (rodacy Kiira) od pokoleń toczyli tu wojny – o stada bydła, pastwiska, wodopoje czy pierwszeństwo. Toczyli bratobójcze walki nawet wtedy, gdy prowadzili wspólną, wielką wojnę przeciw panującym w Chartumie Arabom i muzułmanom, mającym murzyńskie ludy z sudańskiego Południa za barbarzyńców i niewolników.

WOJNA PÓŁWIECZNA

Nuerowie i Dinkowie zaczęli tę wojnę – wspólnie – jeszcze w latach 50. XX wieku. Obawiali się, że w rwącym się do niepodległości Sudanie przestaną być wprawdzie poddanymi Brytyjczyków, ale staną się poddanymi Arabów z Chartumu – i że dla nich, mieszkańców sudańskiego Południa, wolność okaże się jeszcze gorszą niewolą.

Ich najmroczniejsze przepowiednie się ziściły – i murzyńskim ludom Południa przyszło stoczyć półwieczną wojnę (najdłuższą we współczesnej Afryce) z rządami muzułmanów z Chartumu. Ale nawet wtedy, walcząc ze wspólnym wrogiem, Dinkowie i Nuerowie zwracali się także przeciw sobie, dopuszczali się zdrad i mordów.

Jednak wśród buntowników, którzy teraz, przed Bożym Narodzeniem 2013 r. wystąpili przeciw prezydentowi Salvie Kiirowi, byli nie tylko Nuerowie. Wprawdzie rebelii przewodził przywódca Nuerów, Riek Machar, ale miał przy sobie też Szylluków, a nawet część Dinków.

Co gorsza dla prezydenta, wśród tych Dinków, którzy poparli Machara, znalazła się Rebecca – wdowa po Johnie Garangu, najsławniejszym z przywódców południowych powstań, wielbionym nad Górnym Nilem jako bohater i charyzmatyczny przywódca. Ona też wytykała Kiirowi skłonność do satrapii (Kiir był wcześniej zastępcą i prawą ręką jej męża). A stanęła dziś po stronie Machara, który w przeszłości próbował Garangowi odebrać przywództwo powstania, buntował przeciw niemu Nuerów i na ich czele toczył wojny z Dinkami.

Bywalcy pałacu prezydenckiego zauważyli, że prezydenta obleciał strach. Wychowany w partyzanckim obozowisku, zawsze podejrzliwie odnosił się do Machara, wykształconego na brytyjskich uniwersytetach. Stał się jeszcze bardziej nieufny, zaczął się otaczać wyłącznie ludźmi posłusznymi i wiernymi.

SPALONA ZIEMIA A.D. 2014

Nocną strzelaninę, która rozpaliła dziś wojnę, wywołały ponoć krążące po Dżubie pogłoski, że Kiir kazał aresztować Machara. W feralną noc w koszarach gwardii prezydenckiej doszło do awantury między jej żołnierzami, Nuerami i Dinkami. Padły strzały. Do rana uliczna wojna toczyła się w całym mieście, a będący w większości Dinkowie dokonywali pogromów Nuerów, którzy szukali ratunku w bazach wojsk pokojowych ONZ. Rządowe wojsko rozpadło się, a dowódcy-Dinkowie prowadzili swe oddziały przeciw Nuerom, którzy chcąc nie chcąc, przechodzili na stronę buntowników.

W Dżubie prezydent Kiir – w polowym mundurze, a nie zwykłym czarnym garniturze i kowbojskim kapeluszu – ogłosił, że Machar próbował dokonać zamachu stanu i kazał go aresztować razem z innymi spiskowcami.

Ale Machar zniknął z miasta. Zdążył uciec, zanim pod jego dom zajechały ciężarówki z wojskiem. Odpłynął motorówką Nilem aż nad sudańską granicę, do Bentiu, gdzie władzę przejęli Nuerowie i gdzie wkrótce wybuchły pogromy Dinków. W swej kryjówce udzielał telefonicznych wywiadów, w których przysięgał, że nie brał udziału w żadnym spisku, a oskarżając go o zamach stanu, Salva Kiir chce go wykluczyć z wyborów i z polityki.

Wojna błyskawicznie objęła połowę kraju. Stosując taktykę „spalonej ziemi”, Dinkowie i Nuerowie mordowali siebie nawzajem. Trupy grzebano w zbiorowych mogiłach tuż za murami baz ONZ, wywożono ciężarówkami do Nilu.

