Fado

W Thanës przeszliśmy granicę na piechotę. Po albańskiej stronie na betonowym placu stały dwa stare mercedesy. Kurs do Pogradeca miał kosztować piętnaście euro, ale stanęło na dwunastu. Jechaliśmy wzdłuż Jeziora Ohrydzkiego. Na drugim brzegu leżała Macedonia. Było gorąco. Na zrujnowanej stacji kolejowej stał samotny wagon osobowy. Nie miał szyb i był rudy od rdzy. Kierowca milczał. Z radia dobiegał kobiecy głos. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta, raptem pojąłem, że ten głos to portugalskie fado. Są takie zbiegi okoliczności, które przypominają wyrafinowany plan.

11.04.2006

Czyta się kilka minut

/fot. z Albanii Andrzej Kramarz /
/fot. z Albanii Andrzej Kramarz /

Melancholia muzyki i melancholia miasta splotły się ze sobą i moja pamięć już nigdy się nie uwolni od tego obrazu: niewysokie szare domy, uliczny chaos, bezchmurne niebo, błękitna mgła nad wodami jeziora i niski, pełen napiętego smutku głos śpiewaczki. Pomyślałem sobie wtedy, że Portugalia jest w pewnym sensie podobna do Albanii. Tak samo leży na skraju lądu, na skraju kontynentu i na końcu świata. Oba kraje wiodą swoje nieco nierealne żywoty poza głównym nurtem dziejów i zdarzeń. Portugalia może co najwyżej śnić o minionej sławie, tak jak Albania może tęsknić za spełnieniem, które przyniesie jakaś bliżej nieokreślona przyszłość.

Kilka świń dreptało po chodniku. Przeszły przez jezdnię i potruchtały pomiędzy dwupiętrowe bloki. W tyle nad płaskimi dachami betonowego osiedla wznosiła się kopuła meczetu. Pachniało kurzem. Było późne popołudnie. Pojechaliśmy do hotelu Tea, ale to była albańska nazwa i nie miała nic wspólnego z herbatą. Perspektywa ulicy roztapiała się w błękitnym blasku. Wody jeziora i powietrze mieszały się ze sobą i zamieniały w mgłę, która razem z cementowym kurzem i bagienną wonią wypełniała zaułki miasta.

Przyjechaliśmy tutaj z Kosowa, z Prisztiny. Podróżowaliśmy cały dzień z przesiadkami w Skopje i Strudze. To była wyprawa w głąb nieznanych i niechcianych ziem. Kto w końcu jeździ do Kosowa? Kto oprócz jego mieszkańców, międzynarodowych urzędników i żołnierzy ze wszystkich stron świata? Komu potrzebne jest Kosowo? Albo Macedonia? Małe, zapomniane kraje, które dla jednych stanowią jedynie kłopot, a dla innych łup. Gdy świat odwróci na chwilę od nich wzrok, po prostu przestaną istnieć, ponieważ dzisiaj istnieje tylko to, co jest dostrzegane przez innych. Istnienie samo w sobie dawno już straciło sens.

No więc, Pogradec to był koniec świata. Kilka kilometrów dalej zaczynała się Macedonia. Kawałeczek dalej Grecja. Miasto leżało na wąskim pasie wybrzeża, wciśnięte między jezioro i góry. Późnym popołudniem wyglądało pięknie i sennie. Nabrzeżną promenadą przechadzali się starsi mężczyźni ubrani z niedzisiejszą elegancją. Wszyscy w kapeluszach, w ciemnych zaprasowanych spodniach i większość, mimo upału, w marynarkach. Wyglądali jak tłum statystów, który wyszedł z jakiegoś francuskiego albo włoskiego filmu z przełomu pięćdziesiątych i sześćdziesiątych lat. Byli niewysocy, szczupli i mieli pociągłe, surowe twarze. Przechadzali się dwójkami albo zasiadali do partii szachów w cieniu drzew. Wokół zbierali się kibice w tym samym wieku i podobnych strojach.

