Opowieść wigilijna

Pojawia się, żeby zniknąć – fragment drogi widziany z góry, brunatne pole, dwa jasne koła słomianych kapeluszy, jeden nieco z przodu, tuż za krawędzią szosy, drugi rzucający zbity cień na trawę, rosnący w miarę tego, jak zbliżają się kolarze; mężczyzna stojący bliżej drogi odchyla kapelusz, wyciąga rękę i trąca jadącego na czele, że tamten się chwieje.

11.12.2016

Czyta się kilka minut

 / il. Martyna Wójcik-Śmierska
/ il. Martyna Wójcik-Śmierska

Przez chwilę było cicho; kelner podszedł do telewizora i podkręcił głos. Obraz na ekranie poruszył się i zniknął.

– Nie dopatrzysz – powiedział mężczyzna siedzący pod ścianą. – Zeszłoroczny wyścig, na Wigilię powtarzają.

– Ja też wiem, kto wygrał.

Poruszyły się błyszczące paski uczepione ponad drzwiami restauracji; do środka wszedł wysoki mężczyzna w białej koszuli wystającej ponad okrągłym kołnierzem swetra. Kelner odwrócił się w jego stronę; zapachniało tłuszczem, kadzidłem; czymś przykrym, słodkawym. Przy pasku uwiązany miał węzeł z pozłacanego materiału, przy węźle kilka kluczy, w kieszeni fioletową, aksamitną rękawiczkę wepchniętą w taki sposób, aby wszystkie palce sterczały na zewnątrz.

– Nasi piękni kolarze – powiedział mężczyzna spod ściany; wrzucił łyżkę i widelec do głębokiego talerza tak niechętnie i niedbale, że przypominało to gest hydraulika sprzątającego narzędzia po pracy. – Co Wigilia tak bywa.

– Czy jest może rysunkowa karta z obiadami? – zapytał ten w swetrze, stając przy ladzie.

– Co znaczy: rysunkowa?

– Taka ze zdjęciami.

I zaraz dodał: – Nie zawsze rozumiem, co się mówi; nie zawsze rozumiem to, co czytam.

– Może pan wejść do kuchni – powiedział kelner. – Może pan zajrzeć do garnków.

A gdy tamten ruszył za ladę, dodał prędko: – Ale nie z takim katarem.

– Pan pozwoli mu zerknąć – odezwał się mężczyzna spod ściany. – On ma przecież rękawek.

I zwracając się do przyjezdnego, dodał: – Musi pan być przyjezdny, wiedziałby pan inaczej; w tym kraju kłopoty nosa ręką załatwiamy.

Mężczyzna w swetrze popatrzył na niego obojętnie – jeszcze nie upał, ale już nie rano. I jeszcze był zdrowy wobec kilku rzeczy: wobec kaszy jaglanej, wobec zupy grzybowej, wobec whiskey i kawy. Czas innych decyzji raczej był minął; to nie choroba postępowała, to on został w tyle.

– Jeśli jest czarna kawa, wezmę czarną kawę – powiedział.

Nie chciał się do nikogo dosiadać, ale nie miał wyboru; wszystkie miejsca były już zajęte i zdecydował się wreszcie na najdłuższy stolik, taki, przy którym dało się zachować odstęp jednego krzesła. Przy stole siedziała młoda kobieta, trącała lekko czarny dziecięcy wózek, skrzypiały koła. Przyjezdnemu wydała się nieszkodliwa, ospała, podobna do zwierzęcia, które zapadło w sen letni. Siadając tknął ją lekko, nieumyślnie, i zaraz przeprosił; nie zareagowała; przypomniało mu to grę w berka – kiedyś, przed laty – z koleżanką z klasy; i tamto tknięcie podobnie niefortunne, zbyt delikatne; dziewczyna nie zauważyła nawet, że ciężar gry przeszedł na nią.

– Dzisiaj jest bardzo zimno – powiedział kelner. – Jutro będzie tak samo. Jeśli przyjechał pan się wygrzać nad polskim morzem, będzie pan rozczarowany.

– Tak – odezwała się kobieta, otwierając oczy. – Jutro będzie tak samo.

– Po co pan przyjechał?

– Wygrzać stare ciało – odparł mężczyzna obojętnie.

Kelner odwrócił się i zalał wrzątkiem kawę, postawił przed przyjezdnym, doniósł trzy kromki chleba w plastikowym koszyczku, i wrócił na swoje miejsce na dużej drewnianej ławie, przypominającej lakierowane góralskie pudełko.

– Na długo? – spytał.

Na co tamten: – Nie.

I szybko dodał: – Nie będę zostawał.

– Polskiego jak się pan nauczył?

– Przez podsłuchiwanie – odparł wrogo mężczyzna spod ściany. – Podsłuchują stale. I mówią tak dobrze, że zwykły człowiek nie potrafi rozróżnić nie swoich od naszych. Pan ma polski żołądek? Mleko ile pan trawi?

A odwracając się do ciemnego ekranu telewizora dodał: – Słuchał, jak po polsku rodzice gadają; teraz wszystko powtarza. Ile pan trawi mleko?

Zwrócił się do kelnera: – Takie pytania są ważne, żeby się odnaleźć. Nie swój pan, prawda?

