Ortodoksyjny prowokator

Kiedy wyjeżdżał do Rzymu, biskup Kominek polecił mu odmawiać różaniec i przestrzegał przed oglądaniem się za młodymi Włoszkami. Wtedy, w 1961 r., miasto ogarniała już soborowa gorączka.

03.10.2004

Czyta się kilka minut

Ks. Michał Czajkowski przed blokiem, w którym mieszka /
Ks. Michał Czajkowski przed blokiem, w którym mieszka /

W czasie inauguracji Vaticanum II (11 października 1962 r.) studiujący w Rzymie ks. Czajkowski zajmował się już także duszpasterstwem włoskich księży-robotników. Co czuł w tę słoneczną niedzielę, obserwując kroczącą dostojnie do bazyliki Św. Piotra procesję biskupów, zmierzających na uroczyste otwarcie?

Był dobry, kochał nas

Odpowiedź można znaleźć w jego relacji, opublikowanej przez “Tygodnik Powszechny": “Wszyscy oni idą teraz razem, idą i idą, przez plac Św. Piotra... A w swych głowach i w swych sercach piastują troski i nadzieje swojego ludu. Idą, by przedłożyć je współbraciom w Soborze. »Zgromadzili się tedy apostołowie i starsi, aby tę sprawę rozważyć«. Pewnie są wśród nich »zamknięci« - ci, których się boimy, i są »otwarci«, w których nasza ufność. Atoli to nie parlament z podziałem na lewicę i prawicę. Ponad ich małością i wielkodusznością - Bóg. »Zdało się Duchowi Świętemu i nam«... Idą, a naokoło stoimy my: świeccy i księża. Cudzoziemcy - któż tu jest cudzoziemcem? - i Rzymianie. Stoimy, patrzymy, myślimy... Cieszymy się tak mocno. (...) Veni, Creator Spiritus!... Pierwszy akt soboru nastąpił".

Kto mógł się tego spodziewać? Obserwując dokonania poprzedzającego Vaticanum II synodu archidiecezji rzymskiej, który zajmował się m.in. kształtem księżowskich butów, po Soborze nie spodziewano się zbyt wiele. Podobnie po starym - jak mówiono - “przejściowym papieżu", który był jego inicjatorem. Ale młody polski ksiądz, śledzący wydarzenia jako korespondent “TP", nie był sceptyczny. Zachwyciła go atmosfera chwili; miał mnóstwo nadziei, że stanie się coś ważnego.

I zaczęło się zmieniać na jego oczach. Odrzucano przygotowane przez kurię schematy dokumentów, sięgano do nowatorskich sformułowań, tworzono teksty świeże, inspirujące Kościół do dziś. To były, jak sam mówi, “piękne, burzliwe, trudne lata". Cóż innego mógł zrobić niż się tym głęboko przejąć - tego akurat biskup mu przed wyjazdem nie zakazywał... Zresztą już wcześniej, jako wikary w Oleśnicy, przejawiał instynkt reformatorski, gdy starał się, by wierni mieli pełniejszy udział w odprawianych przezeń Mszach. Drukował więc nielegalnie, w księgarni partyjnej we Wrocławiu, “Ojcze Nasz" po łacinie, by zgromadzeni podczas liturgii mogli je wraz z nim głośno odmawiać (czego ówczesny obrządek nie przewidywał). Wiele dała mu również wakacyjna praca w paryskim kościele Św. Seweryna, który w czasie poprzedzającym sobór był parafią awangardową, zwłaszcza pod względem liturgii. Patrzył więc, uczył się, wyciągał wnioski. Soborowa reforma liturgiczna była dla niego wyzwoleniem - przez długi czas zaczynał od własnoręcznego odsuwania, o ile było to możliwe, ołtarza od ściany, by sprawować Eucharystię twarzą do ludzi.