W czasach komunizmu w okolicach Pogradeca znajdowały się gigantyczne kopalnie rud ołowiu, niklu i żelaza. W latach sześćdziesiątych minionego wieku chińscy specjaliści modernizowali tutejszy przemysł wydobywczy. Ci mężczyźni musieli ich pamiętać. W swojej prostej i nieco żołnierskiej elegancji przypominali emerytowanych inżynierów.

Enver Hodża był paranoikiem: zamknął przed całym światem swój maleńki archaiczny kraj, leżący na peryferiach europejskiej cywilizacji, tylko po to, by zawiązać sojusz z globalnym gigantem, znajdującym się tysiące kilometrów na wschód, gdzieś na samych krańcach ziemi. Albańczycy, żyjący w plemiennych strukturach od pokoleń w swoich górach, przez wieki mogli nie oglądać obcych i nagle, bez żadnych wstępów, musieli spojrzeć w twarz chińskiego maoistowskiego technokraty.

Wędrowałem nabrzeżną promenadą i w dyskretnych gestach albańskich emerytów wypatrywałem śladów chińskiej powściągliwości. W ogrodach rosły pinie, palmy, rododendrony i stały wille we włoskim stylu. Były umiarkowanie zapuszczone, nieco zdewastowane i przez to pozbawione śródziemnomorskiej kurortowej ostentacji. Stanowiły pamiątkę po czasach włoskiej dominacji z początku minionego stulecia. Podczas drugiej wojny światowej dominacja zmieniła się w prawdziwą okupację i Pogradec został przemianowany na Perparimi, czyli Rozwój. Jeśli chodzi o toponomastyczną inwencję faszyzm niewiele różnił się od komunizmu. Zdaje się, że to właśnie Włosi zbudowali tutaj podstawy górnictwa, które Chińczycy później udoskonalali.

Kobiety odpoczywały oddzielnie. Siedziały w cieniu na ławeczkach z rękami spleconymi na podołku. W większości miały siwe, ciasno upięte włosy i ciemne sukienki. W Polsce, w Słowacji czy na Węgrzech tak wyglądające kobiety spotyka się w wiejskich kościołach. Te były elementem miejskiego pejzażu, ale brakowało im tylko różańca w dłoni, a przypominałyby moją babkę udającą się na niedzielną Mszę we wsi Gródek na Podlasiu.

Pogradec przypominał obraz. Spacerując promenadą, miałem poczucie, że wszedłem do wnętrza jakiegoś malarskiego przedsięwzięcia. Albo w środek sztuki teatralnej. W pejzażu, w strojach i twarzach, istniało jakieś delikatne przesunięcie, które sprawiało, że świat, rzeczywistość, po prostu Pogradec, zamieniały się w iluzję. Pejzaż stawał się plenerem, stroje kostiumami, a twarze i gesty maskami i grą. Albo inaczej: Pogradec przypominał sen. Jego realność była nieco stępiona na krawędziach, trochę zaokrąglona. Pogradec przypominał też baśń, opowieść, w której następuje cud, ale nikt się temu nie dziwi.

Wieczorem wyszedłem na spacer. Miasto żyło. Liczyłem bilardziarnie. Były wszędzie. Na parterach domów, w pustych betonowych pomieszczeniach, na piętrach, na pierwszym, na drugim. Z jasno oświetlonych okien dobiegał łoskot bil. Pogradec liczy około dwudziestu tysięcy mieszkańców. W samym centrum naliczyłem około trzydziestu lokali, a w każdym z nich trzy albo cztery stoły. W niektórych stały też zwyczajne stoliki i faceci grali przy nich w karty, w szachy i domino. Po prostu. Przychodzili i spędzali czas, którego od czasu upadku kopalń mieli aż nadto. Bilard zawładnął miastem. Ta szlachetna gra, łącząca geometryczną abstrakcję z kinetyką, pozwalała zapomnieć o codzienności. Mężczyźni krążyli dookoła stołów jak zahipnotyzowani. Odstępowali, zbliżali się, oceniali odległość, stąpali na palcach i wstrzymywali oddech, jakby bali się, że biegnące bile zmienią trajektorię i kosmiczna harmonia gry zostanie zakłócona.