W ciągu niespełna miesiąca, na przełomie grudnia i stycznia, zginęło kilkanaście tysięcy ludzi, a pół miliona stało się uchodźcami. Uzbrojeni w karabiny i maczety napastnicy grabili i palili wszystko: domy, urzędy, sklepy, magazyny i biura organizacji dobroczynnych – tych, których cała rzesza rozłożyła się obozem w Sudanie Południowym, by utrzymywać najmłodsze państwo świata i we wszystkim wyręczać jego rządy.

FAŁSZYWA TROSKA BASZIRA

„Bałem się, że tak właśnie się to wszystko skończy, a całe nasze poświęcenie i cierpienia pójdą na marne” – pokiwał głową prezydent Sudanu, Omar al-Baszir, który po wybuchu walk między Dinkami i Nuerami odwiedził Dżubę. – „Wojna nie przyniesie nic dobrego. Nasza historia świadczy o tym najlepiej. Siłą nic się nie wskóra, a dojść do czegoś można jedynie po dobroci, rozmawiając ze sobą”.

Troska w głosie Baszira brzmiała wyjątkowym fałszem. Ze wszystkich przywódców z Chartumu żaden nie zwalczał południowosudańskich powstań tak zaciekle i krwawo jak on. Przez kilkanaście lat nie tylko odmawiał Południu prawa do samostanowienia, ale ze wszystkich sił próbował także nawrócić je na islam.

Kiedy w 1989 r. Baszir dokonał zamachu stanu i ogłosił się nowym prezydentem Sudanu, wojna na Południu trwała już w najlepsze. Wielkie sudańskie rody z Chartumu okrzyknęły go uzurpatorem. Jedynie Bracia Muzułmanie nie odmówili mu współpracy. Przewodził im Hassan Turabi, pobożny mędrzec, który widział siebie w roli nowego mahdiego – przewodnika wszystkich muzułmańskich buntowników i rewolucjonistów na świecie.

Turabi liczył, że popierając Baszira, ubezwłasnowolni go i zostanie faktycznym władcą. Generał potrzebował Turabiego i jego zwolenników, by uwiarygodnić swe rządy. W Sudanie ogłoszono, że szariat będzie w całym kraju jedynym prawem, a Chartum stał się Mekką błędnych rycerzy islamu z całego świata.

Przybywali tu więc z różnych stron – z Afganistanu, gdzie wykrwawili komunistyczne imperium sowieckie, a także z pustyń Iraku, gdzie na początku lat 90. po raz pierwszy wylądowali żołnierze drugiego światowego mocarstwa, USA. Mudżahedini wierzyli, że tak jak w wąwozach Hindukuszu pokonali Rosjan, tak na irackich piaskach upokorzą Amerykę.

MIĘDZY BUSHEM I TERRORYSTAMI

W gościnnym Chartumie osiedli wszyscy najgroźniejsi wywrotowcy i banici, na czele z Palestyńczykiem Abu Nidalem, Carlosem „Szakalem” i Osamą ben Ladenem. Wkrótce do Chartumu zaczęły prowadzić ślady najgroźniejszych zamachów terrorystycznych na świecie, a Zachód ogłosił Sudan państwem przestępczym, obłożył ostracyzmem i sankcjami.

Baszir poczuł, że władza wymyka mu się z rąk, zaczynał mieć dość szarogęsienia się Turabiego. Z powodu jego mudżahedinów wszyscy mieli Sudan za wroga, nikt nie chciał z nim handlować nawet ropą, której przebogate złoża odkryto na ogarniętym wojną Południu.

Bez petrodolarów Baszirowi coraz trudniej było toczyć wojnę z Południem i trzymać w garści policyjne państwo. Kazał więc Terrorystycznej Międzynarodówce wynosić się z Chartumu (to wtedy Osama ben Laden wrócił pod Hindukusz, skąd wydał rozkaz do ataku 11 września 2001 r. na Nowy Jork i Waszyngton), a Turabiego wtrącił do więzienia.

