Orła cień

Małysz wyśnił nasz "polski sen", w którym sukces nie wymaga układów, łapówek i toastów, ale składa się z ciężkiej pracy popartej talentem i odrobiną szczęścia. Sen, w którym była, jak pisał o innym wielkim skoczku Słonimski, "hierarchia, ustawiona nie interesem, stronniczością, modą, zawiścią czy tchórzostwem".

22.03.2011

Czyta się kilka minut

Od Adama wszystko się zaczęło. Dekada się zaczęła. XXI wiek. I całe tysiąclecie. Jakby swoim zwycięstwem w Turnieju Czterech Skoczni na początku 2001 r. wyznaczył cezurę. I skoki narciarskie się zaczęły, choć miały już ponad stuletnią historię. I sportowa zaczęła się radość, i emocje. I rodzinne weekendy przed telewizorem. I wspólne wyczekiwanie na kolejne sukcesy.

Z czasem przyzwyczailiśmy się do jego obecności, żar szaleństwa, nad którym pochylali się nie tylko historycy sportu, ale też socjologowie, nazywając je "małyszomanią", osłabł, choć zachowywał nieustanną tendencję do nawrotu.

Gdy w tłusty czwartek ogłosił koniec kariery, dotarło do nas, że nadchodzą lata chude. Post od tego wszystkiego, czym sycił nas przez 11 sezonów, a z przerwą nawet dłużej - 15 lat. Wyczekiwanie kolejnego karnawału i gorzkie żale po polskim Orle, który już nie wzbije się w powietrze, podobne do tych, jakie nad naszym futbolem odprawia się od czasów Orłów Górskiego.

Tą decyzją kończyła się jego dekada.

Dla niego był to raczej koniec postu. Koniec presji, stresu, strachu, coraz cięższych i dłuższych treningów. Koniec wiecznych katarów, migren, zapaleń okostnej. Koniec wczesnego wstawania w Nowy Rok. Koniec roli nieobecnego męża, ojca, syna. A także koniec drakońskiego rygoru dietetycznego, który skoczkom pozwala utrzymać wagę i sylwetkę. Po ostatnich Mistrzostwach Świata mógł wreszcie zrzucić z barków ciężar oczekiwań, wrócić do rodziny i zjeść pieczoną kaczkę.

Wielu z nas chciało, żeby skakał jeszcze trzy lata - do Igrzysk Olimpijskich w Soczi. Mało nam było, że w samych zawodach Pucharu Świata wystąpił w 348 indywidualnych konkursach, był na czterech Olimpiadach i dziewięciu Mistrzostwach Świata.

Po tym sezonie wybaczalibyśmy mu już pewnie wszystkie porażki. Mógłby skakać jeszcze ze 20 lat, jak kiedyś Stanisław Marusarz, zwany ze względu na sportową długowieczność "Dziadkiem", otwierać jako przedskoczek zawody w Zakopanem. I tak wielu przychodziłoby tylko po to - żeby go zobaczyć.

Ale on nie chciał być jak Noriaki Kasai, skaczący jeszcze u progu czterdziestki głównie dla własnej przyjemności. Nie chciał żyć wieloletnią nadzieją Martina Schmitta, rywala sprzed lat, na powrót do chwalebnej przeszłości. Nie chciał popełnić błędu Janne Ahonena, który odchodził w glorii, by po roku wrócić, a potem żegnać się z kibicami, nie wchodząc na zawodach w rodzinnym Lahti nawet do drugiej serii. Chciał skończyć jak prawdziwy mistrz, w chwili, gdy ciągle walczył o zwycięstwo. Już siedem lat temu mówił: "Moje największe marzenie? Zdobyć złoty medal olimpijski i zakończyć karierę u szczytu chwały, u szczytu swoich możliwości".

Podziwialiśmy go za wiele rzeczy. Teraz na koniec dostrzegliśmy coś, co w jego wizerunku było do tej pory na drugim planie. Mądrość.