Nie wiem, dlaczego wybrałem Pogradec, by snuć opowieść o tym, co utracone i zapomniane. Może dlatego, że niedawno wróciłem z tego miasta. Jednakże na jego miejsce mógłbym znaleźć w pamięci dziesiątki innych miast. Ba, mógłbym znaleźć całe krainy i całe państwa, które we władanie wzięła melancholia. Jeśli tylko wystarczy mi czasu i sił, napiszę kiedyś melancholijną geografię naszego kontynentu. Znajdą się w niej miejsca, których nikt nie odwiedza, miejsca, których teraźniejszością jest przeszłość, miejsca, które zostały wydane na łup czasu, tak jak kiedyś wydawane były na łup barbarzyńców. Jednak po najazdach koczowników podnosiły się z pogorzelisk i gruzów. Ale pod działaniem czasu - tej delikatnej i lżejszej od powietrza siły - rozpadały się, wietrzały i z uporem najpierwotniejszej materii ciążyły gdzieś w głąb ziemi i w głąb minionego.

Prawdopodobnie już nigdy tam nie powrócę. Będę sobie wyobrażał miasto w różnych porach roku, w zmiennej pogodzie i oświetleniu. Na tym polega sens takich podróży. Powrót zawsze niesie w sobie pewne ryzyko. Tak jak prawie nigdy nie udaje się nam powrócić do minionego snu, tak nie możemy powrócić do zdarzeń, których piękno i sens odcisnęły się jedynie w światłoczułej materii pamięci. Tylko w jej przedziwnych zakamarkach przetrwa błękitne światło tamtego popołudnia i przetrwa niski, ciemny głos śpiewający fado.

I tylko tak można wykraść z delikatnej i śmiertelnej niewoli czasu miasto Pogradec. I wszystkie inne miejsca, gdzie nasze serce zamierało od słodkiej trucizny zachwytu.

***

Do Rudňan można dojechać przez Spiską Nową Wieś i Markušovce. Nie ma innej drogi. Wokół rozciągają łagodne wzgórza słowackiego Spiszu. W samych Markušovcach stoi pałac węgierskiego rodu Máriássych. Teraz jest w nim muzeum. Fantazyjna rokokowa budowla, z tymi wszystkimi cudeńkami ze stiuku, gzymsami, pilastrami, z wykwintem i kaprysem linii, koronkami i kruchością formy, wyglądała niecodziennie i niespodziewanie. Okolica była monotonna i surowa. Wielkie połacie zaoranych i zabronowanych pól ciągnęły się po horyzont. Na niektórych już chyba coś wschodziło. Zaraz za francuskim ogrodem i pałacykiem myśliwskim, wybudowanym na przyjęcie cesarza Józefa II (nigdy nie przyjechał), płynął potok. W potoku Cyganki prały czerwone, postrzępione dywany. Bardzo pięknie to wyglądało w ostrym słońcu wczesnej wiosny. Mimo chłodu smagłe dzieciaki bawiły się w wodzie, wzbijając tęczowo-srebrzyste fontanny. Ich osiedle było gdzieś za grzbietem wzgórza. Wiodła tam ścieżka.

Do Rudňan, gdzie kończyła się droga, zostało pięć, sześć kilometrów. Jechałem tam, ponieważ przeczytałem u Karla-Markusa Gau?a, że to miejsce - Rudňany - mieszkańcy już dawno powinni zrównać z ziemią i opuścić, by przez stulecia nie postała tam niczyja noga

Niedługo za Markušovcami skończyły się uprawne pola. Wzgórza po obu stronach drogi wypiętrzyły się, spotężniały i zamieniły w góry. Porastał je las. Przez chwilę miało się wrażenie, że kończy się ludzkie i zaczyna dzikie. Ale to było złudzenie. Wjeżdżało się w środek industrialu, tyle że on był już martwy. Szosa prowadziła w głąb nieczynnej kopalni. Od średniowiecza wydobywano tu srebro, żelazo, rtęć i miedź. Węgierscy królowie sprowadzali niemieckich górników i kazali im drążyć skały w poszukiwaniu kruszców. Dlatego też zanim Rudňany stały się Rudňanami, nazywały się Kufferbach, Cugerbach albo Kotterrbach. Wszystko zamarło w latach dziewięćdziesiątych. Skończyły się złoża lub też eksploatacja przestała się opłacać. Rudňany mogły się zapaść pod ziemię, tak jak kiedyś wyłonił się z niej Kufferbach.