Zanim jednak wrócił, przeżył w Rzymie chorobę i śmierć Jana XXIII. Jerzy Turowicz wspominał, że widział z okna redakcji, jak ludzie płakali na ulicy czytając reportaż ks. Michała z pogrzebu Papieża. Być może sam autor pisał przez łzy: “Po co oni się pchają? Ich Giovanni już się do nich nie uśmiechnie, nie przemówi, już im nie zaśpiewa tym swoim mocnym głosem błogosławieństwa, ba, nie podniesie nawet ręki dla tej ulubionej piccola benedizione. Jego ręce już się nie wyciągają do braci, jego ręce w białych, obszytych złotem rękawiczkach ściskają teraz wielki krzyż. Czy to ten sam krzyż, który podczas ceremonii wielkopiątkowych całował z takim wyrazem twarzy, że człowiek odwracał twarz od fotografii, bojąc się zgwałcić cudzy najintymniejszy sekret? (...) A na grobie wykują pewnie łaciński epigraf o stu pięknych, pustych słowach... Szczęśliwszy był ks. Provencal w Kanadzie, któremu parafianie umieścili na nagrobku napis króciutki: »Był dobry, kochał nas«. Papież Jan też nas kochał. Mało! On swoim odejściem spowodował, iż uświadomiliśmy sobie nasze pragnienie bycia kochanymi. Kto teraz ugasi to pragnienie?".

Niedługo potem ks. Czajkowski opuścił soborowy Rzym, by kontynuować studia w jerozolimskiej Ecole Biblique, a po dwóch latach spędzonych w Ziemi Księgi wrócił do Polski. Pierwsze wspomnienie z granicy w Zebrzydowicach: skrzypiący śnieg i celnicy rekwirujący mu książki. Wkrótce we Wrocławiu zacznie wykładać w seminarium, duszpasterzować, “jeździć z Soborem".

Marcin w nas został

Gdy 1 kwietnia 1967 r. mianowano go rektorem kościoła Św. Marcina we Wrocławiu, śmiał się, że to primaaprilisowa złośliwość, próba zamknięcia jego soborowych zapędów w murach jednego małego kościółka na Ostrowie Tumskim. Było ich tam dwóch: ks. Michał Czajkowski i ks. Zdzisław Seremak. Obaj po studiach w Rzymie, obaj wykładający we wrocławskim seminarium. Za przyzwoleniem biskupa Kominka, który żartował: “Tylko niech nie opiszą tego w »Tygodniku«, żeby Ksiądz Prymas się nie dowiedział", zaczęli soborową robotę.

Kościół Św. Marcina był przed wojną miejscem modlitewnych spotkań wrocławskiej Polonii. Po wojnie odbudowano go z pieniędzy duchowieństwa jako sanktuarium Piastów Śląskich. Nie był kościołem parafialnym, ale dwóm pełnym zapału księżom udało się tam zbudować prawdziwą wspólnotę. Tworzyli ją bardzo różni ludzie. Wielu członków przedwojennej wrocławskiej Polonii wymordowali Niemcy. Po wojnie tych, którzy wcześniej tak ogromną cenę płacili za polskość, nazywano we Wrocławiu szwabami. Był to dla nich policzek i tym bardziej wdzięczni byli dwóm młodym księżom, którzy się nimi serdecznie zajęli. Drugą grupę stanowili członkowie Klubu Inteligencji Katolickiej.