Przyjezdny jadł w ciszy, na nikogo nie patrząc; gdy skończył, pochylił się ponad stołem tak, że niemal dotykał nosem blatu; zaczął od najmniejszego i zgniatał jeden okruch po drugim tak uważnie, jakby łączył ze sobą punkty, które połączone ukazać miały jakiś wizerunek czy konstelację, obiór właściwego króla, istotną stronę świata.

– Dobrze – powiedział kelner – niczego nie zostawiać.

Przez chwilę mu się przyglądał, dodał: – Jeśli się pan źle czuje, może pan robić przysiady.

– Proszę?

– Kucać – odparł tamten. – W dół, w górę. Świeże powietrze. Rzeczy słodkawe. Jeśli źle się pan czuje, powinien pan na siebie bardziej uważać.

Przyjezdny tknął lewą kieszeń swetra, jak gdyby coś sprawdzając, a potem sięgnął po papierową serwetkę, dokładnie otarł usta, złożył ją na pół i przycisnął po dwa razy do każdego kącika.

– Ile pan trawi to mleko? – spytał mężczyzna spod ściany.

Przez chwilę wpatrywał się w nieruchomy ekran telewizora, po czym dodał: – Człowiek, który nie ma nic do ukrycia, nie przejmuje się tym, że zostawia ślady. Pan widział – zwrócił się do kelnera – nawet usta serwetą; czy w tym kraju nie ma już rękawów?

Po czym zwracając się znów do przyjezdnego: – Gęś całą, ile trawi polski żołądek normalny?

Obudziło się dziecko i krzyknęło dwa razy, zaskrzypiały kółka; kobieta trąciła je bezradnie dłonią, rozstawiając przy tym szeroko palce. Kelner sięgnął po ścierkę i zaczął przesuwać po ladzie kieliszki, okrągłe jak bańki lecznicze do stawiania na plecach.

– Ależ się pan dziś cacka – powiedział mężczyzna spod ściany – świąteczna zastawa.

– Jak kto kiedy coś stracił – odezwał się kelner i urwał.

– A ja psa miałem – odparł tamten z pełnymi ustami.

– Niech je pani uciszy, może pani?

Dziecko płakało jeszcze głośniej, kobieta poderwała głowę i spojrzała na przyjezdnego; końcówki jej uszu poczerwieniały.

Mężczyzna poprosił o rachunek i zapłacił sięgając do lewej kieszeni; następnie zwinął karteluszek tak szczelnie i wąsko, by wyglądał jak papierek do zapalania fajki – i wsunął za pasek zegarka. Wstał od stołu, odwrócił się w kierunku mężczyzny siedzącego pod ścianą, jakby chciał coś dodać, ale zamknął usta. Podszedł do okna, poślinił palec wskazujący i przytknął do szyby, ruszając nim szybko, jak gdyby chciał coś narysować. Rozległ się ostry, wzbierający dźwięk – dziecko ucichło.

– Ręką kłopoty nosa, wie pani – powiedział.

– Dwie godziny – odparł mężczyzna triumfalnie spod ściany – tyle powinien pan mleko trawić.

Przyjezdny zamknął za sobą drzwi.

W drodze na plażę zatrzymał się jeszcze tylko dwa razy, poza zasięgiem przemysłowych kamer; tknął lewą kieszeń, wyciągnął kartkę papieru i rozdarł sumiennie na kilka równych pasów – sześć razy stawiał ogień i sześć razy go dławił. Ściągnął też zegarek, karteluszek rachunku za kawę spadł mu pod nogi; podniósł, podarł, wyrzucił wraz z zegarkiem do kosza.

Potem zszedł w dół, w stronę morza.

Woda nie spłukała jeszcze ostatnich śladów, więc usiadł w kucki, wsunął palec w mokry piasek i cofnął się zaraz; odczekał trzy nawroty fali, po czym ściągnął spodnie, koszulę, sweter, z których wcześniej wyciął metki, ściągnął skarpety i ściągnął buty o podeszwach tak gładkich, że wyglądających niemal jak zrobione z ciemnego lakierowanego drewna. Ściągnął majtki i zauważył, że jedną metkę przeoczył; odpruł ją na siłę, tak mocno dociskając palcami, że poczerwieniały i pomarszczyły się pionowo, jak gdyby trzymał je długo pod wodą.

Chwilę się tylko wahał, czy powinien zakopać metkę i rachunek za kawę, czy wrzucić do wody; wziął garść mokrego piasku i przecisnął między palcami; tknięcie przeciwnika, tknięcie berka, tknięcie ramienia dziewczyny, północ życia, rarytas.

W pewnym sensie już podjął decyzję; jest po stronie ziemi. Niech to będzie dobry dzień dla niego, najpewniej ostatni. ©

WERONIKA MUREK (ur. 1989) jest pisarką, autorką opowiadań i sztuk teatralnych. Absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego, mieszka w Katowicach. Za książkę „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” nominowana w 2016 r. do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody im. Josepha Conrada. Otrzymała za nią Nagrodę Literacką im. Witolda Gombrowicza. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej 2015 za sztukę „Feinweinblein”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016