Najpierw po prawej zobaczyłem zrujnowane hale. Wielkie szklane płaszczyzny były potrzaskane. Ze środka przeświecała nicość. Wszystko skończyło się i już nigdy nic się nie zacznie. W rozpadających się fabrykach jest jakieś heroiczne i lodowate piękno. Jakby umierały gigantyczne zwierzęta, które przywędrowały z kosmosu na ziemię w swej ostatniej wędrówce. Ich żywot jest krótki, a śmieć gwałtowna. To coś innego niż śmierć domów - one były z nami zawsze i jesteśmy przyzwyczajeni do ich rozkładu. Tymczasem fabryki, jakie widzimy dzisiaj, towarzyszą nam od stu, stu pięćdziesięciu lat. Nigdy nie żyły naprawdę i teraz umierają w zupełnej samotności. Tak było z tą wielką halą po prawej.

Trochę dalej zaczęło się coś w rodzaju czarnego wysypiska. Ciągnęło się od szosy aż po strome zbocze góry. Z pofałdowanej czerni wystawały resztki ceglanych murów. Ale głównie była to płaska, lekko pofałdowana czerń, kilka hektarów smolistego gruntu. W niektórych miejscach dymiło się bez ognia, dymiło się gdzieś spod ziemi, dymiło się ponurym brudnym dymem jak z piekieł. Wśród tego pejzażu poruszały się cygańskie dzieciaki. Miały od pięciu, sześciu do kilkunastu lat. Ich twarze i ramiona miały ciepły czekoladowy odcień. Trudno było zgadnąć, co naprawdę robią w tym infernalnym krajobrazie. Niektóre po prostu się bawiły, przysiadywały, pogadywały, spędzały czas, a inne, zdaje się, pracowały. Z tej czerni, z dymiących wądołów i zapadlisk, coś wydobywały i ładowały do foliowych worków. Może to był plastik, szkło albo złom, wzgardzone resztki cywilizacji, które można było zebrać, tak jak przed tysiącami lat człowieczy gatunek zbierał dary natury. Tak, to wyglądało jak postindustrialna dżungla i żyjące w niej zbierackie plemię. W oddali, pod samym zboczem, stał dom. To był zrujnowany magazyn z czerwonej okopconej cegły. Poszycie dachu widać się zapadło, bo teraz budynek przykryto kawałkami dziurawej, pordzewiałej blachy. W środku ktoś palił ogień. Nie było komina i błękitny dym wychodził niezabudowanymi szczytami dachu - jak w kurnej chacie przed stu paru laty w moich rodzinnych stronach. Poczułem zapach żywicznej sośniny. Wciągnąłem powietrze i odruchowo zacząłem węszyć za wonią przygotowywanego jedzenia. Jechałem wolno. Dzieciaki przerywały zajęcia, śmiały się i machały w stronę auta.

Potem zaczęło się miasteczko. Leżało po prawej i wpełzało w odgałęzienie doliny. Było smętne, szarorude i zmęczone jak większość górniczych miasteczek na świecie. Przy wjeździe znajdowało się coś w rodzaju pomnika: na betonowym cokole stał górniczy wózek trawiony korozją. Zostawiłem miasteczko i pojechałem w stronę nieczynnej kopalni. Leżała po lewej w dole. Biali ludzie przez setki lat wkopywali się w cielsko góry, dzielili je, rozkruszali i wywozili, by odzyskać srebro, rtęć, żelazo miedź i co tam jeszcze.

Teraz została tylko gigantyczna dziura w ziemi. Słońce zjawiało się tutaj później i wcześniej znikało. Na dnie tego dołu żyli Cyganie. Wybudowali sobie swoje własne Rudňany: kilkadziesiąt ni to domów, ni to szałasów, skleconych z dykty, zardzewiałej blachy, starych desek, szmat, tektury, po prostu ze śmieci, z resztek, z odpadów. To było coś w rodzaju południowoamerykańskiej faveli, coś w rodzaju obrazu telewizyjnego, ale istniało naprawdę. I to było też tak, jakby jakaś wielka dłoń uniosła ludzkie osiedle i cisnęła na dno rozpadliny. I potem ludzie próbowali odbudować potrzaskane domy, ale nie mieli już sił albo stracili pamięć i umiejętności.