A więc wszystko to sobie zaplanował. Już rok temu, po Vancouver. Chciał tylko odwiedzić jeszcze raz wszystkie skocznie, które kiedyś obdarowały go zwycięstwami, medalami, pucharami. Ze stopni podium żegnał się z Kuopio i Engelbergiem, z Čertakiem w Harrachovie i ?kurayamą w Sapporo, na których w czasach triumfalnego pochodu przez narciarski świat wygrywał po dwakroć z rzędu. Z Willingen, gdzie w 2001 roku pobił nieoficjalny rekord świata długości skoku na dużej skoczni

(151,5 m), żegnał się teraz, wciągając kolegów na trzeci stopień podium w konkursie drużynowym. Podobnie z Lahti, gdzie wywalczył pierwsze Mistrzostwo Świata. Znowu stał na podium w Garmisch-Partenkirchen i Innsbrucku, gdzie 10 lat temu w Turnieju Czterech Skoczni - żeby zacytować komentatorską poezję Tomasza Zimocha - "przeskoczył do naszych domów, przeskoczył do naszych serc, przeskoczył do naszej krwi". Tamtejsze skocznie musiano zbudować na nowo, gdy na starych nie dało się już skakać dalej, niż skoczył on.

Wreszcie odniósł pożegnalne sukcesy: w Zakopanem i Holmenkollen. Górujące nad Oslo wzgórze było miejscem jego triumfów aż pięciokrotnie, tam wygrał po raz pierwszy 17 marca 1996 r. Tym razem zdobył brązowy medal Mistrzostw Świata. W Zakopanem 21 stycznia wygrał po raz ostatni.

Dwie najważniejsze w jego karierze skocznie wyznaczyły symbolicznie czas jego triumfów. Nikt nie wygrywał tak długo. 14 lat, 10 miesięcy i 4 dni. To największe zwycięstwo Adama Małysza.

Jego kariera nie byłaby jednak tak wspaniała, gdyby składała się z samych zwycięstw. Tworzą ją tak samo medale, jak i brak w ich kolekcji tego najważniejszego - olimpijskiego złota. Tworzą ją porażki i załamania, upadki i cienie dramatów, które czają się na prawie wszystkich zawodników przy zeskoku. Czy cieszylibyśmy się tak samo z jego zwycięstw, gdybyśmy nie przełykali goryczy porażek? Czy kibicowalibyśmy mu równie mocno, gdyby w kolekcji swoich laurów miał już absolutnie wszystko? Czy docenialibyśmy jego determinację, gdyby nie sezony porażek, po których już w młodości rozważał zakończenie kariery i powrót do wyuczonego zawodu dekarza? Czy podziwialibyśmy jego odwagę tak samo, gdyby nie wypadek na treningu przed konkursem w Salt Lake City, gdzie stracił przytomność i ocknął się dopiero w karetce? I czy szanowalibyśmy go tak bardzo, gdyby nie pokora i godność, z jaką ciężar swojego sukcesu dźwigał w codziennym życiu?

Pamiętam go jako jeszcze nikomu nieznanego nastoletniego skoczka, gdy na Pucharze Świata w Zakopanem w 1996 r. jedyny wyciągnąłem do niego zeszyt z prośbą o autograf. I pięć lat potem, gdy nieco speszony wpadł po wygraniu Turnieju Czterech Skoczni w wir medialnego szaleństwa. Niewielu udałoby się wyjść z niego bez szwanku. W tym też objawiła się jego siła.

Ten sam wir wyrzucił kiedyś na margines sportu Wojciecha Fortunę, po czym wessał do piekła alkoholizmu, podobnie jak najbardziej utytułowanego skoczka w historii Matti Nykänena, który po dekadzie triumfów objawił się jako striptizer i niedoszły morderca żony. Małysza chroniło ewangelickie wychowanie i silny charakter.

"A rozwinięcie tego dzielnego charakteru, którego dał dowód (co tysiąc razy ważniejsze od rekordów i medali), wymaga w dodatku wytrwałości i zdolności rzetelnego spojrzenia na siebie, czyli skromności" - pisał o Fortunie w 1972 r. na łamach "TP" Jacek Woźniakowski. Słowa te przekuł w czyn dopiero Małysz.

Znakomity Norweg Espen Bredesen poradził zagubionemu w natłoku pokus i propozycji skoczkowi: "Będziesz naprawdę wielkim zawodnikiem dopiero wtedy, gdy nauczysz się odmawiać". Grzeczny, spolegliwy chłopak konsekwentnie odmawiał więc udziału w telewizyjnym cyrku, nie stroił się w pióra gwiazdy i nie trwonił zdobytych pieniędzy ani sławy. Nie pozwalał też innym wykorzystywać jej kapitału do własnych celów. Wszelkie honory przyjmował niechętnie i z rozwagą. Pozostał tym samym sportowcem, z którym na pierwszym miejscu kojarzymy jedną cechę. Jego skromność.