Jak wyglądała ta “soborowa robota"? Księża objaśniali, co można zmienić, tłumaczyli, jakie jest tego znaczenie, nigdy jednak niczego nie narzucali. Stale tłumaczyli, dlaczego lepiej odprawiać Mszę twarzą do ludzi. Potem należący do wspólnoty architekci wnętrz przygotowali projekty nowego stołu eucharystycznego, a następnie poprzez głosowanie wybrano ten, który wkrótce stanął w kościele - wzniesiony z ofiar wiernych. Była w Św. Marcinie soborowa liturgia, pierwsi w Polsce świeccy lektorzy, pierwszy kanon po polsku, pierwsze modlitwy wiernych przez tychże wiernych przygotowane. Odwiedzający Św. Marcina kapelan krakowskiego KIK-u był zdumiony faktem, że odbywający się tam chrzest był świętem całej wspólnoty. Fascynowała go też modlitwa wiernych: to, że świecki, który ją przedstawiał, nawiązywał tak zręcznie do tekstu homilii, że umiał uchwycić od razu jej istotę. Ale w małym kościółku na Ostrowie Tumskim był to chleb powszedni. Zbierano intencje do koszyka, potem ktoś je spisywał i przedstawiał w czasie liturgii. A że nawiązywał do treści homilii - przecież tak trzeba! Poza tym były to autentyczne homilie: nie kazuistyka, lecz komentowanie Pisma.

Cóż jeszcze: pierwsze kazania świeckich, które były trzęsieniem ziemi dla całej okolicy, a dla tych od Marcina stanowiły jedynie naturalną konsekwencję ich pełnego, świadomego uczestnictwa w liturgii. Pomoc charytatywna, często zbierana w czasie procesji darów do koszy, procesja z darami niesiona przez świeckich. W przedsionku lista z propozycjami pomocy w różnych dziedzinach. Ekumenizm. Kazania w Św. Marcinie bywały również prawosławne, metodystyczne i mariawickie. Modlitwy i Msze polsko-niemieckie (kontaktami z Niemcami intensywnie zajmował się wtedy wrocławski KIK, który jako jedyny klub na Ziemiach Odzyskanych uważał to za swój obowiązek).

Ważne były też śpiewy, którymi kierował ks. Zdzisław. Schola tydzień w tydzień godzinami ćwiczyła po polsku śpiew i psalmy, których teksty przepisywano wcześniej w kilkudziesięciu egzemplarzach na maszynie. Księża nie odprawiali liturgii, lecz jej przewodniczyli. - Byli tak, aby zostawić miejsce świeckim, pozwolić im się zaangażować - wspomina Ewa Unger z wrocławskiego KIK.

Większości inicjatyw nie dałoby się osiągnąć bez Rady Wspólnoty, której przewodniczyła - o zgrozo! - kobieta, właśnie Ewa Unger. Dziś przewodnicząca Rady wspomina ks. Czajkowskiego jako brata-łatę, z każdym - czy to z najprostszym rzemieślnikiem, czy z profesorem - znajdującego wspólny język. - Nauczył nas Soboru. Nagle okazało się, że jesteśmy Kościołem - mówi Unger i dodaje: - Marcin w nas został. Każdy tu rozpromieni się na słowa: Św. Marcin i ks. Michał.

Jednak ta działalność nie wszystkim się podobała. Najpierw, po dwóch i pół roku, wspólnocie odebrano ks. Zdzisława, rok później musiał odejść ks. Czajkowski. Czy powodem był właśnie Sobór? Dzisiejszy jubilat upiera się, że to nie tyle wrocławska Kuria, co UB było zaniepokojone jego poczynaniami.