Była pogoda i dziesiątki mieszkańców spędzały czas na zewnątrz. Kobiety, dzieci, mężczyźni stali, przechadzali się, rozmawiali i zabijali czas. Nie mieli dokąd pójść i nie mieli po co. Wokół nie było niczego dla nich. Nikt na nich nie czekał. Swoje domy wybudowali z niepotrzebnych nikomu resztek i ustawili w miejscu porzuconym i wzgardzonym, w miejscu, które kiedyś było potrzebne, ale teraz stało się tak nędzne jak sama nicość.

Było coś diabelskiego w tym obrazie. Ci ludzie zostali strąceni na dno otchłani. Razem z domami, z nędznym dobytkiem i całym życiem. Próbowali przetrwać w jałowym kraterze, z którego przez setki lat wydobywano cenne kruszce. Po bogactwach nie pozostało nic poza zniszczeniem i truciznami. Mówiąc wprost: to miejsce przypominało piekło. W Rudňanach rzeczywistość w niepojęty sposób zmieniała się w metaforę.

Oto w zdewastowanym, postindustrialnym pejzażu urządzono coś na kształt ludzkiego wysypiska. Oddano je w posiadanie tym, którzy nie brali udziału w wytwarzaniu dóbr, a już na pewno w ich konsumowaniu. W jakiś niepojęty czy też może proroczy sposób odpady i resztki przemysłu i technologii spotykały się tutaj z "odpadami" wysoko rozwiniętego i wysoko konkurencyjnego społeczeństwa. Paradoksalny i okrutny był fakt, że cenę rozwoju i społecznych przemian płacili ci, którzy z owym społeczeństwem mieli najmniej wspólnego. Korzystając w minimalnym stopniu ze zdobyczy cywilizacji, w stopniu niespotykanym stawali się owej cywilizacji ofiarami.

Są takie miejsca, w których dopada nas podejrzenie, że oglądamy to, co ma dopiero nadejść. Rudňany to był upostaciowany schyłek, przeszłość i strata, ale jednocześnie przypominały wróżbę, która się spełni. Rudňany to była opowieść o świecie, dla którego coraz większe przestrzenie geografii, historii i człowieczeństwa staną się zbędne. Ten bogaty i samowystarczalny świat w którymś momencie oderwie się od reszty i w przyszłość jak rajska wyspa. To, co zostanie, ugrzęźnie w teraźniejszości bezlitośnie zamieniającej się w coraz dalszą przeszłość, aż w końcu zginie z oczu i rozpłynie się w nicości.

***

Ostatnie i zagubione - to zaprząta moją wyobraźnię. To, co nowe i obiecujące, nigdy mnie nie pociągało. Początek ani rozwój nie są ekscytujące. Dopiero gdy miejsce się zestarzeje, gdy jego czas się dopełnia, można w tym znaleźć coś ludzkiego. Tylko w tym, co minione, możemy przeglądać się jak w lustrze. Tylko to, co niedoskonałe, niesie nam pociechę, ponieważ wtedy odkrywamy, że nie będziemy umierali samotnie.

Czasami, gdy nie mogę spać, sporządzam w myślach listę miejsc, do których chciałbym powrócić po śmierci:

Sulina, miasteczko w delcie Dunaju. Tam jest koniec kontynentu i gdy się wędruje pustynną równiną w stronę morza, w stronę monotonnego, przedwiecznego pomruku, ma się uczucie łagodnego końca świata. Sulina to miejsce, gdzie zanik znalazł przepiękny wyraz w geografii.

Bystrany, cygańska wieś kilkanaście kilometrów od Rudňan. Leży w wielkim wąwozie obok ruchliwej szosy. Składa się z bud, lepianek, szałasów i byle jak skleconych domów z burej cegły. Wszystko jest okopcone i spowite dymem. Wokół po horyzont ciągną się zielone pagórki, a w górze rozpościera się bezkresne niebo. Ta osada ma w sobie coś z ptasiego gniazda przylepionego na skraju nieskończoności. Czasami widać, jak pary młodych ludzi wędrują gdzieś w dal, w stronę horyzontu, zostawiając za sobą smutek i zgiełk domostw.