Zasięg jego sławy rozciągał się tylko na obszar śnieżnej Północy, ze wskazaniem na kraje, w których uprawia się skoki narciarskie. Sam opowiadał kiedyś zabawną historię, gdy zaproszony do stacji radiowej na Mauritiusie, gdzie spędzał wakacje, musiał długo wyjaśniać, że nie skacze na nartach wodnych. My jednak chcieliśmy w nim zawsze widzieć naszego ambasadora. Pokazywał bowiem światu inną twarz Polski od tej, na której niektórzy malowali jedynie blizny, poczucie krzywdy, żalu i świętego oburzenia. Twarz radosną i dumną, ale nie z osiągnięć przeszłych pokoleń, lecz ze swojego "tu i teraz", z nadzieją patrzącą w nieodległą przyszłość. "Myślę, że pewną rolę gra w tym radosnym podnieceniu odnalezione, potwierdzone poczucie wspólnoty i solidarności zbiorowej" - pisał w "TP" o ogólnonarodowej euforii po skoku Fortuny Antoni Słonimski, a jego słowa także przepowiadały raczej krajobraz społeczny w dobie Małysza. Był pierwszym po 1989 r. Polakiem, który budził tak masowe i zgodne ponad wszelkimi podziałami poczucie wspólnoty. Pierwszym, któremu powszechnie składali hołd zarówno ludzie najwyższych władz, jak i największego talentu czy majątku. I pierwszym, którego w takiej samej pozie, jak Stanisława Małachowskiego po uchwaleniu Konstytucji 3 maja czy Lecha Wałęsę po podpisaniu porozumień sierpniowych nosili na rękach nie polscy posłowie czy robotnicy, ale jego najwięksi obok Ahonena, Schmitta i Svena Hannawalda rywale - pokonani przez niego w walce o Mistrzostwo Świata w Sapporo - Simon Ammann i Thomas Morgenstern.

W niedzielę w Planicy wraz z nimi stał po raz ostatni na podium klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. A Ammann, który czterokrotnie pogrzebał jego marzenia o złocie olimpijskim, teraz przyklękał przed nim na jedno kolano, bijąc pokłon niczym przed królem.

Małysz wyśnił nasz "polski sen", w którym sukces nie wymagał znajomości, układów, łapówek i toastów, ale składał się w większości z ciężkiej pracy popartej talentem i odrobiną szczęścia. Sen, w którym była (znów Słonimski) "hierarchia, ustawiona nie interesem, stronniczością, modą, zawiścią czy tchórzostwem".

Same skoki narciarskie są realizacją odwiecznego snu człowieka o lataniu. Dlatego wyczyny skoczków przybierają niemal nadludzki wymiar - jakby chodziło o metafizyczne przeistoczenie istoty ludzkiej w ptaka. Ten aspekt skakania uchwycił w swoim dokumencie "Wielka ekstaza snycerza Steinera" Werner Herzog - w młodości niespełniony skoczek, który po latach przyznawał, że "oddałby 10 lat życia za możliwość skoku na mamuciej skoczni w Planicy". Obserwuje w nim szwajcarskiego skoczka Waltera Steinera (tego samego, którego pokonał w Sapporo Fortuna) podczas jego lotów i wysłuchuje opowieści o tym, jak z nieatrakcyjnego, nieśmiałego, nieumiejącego się wysławiać człowieka przemienia się w istotę niemal doskonałą. Czy w tym streszczeniu nie zawiera się opis kariery Małysza?

Szkoda, że nie znalazł się twórca, który nakręciłby taki dokument o polskim skoczku. Chciałbym śledzić każdy jego ruch, gdy lekko przygarbiony pod ciężarem swoich nart idzie w ostatnim konkursie na rozbieg Velikanki, gdy rzuca się z krawędzi progu w przepaść ostatniego 216-metrowego lotu. Jak lot Steinera, chciałbym oglądać w zwolnionym tempie tę "Wielką ekstazę dekarza Małysza". Tak jak kiedyś oglądałem w nieskończoność w zwolnionym tempie powtórkę jego lotu na 225 m do przypominającej soundtrack z filmu science-fiction muzyki Janiego Goloba, gdy w słoweńskim słońcu odrywał się od swojego cienia, łącząc się z nim dopiero w miejscu, w którym wyrównał ówczesny rekord świata.