Rzeka nie dzieliła

Miejscem karnego zesłania stał się przygraniczny Zgorzelec. Czajkowski wielokrotnie żartował, że chcieli go wysłać jeszcze dalej, ale Niemcy nie pozwolili. Jan Bernard, wówczas mieszkaniec Zgorzelca, dziś przewodniczący lubelskiej fundacji Muzyka Kresów, wspomina, jak na ambonę po raz pierwszy wszedł skromnej postury w porównaniu z poprzednim proboszczem-góralem, ciemnowłosy ksiądz. Powiedział, że musi pojechać na kongres do USA i załatwić jeszcze parę innych spraw za granicą, ale wróci i będzie proboszczem. W małym, prowincjonalnym miasteczku i w jego peryferyjnej parafii był to powiew wielkiego świata. Nowego proboszcza odwiedzali ciekawi ludzie; z wykładami przyjeżdżali przyjaciele z czasów wrocławskich. Ksiądz niczego nie narzucał, lecz poszukiwał partnerów - ludzi, którzy zechcą pomóc w budowaniu wspólnoty parafialnej. Powstała Rada Duszpasterska, wybierana przez wszystkich wiernych i demokratycznie podejmująca decyzje. Także tu zaczęło się wprowadzanie w soborową liturgię, dzięki czemu ludzie rozumieli znaczenie zmian. Dużą wagę ks. Czajkowski przywiązywał do symboli. Komunikanty sprowadzał z Niemiec - były grubsze, nie tak śnieżnobiałe jak polskie, bardziej przypominały chleb. Wino było czerwone. - Mieliśmy dzięki niemu niesamowite poczucie Kościoła. To było coś żywego, autentycznego, miało coś z pierwotnego chrześcijaństwa - mówi Janusz Tum, wtedy przedstawiciel młodzieży w Radzie Duszpasterskiej. - Do dziś nie jest mi łatwo doświadczyć tego gdzie indziej.

Ta wspólnota miała też ogromne poczucie odpowiedzialności za Kościół. Nie trzeba było szukać lektorów, ludzie sami się zgłaszali, bo wiedzieli, że liturgia to też ich sprawa. Wielką nowością była coniedzielna Msza dla młodzieży, której przygotowanie ksiądz powierzył Bernardowi i Tumowi. Gitary, czasem nawet rozmowy zamiast homilii - przychodzili na nią młodzi ludzie również z sąsiedniej parafii. A potem okazało się, że rzeka wcale nie musi dzielić.

- Był początek lat 70., najwyższy czas, aby wreszcie ułatwić przekraczanie granicy między NRD a PRL, nazywanej przez propagandę Granicą Przyjaźni - wspomina dzisiejszy ordynariusz Görlitz, wówczas częsty gość na parafii ks. Michała, bp Rudolf Müller. - Poluzowanie rygoru nie doprowadziło jednak do spodziewanego rozkwitu braterskich uczuć między narodami z obu brzegów Nysy. Masowe wzajemne wykupywanie towarów w sklepach, spowodowane socjalistycznymi brakami w zaopatrzeniu, wywołało wiele kłótni i nienawiści. Mieszkańcy Görlitz i Zgorzelca - delikatnie mówiąc - niezbyt za sobą przepadali.

W tak gęstej atmosferze u ówczesnego biskupa Görlitz Bernharda Huhna pojawił się pewnego dnia polski ksiądz, który przedstawił się jako Michał Czajkowski. - To szczęśliwy traf, że doszło do spotkania tych dwóch kapłanów. Świetnie do siebie pasowali, przede wszystkim jednak przepełniało ich to samo życzenie: aby zbliżyć do siebie katolików z obu miast - opowiada bp Müller. - Już po pierwszym spotkaniu mieli gotowy śmiały plan: biskup Huhn - postanowili - podczas najbliższej procesji Bożego Ciała będzie niósł w Zgorzelcu monstrancję i udzieli polskim wiernym błogosławieństwa (oczywiście nie bez pozwolenia ordynariusza Wrocławia). To, że ów plan się powiódł, nawet więcej: stał się żywą do dziś tradycją (co cztery lata most graniczny przekracza wspólna, polsko-niemiecka procesja), zawdzięczamy Czajkowskiemu, który w biskupie Huhnie znalazł równie odważnego partnera.

Sam ks. Michał mówi, że dla niego praca duszpasterska, którą niektórzy kościelni urzędnicy traktują jako karę, była jedną z największych łask życia. Do dziś pamięta imiona, twarze, dramaty i radości parafian ze Zgorzelca.