Okolice Valea Florilor - tamtędy jedzie pociąg z Klużu do Cîmpia Turzii. W sierpniu bezdrzewne trawiaste wzgórza spalone są już na popiół. Taką mają barwę. Trudno zgadnąć, czym żywią się widoczne w oddali stadka owiec. Jak okiem sięgnąć nie ma śladu cienia. Widać też pasterzy. Ale tylko dlatego, że ubrani są na czarno: maleńkie punkciki obok szarych plamek stad. Ten archaiczny obraz ludzkiej samotności ze zwierzęciem u boku i pod ogromnym niebem nie daje mi spokoju od lat.

Wyspa św. Andrzeja na Dunaju, jej północny skraj, pod koniec lutego, pogodne późne południe. Rzeką spływa kra. Lód wygląda jak okruchy złotego lustra. Na tym końcu wyspy nie ma nikogo. Wielkie bezlistne wierzby, ślady dzikiego ptactwa na przyprószonym śniegiem lodzie i absolutna cisza. Drugi koniec wyspy dotyka Budapesztu z jego zgiełkiem i ostentacją, ale tutaj panuje taki spokój, jakby świat jeszcze się nie zaczął na dobre. Nad zakolem rzeki wznosi się skała z zamkiem wyszehradzkim na szczycie. W świetlistej mgle popołudnia i zamek, i skała rozpływają się, i trudno je odróżnić od obłoków.

Praga, dzielnica Warszawy leżąca na prawym brzegu Wisły; trzydzieści lat temu.

Jesienią pojawiały się wozy z węglem albo ziemniakami. Ciężkie konie krzesały podkowami iskry na bruku. Pachniało już wschodem. W centrum dzielnicy stała prawosławna cerkiew pod wezwaniem Marii Magdaleny. Miała czarne kopuły i trójramienne złote krzyże. Stanowiła pamiątkę po dziesięcioleciach rosyjskiej niewoli. Na Pradze zatrzymywali się ci, którzy przyjeżdżali ze wsi, by zacząć życie w mieście. Na Pradze mieszkał Isaac Bashevis Singer, zanim wyjechał do Ameryki. Praga nie ma zabytków starszych niż z XIX wieku, ale ma plebejską energię, która nigdy nie pozwoliła do końca identyfikować się z Warszawą. Na Pragę w późnych latach pięćdziesiątych minionego wieku sprowadzili się moi rodzice. Porzucili swoje wsie na wschodzie Polski jak setki tysięcy innych młodych ludzi, na których komunizm przeprowadzał społeczny eksperyment: z chłopów mieli się zmienić w klasę robotniczą. Tutaj był największy w całym kraju bazar z prywatnym handlem i widziało się najwięcej Cyganów z bałkańskiego szczepu Kałderaszy. Mężczyźni handlowali patelniami, a kobiety wróżyły i kradły. Zdaje się, że ten bazar był wtedy największym bazarem w całej środkowej Europie. Któregoś dnia zgubiłem się tam mojej mamie. Szukała mnie kilka godzin i znalazła, bardzo zadowolonego, wśród Cyganek w kolorowych strojach. To jest rodzinna legenda. Niewykluczone, że moją osobistą legendą jest właśnie Praga, a zwłaszcza jej bazar. Wszystko na tym targowisku było tymczasowe, kruche, prowizoryczne, nietrwałe, byle jakie, niechlujne, z dnia na dzień, podparte, zrobione na aby-aby, do jutra, dla iluzji trwania. Budy z zielonej dykty, zasłony z płacht, buty rozpadające się po pierwszym deszczu, tandetny przepych, fałszywy blask, biżuteria z plastiku, podrabiane złoto. Ale zarazem było to najżywsze miejsce w całym mieście. Zgiełkliwe, plebejskie, zadziorne, stanowiło przedziwną mieszaninę wiejskości i mieszczaństwa, lenistwa i sprytu, brudu i pretensjonalnej wytworności, pracowitości i oszustwa, chłopskiej naiwności i najzwyklejszej wytatuowanej bandyterki. Zdarzały się cuda i popełniano zbrodnie. Olśniona wyobraźnia wykonywała tam ekstatyczne salto mortale, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w okolice bazaru po zmroku. Nawet policja, zwana wówczas milicją.