Ale nawet tym Baszir nie zjednał Amerykanów, którzy w 1998 r. zbombardowali Chartum – w odwecie za zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii i Tanzanii. Baszir stał się ich wrogiem numer jeden, uosobieniem zła. Lewicowi obrońcy praw człowieka z Nowego Jorku mieli go za krwawego tyrana, konserwatywni kaznodzieje i republikańscy politycy z Waszyngtonu za arabskiego ciemiężyciela czarnoskórych chrześcijan. I jedni, i drudzy werbowali kinowe gwiazdy z Hollywood. Wszyscy zgodnie przekonywali w Białym Domu, Kongresie i ONZ, że obowiązkiem Stanów jest walka z Baszirem i pomoc dla Południa, buntującego się przeciw Arabom z Chartumu.

Baszir bronił się jak mógł, ale skapitulował, gdy po 11 września 2001 r. prezydent George W. Bush wydał globalną wojnę dżihadystom i ogłosił: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Nie tylko Baszir przestraszył się wtedy, chyba po raz ostatni, Ameryki. Uszy po sobie położyli libijski pułkownik Kadafi, a nawet ajatollahowie z Teheranu. Bojąc się gniewu Busha, jego piechoty morskiej i bombowców B-52, w 2005 r. Baszir zgodził się podpisać pokój z powstańcami z sudańskiego Południa i na to, by po sześciu latach próby Południe samo zadecydowało o swym dalszym losie.

SUDAN SIĘ ROZPADA

John Garang – ten, który przez ćwierć wieku dowodził południowosudańskim powstaniem i wojną z Chartumem – wcale nie śnił o secesji i własnym państwie, którego byłby prezydentem. Chciał zachować w całości Sudan, największy kraj w całej Afryce. Marzył jedynie, by czarnoskórzy chrześcijanie z Południa mieli takie same prawa jak Arabowie z Północy, i aby szariat został zastąpiony przez demokratyczne prawa i obyczaje. Ale wkrótce po podpisaniu pokoju z Chartumem Garang zginął w katastrofie śmigłowca na sudańsko-ugandyjskim pograniczu. Wraz z nim umarła ostatnia nadzieja na zachowanie jednego Sudanu.

Następcy Garanga, a nawet jego zwolennicy, chcieli secesji – kojarzyła im się z wolnością, a o nią przecież walczyli przez pół wieku, nie o cudowną przemianę Arabów z Chartumu. Dla przywódców powstania ich własne, oddzielne państwo oznaczało też posady, zaszczyty, przywileje. Rozpadu Sudanu pragnęli też Amerykanie, a także sąsiedzi Sudanu, z którymi Chartum miał na pieńku. Czad, Egipt, Etiopia i Uganda liczyły, że taki rozpad zwiększy ich znaczenie.

Podczas sześciu lat próby między Chartumem i Dżubą nie toczono rozmów o powojennym pojednaniu ani o tym, jak urządzić przyszłe wspólne państwo, lecz jak je zgodnie i jak najszybciej podzielić. W rokowaniach uczestniczyli zresztą tylko przedstawiciele obu rządów, którzy spierali się o granice, pola naftowe i pozaciągane za granicą długi. Do rozmów nie zaproszono przedstawicieli opozycji – ani z Chartumu, ani z Dżuby. Bez przekonania namawiano też dawnych partyzanckich komendantów, by dobrowolnie oddali broń i wyrzekli się zwyczajów z obozowisk w buszu.

W rezultacie, gdy w lipcu 2011 r. w Dżubie ogłaszano powstanie nowego niepodległego państwa, Sudanu Południowego, niemal wszyscy wróżyli mu marną przyszłość.

NARODZINY = UPADEK

Już w chwili narodzin nowy kraj okrzyknięto upadłym. Przyszedł na świat jako jeden z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych. Półwieczna wojna pochłonęła prawie dwa miliony ofiar, a toczona zgodnie z zasadą „spalonej ziemi”, obróciła większość kraju w pogorzeliska. Z kilkunastu milionów mieszkańców połowa była nędzarzami, a tylko jedna trzecia potrafiła czytać i pisać. Nie było tu fabryk ani porządnych dróg, za to bez liku otwartych ran.

Na ludność kraju składały się ludy i plemiona, podzielone konfliktami – dawnymi i niedawnymi. Bo tocząc wojnę przeciw Południu, Chartum rzadko korzystał ze swego rządowego wojska. Stosując raczej zasadę „dziel i rządź”, napuszczał na siebie ludy: Dinków na Szylluków, Nuerów na Dinków, Murle na Nuerów.