Czym żył, tego uczył

Gdy w 1976 r. skończyła się banicja, a nowy wrocławski ordynariusz dał mu możliwość zrobienia habilitacji, przyjął zaproszenie z Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. To właśnie pracy naukowej na tej uczelni poświęcił następne 28 lat. Ks. Grzegorz Michalczyk, studiujący na ATK w latach 80., pamięta go bardzo dobrze: Czajkowski wyróżniał się spośród większości bezbarwnych profesorów, a jego wykłady w przeciwieństwie do wielu innych nie były nudne. - Zależało mu na czymś więcej niż na samym wykładzie, chciał nas zbliżyć do Pisma Świętego. To był ksiądz wierzący, żył tym, czego uczył.

Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale nie lada zasługą Czajkowskiego było zdobywanie dla studentów - bardzo trudno wówczas dostępnego - Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. - To było moje pierwsze Pismo Święte w całości. Mogę powiedzieć, że fascynację Biblią zawdzięczam właśnie jemu - przyznaje Michalczyk.

Oprócz pracy dydaktycznej poświęcał się duszpasterstwu studentów ATK, które ożywił i przez wiele lat prowadził. Chodził z nimi na piesze pielgrzymki do Częstochowy, trwał przy nich podczas strajków studenckich. Teraz prowadzi katedrę Pisma Świętego na Uniwersytecie Szczecińskim i wykłada w seminariach: diecezji łowickiej, zielonoświątkowców i baptystów.

Z serca i przekonania

- Żydzi to nie jest problem mojego życia, tylko ostatnich dwóch dekad, i nie jedyny problem. Mój wcześniejszy i zawsze żywy problem to ekumenizm - mówi w wywiadzie-rzece przeprowadzonym przez Jana Turnaua. Za Janem Pawłem II powtarza, że ekumenizm jest imperatywem sumienia chrześcijańskiego i jednym z priorytetów duszpasterskich. Sam “ekumeniczne szlify" zdobywał spotykając się w soborowym Rzymie z bratem Rogerem i podróżując w czasie wakacji autostopem do Taizé. Ale prawdziwą akademią ekumenizmu stała się dla niego Jerozolima, gdzie studiował Biblię wśród ludzi różnych narodowości i wyznań. Jego najbliższym przyjacielem stał się wówczas szwajcarski pastor Albert de Pury.

Dziś jest jedną z ważniejszych postaci polskiego ekumenizmu. Od blisko ćwierć wieku wraz z pastorem Kościoła Zielonoświątkowego Mirosławem Kwietniem, prawosławnym arcybiskupem Jeremiaszem i Janem Turnauem opracowuje ekumeniczny przekład kolejnych ksiąg Nowego Testamentu. Pastor Kwiecień mówi, że zaangażowanie ekumeniczne ks. Czajkowskiego wypływa z serca i przekonania. Przypomina sobie sytuację z początku lat 90: protestanci byli wtedy zaniepokojeni obecnością Kościoła w polityce, bali się planów tworzenia “katolickiego państwa narodu polskiego". - Wtedy właśnie zadzwonił do mnie ks. Michał. Powiedział, żebyśmy się nie bali i czuli się jak u siebie - wspomina pastor. - To było dla nas bardzo ważne.

W książce rozmów z Turnauem ks. Czajkowski mówi: - Powtarzam za księdzem Twardowskim: “męczę się cierpieniami innych", także cierpieniem bycia niezauważonym. Tak trudno w naszym, wspólnym przecież, domu polskim zauważyć chrześcijan niekatolickich...

Chwilę potem przyznaje, że marzy o tym, byśmy mogli wspólnie dawać chrześcijańskie świadectwo, razem upominać się o drogie nam wartości. Czy wizja wspólnych listów pasterskich różnych Kościołów, dotyczących np. spraw społecznych czy obyczajowych, jest 40 lat po Soborze zbyt nowatorska?