To Praga ze swoim bazarem powinna być stolicą mojego kraju, albowiem właśnie ona najlepiej postaciowała duszę nadwiślańskiego narodu. Nie czuło się tutaj pretensji do bycia kimś innym. Na drugim brzegu rzeki, w "prawdziwej" Warszawie, panowała już inna atmosfera. Druga strona żyła cudzym życiem. Zapatrzona na Zachód, za wszelką cenę chciała zostać Paryżem Wschodu. I całkiem otwarcie tak się tytułowała. Dlatego od zawsze była naznaczona smutkiem niespełnionych marzeń i zachowywała się trochę jak brzydka stara panna, która nie potrafi wybaczyć światu swojego staropanieństwa. Ach, zostać europejską metropolią - to westchnienie słychać było w powietrzu, gdy tylko przejeżdżało się jednym z mostów.

Tymczasem Praga po prostu żyła własnym nieokiełznanym, chaotycznym życiem. Kompletnie nie zawracała sobie głowy tym, jak wypada w cudzych oczach. Nikogo nie naśladowała, spełniając się w codziennej egzystencji i walce o przetrwanie. Chłopi, robotnicy wczoraj będący jeszcze chłopami, złodzieje z dziada pradziada, przechowujący tradycje zawodu sięgające dziewiętnastowiecznych carskich więzień i zsyłek, handlarze, niezatarte wspomnienie obecności Żydów, którzy zanim zostali wymordowani, nadawali ton i koloryt całej dzielnicy, wiejskie kobiety w chustach, wysiadające z pociągów i autobusów, obładowane nabiałem i martwym drobiem, pogranicze w stanie czystym, pogranicze między miastem a wsią, wschodem i zachodem, minionym a przyszłym, ziemia niczyja zasiedlona ludem, który czuł się jak najbardziej u siebie i czerpał z tego prawdziwą dumę. "Być z Pragi" brzmiało znacznie buńczuczniej i mocniej niż "być z Warszawy".

***

Wszystko wskazuje na to, że moja podróż do miejsc ostatnich i zagubionych jest podróżą w głąb czasu. Ilekroć zastanawiam się nad tym, co jest naprawdę ważne, powierzchnia teraźniejszości pęka jak tafla wody i tonę w cienistych krainach minionego. Prawdziwe piękno i prawdziwa miłość zawsze nas osierocają. Tylko wtedy możemy przeżywać je tak głęboko i mocno, jakby zatrzymał się czas. Pamięć jest jedyną nieśmiertelnością, na jaką nas stać. To, co tracimy, pozwala nam odnaleźć własne człowieczeństwo.

Na koniec chciałem napisać o jeszcze jednym miejscu: o domu rodzinnym mojego ojca. Tam się urodził, tam dorastał i stamtąd wyruszył w świat, by już nigdy na stałe nie powrócić. W dzieciństwie i młodości często jeździłem tam do dziadków, na wakacje: jakieś sto dwadzieścia kilometrów od Warszawy, prosto na wschód.

