Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ostrzeżeniem mógłby być już choćby ostatni felieton “tygodnikowy" Jacka Podsiadły, kwitujący w zakończeniu pożytek płynący dla młodocianych bohaterów tych felietonów ze “stuletnich staruszków", którym poza demencją nic nie doskwiera (nb. rozczula mnie fakt, że admiratorką autora okazała się ostatnio - na łamach “Więzi" - znakomita poetka właśnie z pokolenia seniorów...). Radzi, że owe “dzieci" sprzed ekranów internetowych namawiane są do wielkodusznej tolerancji wobec nas, pewnie powinniśmy siedzieć cicho. Ale ja nie piszę w niczyim imieniu poza własnym. I na dwugłos z kwietniowego “Znaku" reaguję równoległym wspomnieniem czasu, kiedy to moje pokolenie dobiegało dwudziestu lat. Było to tuż po potopie, w roku zakończenia drugiej wojny światowej.
No tak, wystarczy przypomnieć: nic nie było wtedy podobne do dnia dzisiejszego. Dosłownie nic. Świat dopiero zaczynał się odnajdywać, zrujnowany, pokawałkowany, pełen ran i śmierci. Nikt nie miał swojego miejsca i swojego otoczenia - wszystko było ruchome i obce. Powroty, które powrotami nie były, rozgrzebywanie gruzów, pustka po nieobecnych. Granice w innych miejscach, sny, których nie chce się śnić. Zbieranie ułamków pamiątek. Droga przed siebie, z nieznajomością celów. A w dwudziestoletnim człowieku, który przeżył, poczucie upartej nadziei wbrew wszystkiemu. Niewyobrażalna waga czasu, który jest oto do przeżycia i może okazać się czasem do wygrania. Musi się taki okazać, bo wola życia jest silniejsza od przebytych śmierci. Pozostaje pamięć wszystkich miłości i wielkości, nawet gdy poległy. Pozostają wielkie imiona, choć się ich już nie wymawia głośno...
Stąd ówczesny brak potrzeby wgłębiania się we własne przeżycia i smakowania ich. Rozczulania się nad sobą, nawet przyglądania sobie. Nie ma luster, przed którymi można by stanąć i zadawać pytania o siebie. Lustra zostały potrzaskane - na szczęście. Jest za to ogromna świadomość ceny czasu i wiara, że się wszystko potrafi, skoro zniosło się to, co już minęło. I poczucie, że trzeba się śpieszyć żyć. Żyć nie jakoś tam i nie wiadomo po co. Trzeba żyć na serio, bo jest tyle do zrobienia - w pojedynkę i razem z innymi, jeśli Pan Bóg dał ich koło nas blisko.
Porównuję to swoje przywołane doświadczenie sprzed dwóch już pokoleń - z wynurzeniami autorów rubryki “1984" i mam wrażenie, że ani jedno słowo nie jest nam wspólne. Najtrudniej mi zrozumieć właśnie potrzebę tak widoczną u obu autorów “znakowych": zaglądania sobie jak najgłębiej we wnętrzności - i nazywania tego możliwie jak najbrutalniej.
Oczywiście - nie wiem, czy rozmowa na temat obu tych głosów toczona ponad dwoma pokoleniami mogłaby się komukolwiek na coś przydać. W gruncie rzeczy oni są bezdyskusyjnie najważniejsi, bo świat będzie zależał już zaraz od nich, nie ode mnie. I ten dzisiejszy, i ten, który po nich zostanie. Więc tylko chciałoby się, aby temu światu, mającemu miliardy ludzkich twarzy, poświęcili bodaj tyle uwagi, co samym sobie.