- Jego wypowiedzi z polskiej perspektywy szokują, ale na tle światowej teologii zdają się bardzo zrównoważone i ortodoksyjne - ocenia Tomasz Terlikowski, założyciel Ekumenicznej Agencji Informacyjnej. - Zresztą w jego “kontrowersyjności" tkwi również wartość: Czajkowski, drażniąc i prowokując, każe dostrzec istnienie innych perspektyw niż polska-katolicka.

Terlikowski zauważa, że ks. Michał jest już ostatnim z pierwszego pokolenia księży-ekumenistów. I że brakuje mu następcy, katolickiego księdza o podobnej sile przebicia, zaangażowaniu i - co nie bez znaczenia - medialnej charyzmie.

Najbliżej do synagogi

Przedstawił mi się kiedyś w liście jako “sąsiad synagogi i »Antyku«". To faktyczne sąsiedztwo bloku, w którym mieszka, z księgarnią “Antyk", gdzie w kościelnych podziemiach sprzedaje się literaturę antysemicką, nabiera znaczenia symbolicznego. W Kościele, który, czy tego chcemy czy nie, w jakiś sposób z “antycznymi" poglądami się identyfikuje, ks. Czajkowski jest dość samotny, a przede wszystkim przez wielu atakowany. Z drugiej strony jego oblicze staje się dla Żydów jaśniejszą twarzą Kościoła. A dlaczego w ogóle Żydzi? - Powinienem bronić każdego, kto jest krzywdzony, oczerniany, poniżany... - mówi. Ale oprócz powodów wynikających ze zwykłej przyzwoitości można znaleźć w jego wypowiedziach uzasadnienie religijne: - Antysemityzm to uderzenie w Bożą obietnicę, w Boży dar, w Boga samego i Jego Syna Jezusa - tłumaczył Turnauowi.

- Całkowicie obca jest mu postawa obronna, a jednocześnie jest to człowiek wielkiej pokory. Są to dwie zasadnicze, nader rzadko występujące kwalifikacje do dialogu - mówi Stanisław Krajewski, który wraz z ks. Michałem współprzewodniczy Polskiej Radzie Chrześcijan i Żydów. Po czym, uśmiechając się, dodaje: - A poza tym jest chyba jedynym księdzem, który ma bliżej z domu do synagogi niż do kościoła.

Pamiętam księdza Michała na kolejnej z rzędu prelekcji o “Dabru Emet", żydowskiej deklaracji na temat chrześcijaństwa. Mówił z tym samym, co zawsze, entuzjazmem i radością. Chciał się nią dzielić, apostołował. Tymczasem mój sąsiad nerwowo wiercił się na krześle, a grupa pielgrzymów z diecezji kieleckiej chciała rozmawiać o nowych dowodach związanych z tamtejszym pogromem, “odkrytych" przez radiomaryjnego historyka. Byłam zirytowana atmosferą sali, on zaś pochylał się cierpliwie nad każdym, nawet zadanym w złej wierze pytaniem. Jakby chciał, by w końcu uwierzyli, że teraz już “nie ma Żyda ani Greka".

Pierwsze antysemickie listy dostał w połowie lat 80., po homilii, którą wygłosił na swoim uniwersytecie (przypomniał rzecz zdawałoby się oczywistą: żydowskie pochodzenie Jezusa i Maryi...). Wkrótce takie listy stały się dlań codziennością. Jedni piszą prywatnie, czasem anonimowo i z mnóstwem wyzwisk, inni zapewniają o modlitwie w intencji jego nawrócenia. Są tacy, którzy zwracają się do instytucji (na przykład do Senatu i rektora UKSW czy do Konferencji Episkopatu Polski) z żądaniem odsunięcia go od pełnionych funkcji. Są i tacy, którzy - uciekając się nawet do fotomontażu - formułują oszczerstwa obyczajowe. Wiele cytatów z tej korespondencji przytoczono w rozmowach z Turnauem. Obaj rozmówcy omawiają je w sposób żartobliwy, ale między wierszami możemy doszukać się jakiegoś smutku i goryczy. Tak jak w słowach rozpoczynających książkę: “Tak, urodziłem się, a dzisiaj niektórzy woleliby, żebym się nie urodził"...