Dom był drewniany i stał z dala od wsi, na uboczu, w starym rozłożystym sadzie. Pod koniec lat sześćdziesiątych nie było tam jeszcze elektryczności. Dlatego dzień kończył się dość szybko i zamieniał w wieczór wypełniony cieniem, półmrokiem, odgłosami, skrzypieniem podłóg i setką innych odgłosów. Nie było wszak telewizora, którego dźwięk rozpraszałby tę przedziwną głośną ciszę. Było wprawdzie radio na baterie, ale dziadek z oszczędności używał go rzadko i racjonalnie - słuchał jedynie wiadomości. Tak więc panował tam wieczny półmrok i pełna dźwięków cisza. Oprócz owocowych drzew w sadzie wokół obejścia rosły ogromne topole. Słoneczne światło znajdowało sobie drogę wśród koron i na podwórku układały się plamy blasku. Dom i obejście przypominały w tamtych czasach spokojną, trochę tajemniczą wyspę, dryfującą z dala od zgiełku świata. Wieczorem przychodziły sąsiadki, w większości jakoś skoligacone, ciotki, babki stryjeczne, wujenki, i zasiadały w półmroku, by rozmawiać i opowiadać sobie historie. Zaczynało się od życia codziennego, od gospodarskich spraw, potem schodziło na dalszą, nieobecną rodzinę, i w końcu naturalną koleją rozmowa zaczynała dotyczyć przeszłości. Niepostrzeżenie pojawiali się w opowieściach zmarli mężowie, wujkowie i dalsi krewni. Wskrzeszeni w słowach, wiedli swój chwilowy żywot w półmroku kuchni, przychodzili i odchodzili zgodnie z rytmem pamięci rozprawiających kobiet. Po jakimś czasie całkiem naturalnie w opowieściach zjawiły się też duchy tych, o których była mowa wcześniej. Zjawy pędziły swój senny, przezroczysty żywot gdzieś na peryferiach rzeczywistości, ale od czasu do czasu wiedzione tęsknotą albo nudą, wchodziły między ludzi. Po prostu odwiedzały krewnych i znajomych. Przychodziły oczywiście w nocy, ale odwiedziny zdarzały się też w ciągu dnia. Cisza i półmrok domów w tamtych czasach i okolicach sprzyjały odwiedzinom, nawet w samo południe, które było po prostu lustrzanym odbiciem północy.

Nie do wiary, ale miałem wówczas pewność, że ten świat nigdy nie przeminie, że będzie trwał, zanurzony w czasie niczym w wieczności. Wydawał się trwalszy i prawdziwszy niż reszta, niż moje życie w mieście, w domu rodziców, trwalszy niż to, czego istotą był rozwój i zmiana. Wracałem tam każdego roku, żeby zaczerpnąć jakichś pierwotnych sił.

A potem, jak to zwykle bywa, powroty stały się rzadsze i zmieniły się w nieobecność. Dziadkowie umarli i dom stał zamknięty, już naprawdę ciemny i cichy. Lecz niezależnie od tego, jak daleko odjechałem, i wbrew upływającemu czasowi w każdym miejscu, w środku dnia albo wyrwany ze snu, mogłem sobie przypomnieć zapach: drewno, nafta, sosnowy dym z kuchni na wieki spleciony z zapachem gotowanego jedzenia, a potem, już na końcu, w ciemnym pomieszczeniu służącym za spichlerz sypka, sucha woń przechowywanego zboża i ciemny, odurzający aromat wiszącej na haku końskiej uprzęży.

Wróciłem tam dopiero po dwudziestu latach. Część starego sadu wycięto i teraz można było dostrzec, że dom był w istocie mały, kruchy i bezbronny. Pozbawiony osłony, przepadał pod ogromnym niebem. Wystawiony na wiatry, ledwo trzymał się ziemi. Nikt w nim nie mieszkał. Wilgoć weszła w drewno, a rdza w gwoździe. Dach ugiął się i przypominał grzbiet zmęczonego zwierzęcia. Z kamiennej podmurówki wyrastały młode jesiony. Patrzyłem na jego upadek i wiedziałem, że ani ja, ani nikt inny go nie uratuje. Po prostu nicość przyszła po swoje.

Zniknęły zabudowania obejścia. Nie było ani stodoły, ani stajni. Dzięki temu pierwszy raz oglądałem nowe perspektywy, nowe pejzaże. Przestrzeń raptem otworzyła się i piękno tych nowych widoków: łąk, łagodnych wzniesień i odległych zagajników, ścisnęło mnie za gardło. Stałem w środku znanego i patrzyłem w głąb tajemnicy. Tak, to nicość w swojej najpiękniejszej postaci nadchodziła, by unicestwić resztki, zetrzeć je, zemleć na pył i rozsypać gdzieś w lodowatych otchłaniach kosmosu. Amen.

Tekst pochodzi z tomu esejów pt. "Znikająca Europa", który ukaże się wkrótce w wydawnictwie Czarne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2006