Być może są więc skoki w głębszym, metafizycznym sensie próbą przechytrzenia cienia, iluzją nieśmiertelności. "Myślałem, że nigdy nie wyląduję" - wyznawał kiedyś w wywiadzie Małysz. Ta ostatnia niedziela uczyniła go z powrotem śmiertelnikiem. Połączyła na dobre z jego cieniem.

W jego karierze dostrzegaliśmy jakąś mistykę. Nawet jeżeli nie traktowaliśmy jej poważnie, tak jak Tymon Tymański w swoim muzycznym żarcie "Adam M.", w którym osadzał go w roli boskiego posłańca, czytając jego nazwisko od tyłu, jak szyfr: ZSYŁAM. Sam Małysz bronił się: "Nie ma olśnienia, nie spływa żadna łaska". Starał się myśleć o swoich skokach całkowicie racjonalnie, jak o działaniu zaprogramowanego automatu, chociaż nawet fizjologowie podkreślali nadzwyczajne predyspozycje jego organizmu, takie jak wyjątkowy skład mięśnia szkieletowego, złożonego głównie z białych włókien mięśniowych - szybko kurczliwych. Ale już w swoim upadku na Wielkiej Krokwi sam widział "palec Boży". Tak samo z trudem bronił się przed myślami o boskim planie w obliczu symbolicznych wydarzeń ostatniego dnia jego kariery: podium w Planicy, na którym stanął u boku polskiego następcy - zwycięzcy konkursu - Kamila Stocha.

Jako król nart, poeta przestrzeni, narciarski santo subito, mimo woli stał się także ikoną popkultury. Popkultura nie przetrawiła go nazbyt mocno, kultura wysoka zajmowała się nim z rzadka. Antologię felietonów na jego temat mógłby z pewnością wydać Jerzy Pilch, który w swojej komedii "Narty Ojca Świętego" pomieścił też zabawną scenę erotyczną, w której instruktor narciarstwa i miejscowa piękność wykorzystują pozycje treningowe Adama Małysza. U szczytu "małyszomanii" Ha!art zorganizował pojedynek na wiersze o Orle z Wisły. Żaden jednak polski malarz nie namalował go na wielkim portrecie, nawet Wilhelm Sasnal, nazwany przez jedną z krytyczek "naszym artystycznym Adamem Małyszem".

Postać polskiego skoczka nie odbija się w żadnym współczesnym mu utworze tak wyraźnie jak w wiekowym wierszu "Pomnik narciarza" Tadeusza Kubiaka.

Na podobieństwo

i na obraz - ptaka?

Ten leci lekko -

A śpiewnie i barwnie,

To dziobie obłok

To depce po ziarnie.

Ale powiedzcie -

Jak uskrzydlić kamień,

Podwójną bryłę -

Człowieka i skałę?

I jak? Gdzie stawić?

Na cokole jakim?

Chłopca, co narty

Już wywiódł ze skoczni,

Rozłożył ręce

I właśnie jest ptakiem -

Jeszcze - mówicie -

Jak śnieg w kamień zmienić?

Jak nie zakłamać

Twarzy na rozbiegu?

A potem rzeźbę

Postawić na ziemi,

Wśród spadających

Gwiazd górskiego śniegu.

10

Przez lata był pierwszą myślą, z którą wielu z nas budziło się w kolejnym Nowym Roku. Dawką emocji w nudne zimowe wieczory. Tematem zastępczym dla rozmów o pogodzie.

Pomnikiem, który pozostaje po Małyszu, jest odbudowana skocznia Malinka w rodzinnej Wiśle, gdzie już w przyszłym roku odbędą się zawody Pucharu Świata. Po fascynacji jego sukcesami pozostaje jeszcze kilka małych obiektów dla dzieci i znacznie więcej niespełnionych obietnic. Choćby zarośnięta skocznia w Rabie Wyżnej, na której skakał jeszcze mój dziadek, a która na fali "małyszomanii" miała przejść renesans.

Być może ktoś albo coś wypełni nam kiedyś pustkę po Małyszu. Ale bardziej prawdopodobne jest to, że jego fenomen nigdy się już nie powtórzy.

I nigdy nie będzie takich zim ani takich weekendów. Takich skoków ani takiej radości. Takich wąsów ani takich kibiców. Takiej telewizji z taką oglądalnością. I nigdy nie będzie takiego szaleństwa.

Pozostanie ludowa legenda o tej dekadzie dekarza. Może dotrwa do czasów, gdy nie będzie już skoków narciarskich ani śniegu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2011