Najbardziej bolesne musi być niezrozumienie ze strony współbraci w kapłaństwie i przełożonych. Na przykład wtedy, gdy Prymas Polski w wywiadzie przeprowadzonym w maju 2001 stwierdził, że “ks. Czajkowski robi bardzo złą robotę". Jak się wtedy czuł? Pocieszano go, wyrażano zdziwienie słowami kardynała, podnoszono na duchu. Jednocześnie dla wielu środowisk ta wypowiedź była zielonym światłem do ostrzejszych ataków. Ks. Michał chciał się spotkać z Prymasem, ale na prośbę o rozmowę nie otrzymał odpowiedzi. Dziś mówi: - Ufam, że moja “bardzo zła robota" sama się broni, bo jest nią skromna próba przeszczepienia na teren Polski nauczania biblijnego, soborowego, papieskiego na temat relacji teologicznych i religijnych chrześcijańsko-żydowskich.

Potem przyszły kolejne trudne sytuacje. Gdy wypowiedział się na temat filmu o ojcu Rydzyku, senat UKSW wydał oświadczenie, że poglądy ks. Czajkowskiego nie są stanowiskiem uniwersytetu. Dziwne to oświadczenie, zwłaszcza że senat nie zwykł odcinać się od jawnie antysemickich wypowiedzi innych swoich profesorów. W rozmowie z Turnauem ks. Michał mówi: - Przyznam, że odtąd nie czuję się już związany z moją uczelnią tak mocno jak przez wiele poprzednich lat...

A przecież tej właśnie uczelni poświęcił 28 lat życia, doczekał się - jak mówi - “naukowych prawnuków" (studenci jego studentów piszą dziś prace magisterskie i doktorskie), jest jednym z najstarszych profesorów. Jednak z okazji 70-lecia urodzin to nie uniwersytet przygotowuje jubileuszową publikację, a 9 września br. Wielki Kanclerz UKSW kard. Józef Glemp poinformował, że nie przedłużył misji kanonicznej stojącemu na progu profesorskiego wieku emerytalnego ks. Michałowi. Tym samym jubilat przestał być pracownikiem naukowym UKSW.

Duszpasterz umierających

- Czy wiesz - pyta Jana Turnaua - jakie zastrzyki brać, gdy ludzie gryzą? Wybacz wielkie słowo, ale dla mnie takim lekarstwem jest Eucharystia. Sprawując ją, uspokajam się, wybaczam, zapominam. Słowo i Ciało Pana dają mi moc do znoszenia przeciwności, do życia radosnego i do nowych zadań, bez zamykania się w krzywdach.

Księdzem chciał być od zawsze. Opowiada, że gdy leżał jeszcze w kołysce, w rodzinnej Chełmży, ksiądz chodzący po kolędzie powiedział rodzicom: “Ten to będzie księdzem". W podstawówce w wypracowaniu napisał, że w przyszłości chce wybrać kapłaństwo, w związku z czym przezywano go proboszczem. Naturalną konsekwencją było wstąpienie do Małego Seminarium Duchownego. Od tej pory - od czternastego roku życia - na zawsze pozostanie związany z Kościołem instytucjonalnym. Pytany o najważniejszy moment życia, bez wahania wspomina święcenia i prymicje. Choć od chwili, gdy przyjął święcenia prezbiteratu, upłynęło przeszło 45 lat, wciąż - jak mówi Zbigniew Nosowski z bliskiej ks. Michałowi “Więzi" - każdą Mszę odprawia, jakby ją odprawiał pierwszy raz.