Teraz, mając świeżo w pamięci pogromy i krzywdy, stali się obywatelami wspólnego państwa. Pokój i zgodę między nimi miał zapewnić podział stanowisk. Dinka został prezydentem, Nuer jego zastępcą, przedstawiciel Azande przewodniczącym parlamentu. Wrogie oddziały partyzanckie miały zjednoczyć się w rządowym wojsku, a polityczni rywale w jednej partii rządzącej. Na jej czele, a także na czele państwa stanął Salva Kiir, a jego zastępcą został Riek Machar (którego Kiir miał za zdrajcę i wroga).

„Sudan Południowy od samego początku był bombą, o której było wiadomo, że prędzej czy później wybuchnie” – przyznał niedawno John Prendergast, obrońca praw człowieka z USA, jeden z akuszerów południowosudańskiej niepodległości.

ROK (NIEUDANEJ) PRÓBY

Eksplozję miały opóźnić wojska pokojowe ONZ i miliardy zagranicznej pomocy, która obok złóż ropy stała się jedynym źródłem utrzymania nowego państwa.

Manna petrodolarów okazała się w dodatku wątpliwa, bo choć większość sudańskich pól naftowych przypadła Południu, to jedyny rurociąg łączący je ze światem biegnie do Port Sudanu nad Morzem Czerwonym, należącego do Chartumu. W ten sposób od rozpadu Sudanu każdy spór między Chartumem i Dżubą – o granice, ceny ropy, o wspieranie rebelii za miedzą – kończy się unieruchomieniem rurociągu i zakręceniem kurka z petrodolarami.

Wystarczył rok, by Sudan Południowy wyrósł na jednopartyjną, skorumpowaną dyktaturę, w której rządzący traktowali władzę jak należny im łup, a pomniejsze ludy narzekały, że Dinkowie zawłaszczyli państwo i (jak kiedyś Arabowie) traktują ich jak obywateli gorszej kategorii.

W pierwszą rocznicę niepodległości prezydent Kiir rozkazał swoim dworzanom, by niezwłocznie zwrócili cztery miliardy dolarów, skradzione z państwowego skarbca. W drugą rocznicę amerykańscy politycy i obrońcy praw człowieka, którzy przez lata przekonywali, że świat z Sudanem podzielonym na dwie części będzie dużo lepszy, w liście do Kiira wytknęli mu korupcję, nadużywanie władzy i łamanie praw człowieka. Ale odkąd Sudan Południowy stał się niepodległy, Kiir przestał pokornie słuchać swoich dobrodziejów.

***

Teraz, w trzecią rocznicę plebiscytu, w którym mieszkańcy jednogłośnie opowiedzieli się za niepodległością, wybucha nowa wojna, a kraj, który miał ziścić ich marzenia o wolności, w ciągu kilku dni rozpadł się na kawałki. Okazało się, że najmłodsze państwo świata zostało uszyte nie mocnym ściegiem, lecz byle jak, fastrygą.

Aby przywołać Sudan Południowy do porządku, Amerykanie grożą swoim dawnym faworytom z Dżuby sankcjami. Chińczycy, którzy kupili większość sudańskiej ropy, błagają o rozsądek. Sąsiedzi namawiają choćby do rozejmu.

Ale Jok Madut Jok z Dżuby, znawca południowosudańskiej polityki, jest pesymistą. „W końcu pewnie się uda namówić Kiira i Machara, by się spotkali i dogadali. Pogratulują sobie i uśmiechając się do kamer, uścisną sobie dłonie na zgodę” – wróży. I dodaje: „Tysięcy zabitych nikt nie wskrzesi, nikt nawet nie policzy, ilu ich zginęło. A żywym, w imię zgody, znów każe się o wszystkim zapomnieć”. Tylko że – twierdzi Jok Madut Jok – wymuszony pokój nie wytrzyma pierwszej próby. Jak wcześniej nie wytrzymała jej niepodległość. 


WOJCIECH JAGIELSKI jest reportażystą, redaktorem PAP. Świadek wydarzeń politycznych przełomu wieków w Afryce i Azji, autor wielu książek; ostatnio wydał „Trębacz z Tembisy” (2013), opowieść o RPA i Nelsonie Mandeli. Tekst napisał specjalnie dla „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2014