Bp Jan Pietraszko mówił młodym księżom, że są po to, by iść za daleko. Ks. Michał idzie tak daleko, jak trzeba: tam, gdzie nie wszyscy kapłani są gotowi pójść. - Jestem przekonany - mówił Janowi Turnauowi - że gdyby Jezus dzisiaj głosił tę znaną przypowieść o Sądzie, usłyszelibyśmy nie tylko: “byłem głodny... spragniony... obcy... nagi... zachorowałem... byłem w więzieniu" (Mt 25, 35-36), ale także byłem chory na AIDS... byłem homoseksualistą... byłem rozwiedziony... - a nie odrzuciliście mnie.

Pytany o to, czemu przyjmuje zaproszenia od grupy gejów-chrześcijan, mówi, że jest księdzem i że inni duszpasterze nie chcą, a przecież to też są katolicy, więc jesteśmy za nich przed Bogiem odpowiedzialni: - Wstydzę się moich grzechów, niewierności, zaniedbań, ale nie wstydzę się tego, za co mnie z różnych stron atakowano, bo musiałbym się wstydzić Ewangelii.

Halina Bortnowska nazywa go “duszpasterzem umierających", bo ma w sobie ten rodzaj wewnętrznej wolności, która pozwala mu na szczególny kontakt z odchodzącymi. - Jest wspaniałym spowiednikiem, zwłaszcza dla osób nietypowych - opowiada wieloletnia redaktorka “Znaku" i współzałożycielka ruchu hospicyjnego. - Dzięki niemu ten sakrament staje się całkowitym zwróceniem do Boga, dawcy łaski.

Spowiedź umierających jest dla niego priorytetem i zawsze znajduje na nią czas w swoim napiętym kalendarzu. Pamięta o tych ludziach, interesuje się nimi, dopytuje, a oni pamiętają o nim. Tak było, gdy odprawiał Mszę dla umierających państwa Ramotowskich z Jedwabnego (pan Stanisław w czasie pogromu i okupacji niemieckiej uratował żydowską żonę, panią Mariannę, i jej rodzinę). Halina Bortnowska, która uczestniczyła w tej Mszy, mówi, że nie sposób o tym opowiadać. - To było takie, jak trzeba: piękne, uczciwe, głębokie przygotowanie na drogę Tam. Pani Marianka do końca życia rozpromieniała się na wspomnienie księdza Michała...

O swojej posłudze spowiedniczej sam mówi: - Ciężar życia, sytuacji, niemożności tego człowieka biorę na swoje ramiona, w tajemnicy świętych obcowania, w solidarności Mistycznego Ciała Chrystusowego, tak jak niektórzy moi przyjaciele, nie tylko spowiednicy, biorą na ramiona moje ciężary.

***

By zrozumieć go jako księdza, trzeba chyba wrócić myślami do tej słonecznej rzymskiej niedzieli rozpoczęcia Vaticanum II i do młodego księdza, który się tym soborem tak głęboko zachwycił i przejął. - Całe życie cierpi za Sobór, za to, że go poważnie traktuje, że czuje się zobowiązany do wierności Kościołowi i jego dokumentom - mówi o ks. Czajkowskim prof. Jan Grosfeld. - Jest często nierozumiany i osamotniony, ale to charakterystyczne dla świadków wiary.

Na pytanie, jak ocenia swoje życie, odpowiada: - Ocenę, czyli sąd, zostawiam Panu Bogu Miłosiernemu. Jedno przed tym Najwyższym Trybunałem będę miał na swoją obronę: nie wstydziłem się Ewangelii, cokolwiek to kosztowało...

ZUZANNA RADZIK jest studentką Papiskiego Wydziału Teologicznego “Bobolanum". W “Tygodniku Powszechnym" debiutowała tekstem “Piwnice wciąż gniją", poświęconym antysemickim książkom sprzedawanym w księgarni na terenie jednego w warszawskich kościołów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolożka i publicystka a od listopada 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz teologią feministyczną. Studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i na Uniwersytecie Hebrajskim w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2004