Okruchy

Nocą obserwował „dyskotekę śmierci”. Rano szedł do piekarni. Odważnie – jak przystało na dwunastolatka – niósł zawinięte w mokrą ścierkę ciasto na chleb.

24.03.2014

Czyta się kilka minut

Piekarnia na warszawskim Mokotowie w latach 70. / Fot. Jacek Sielski
Piekarnia na warszawskim Mokotowie w latach 70. / Fot. Jacek Sielski

„Nienawidzę pani, gdy zadaje pani takie pytania”. „Nie sądzę, by mogła pani napisać to, co powiem”. „Wzruszyła mnie pani”. „Zanim opowiem, muszę zapalić. Proszę dać mi chwilę”. Wspomnień, które przywoływali po takich słowach wstępu, nie łączy ze sobą nic. Poza chlebem.

KIJÓW, LISTOPAD 2013

Oni – ósemka studentów z Uniwersytetu w Sumach, mieście na południowo-wschodniej Ukrainie, tuż przy granicy z Rosją – mieli dojechać pociągiem. Mateusz – doktorant z Krakowa – szukał połączeń z Pyrzowic.

Dlaczego gorączkowo usiłowali dostać się do Kijowa? – Na to pytanie nie potrafili wtedy odpowiedzieć. W ich głowach kotłowały się myśli: „co tam zastaniemy?”, „do czego to doprowadzi?”, „jacy stamtąd wrócimy?”.

Czy wrócimy? – Nie, nad tym się wtedy nie zastanawiali.

Protesty na Majdanie trwały od kilku dni. Był 29 listopada – zimny, paskudny dzień.

Tłum, który zastali na miejscu, zaskoczył ich. Szybko się zorganizowali. Zasad, które wprowadzili, było niewiele: zbiórka przy koksowniku – tym, przy którym wcześniej się ogrzewali; nie oddalamy się – najdalej do znajomej pizzerii; trzeba coś zjeść – najlepiej to, co przywieźli.

Oni wyciągnęli z plecaków „sosyczki” (kiełbaski) i czarny chleb. Mateusz – trzy czekolady z Polski.

Kiedy za kilka godzin wsiądą do nocnego pociągu do Sum, tę wieczerzę będą mogli nazwać ostatnią. Ostatnią w tamtej Ukrainie. O 3.30 (czasu polskiego) Berkut zaatakował protestujących studentów. Wtedy było ich na Majdanie blisko pół tysiąca. Byli bici pałkami po głowach i kopani. Kilkadziesiąt osób zostało rannych.

Mateusz: – Zaatakowali tam, gdzie my kilka godzin wcześniej dzieliliśmy się ukraińskim chlebem i zastanawialiśmy się, co będzie dalej z Ukrainą.

POLSKIE WIĘZIENIE, 2003

Marcin do więzienia trafił w 2003 r. Za zabójstwo.

Dlaczego zabił? – Nie, o tym nie będziemy rozmawiać. To przerabiał, roztrząsał i analizował ze wszystkimi wcześniej. Natomiast o chlebie nie rozmawiał tu jeszcze z nikim.

Ale jeśli mamy rozmawiać o chlebie, to też o „matce”. – Nie, o „mamie” – poprawia się od razu. Kiedyś trudno było mu o niej mówić z czułością. Dziś jest już łatwiej.

Ale jeśli o mamie, to i o ojczymie. Choć nie, o ojczymie lepiej nie. Było, co było. Mógłby powiedzieć coś o tamtym „zawiedzeniu, cierpieniu, strachu i nienawiści”. Ale lepiej nie. Nie ma do czego wracać.

I znowu zaczynamy o mamie.

Ale żeby się udało, trzeba jasno podzielić świat na to, co „tu”, i na to, co „tam”.

Tu: „trzeba być twardym, często agresywnym na pokaz”; zapomnieć „czym jest miłość”; założyć „przebranie, które ma ratować przed niepamięcią”; bo „są dni, kiedy pamięci swojej nie lubi; ona bardziej, niż ktokolwiek inny, każe mu tęsknić”.

Tam: tam to „wy żyjecie” – mówi. To świat, „w którym próbujecie dogonić często mylnie określane prawdziwe szczęście”.

Najważniejsze na koniec: tu jest „rodzina z przymusu”, tam „prawdziwa”.

I znowu wracamy do mamy i do chleba.

Przygotowywane przez nią posiłki, przy których tyle razy się kłócili, dziś nazywa „dziełami sztuki”. Ale nie „sztuki kulinarnej”, tylko „sztuki kochania”.

Marcin: – Kiedy smarowała dla mnie chleb, jej oczy zawsze pytały: „tyle ci wystarczy?”. Teraz na takie pytania nie musi odpowiadać. Bo w więzieniu nikt dla nikogo specjalnie chleba nie kroi. Ale więźniowie jedzą chleb różnie. Marcin lubi ich wtedy obserwować. Mówi, że depresyjni „obżerają się łapczywie” lub nie jedzą prawie wcale, a „hedoniści, nawet najgorsi” przygotowują jedzenie z pietyzmem i bez pośpiechu. Kiedy odmawia „Ojcze nasz”, jest tylko przyszłość i strach przed tym, co będzie, gdy ona przyjdzie.

KASZUBY, 2000

– Widziała pani kiedyś, jak wygląda pole, z którego właśnie zjeżdża kombajn po żniwach? – pyta.

Przytakuję.

– A takie pole, które sąsiaduje z jakimś ogrodzeniem albo stoi na nim słup?

Przytakuję jeszcze raz.

– No właśnie, z tego, co przy tych słupach i ogrodzeniach zostaje, robię ozdoby chlebów – mówi Zenon Kruczyński, były myśliwy, autor książki „Farba znaczy krew”.

Chleb zaczął piec w 2000 r., gdy u jego żony pojawiły się objawy uczulenia na pszenicę. Razowy chleb ze sklepu odpadał, bo choć alergiczne objawy były słabsze, wciąż się pojawiały.

Pan Zenon: – Dosypywano do niego mąkę pszenną, bogatą w gluten. To on miał zapewnić powodzenie wypieku.

Zdecydował, że sam upiecze dla żony chleb żytni na zakwasie. „Nie rób tego, to trudna sztuka. Nie wyjdzie ci” – usłyszał od mamy, kiedy jej o tym powiedział.

Pomyślał, że dobry przepis powinni mieć starsi ludzie z wiosek, którzy kiedyś chleb wypiekali przez lata. Zaczął objazd. Trafiał do najstarszych domów. Pytał, dociekał, nie odpuszczał. Ale do przepisu nie dotarł. – To były tylko jakieś okruchy pamięci, które musiałem intuicyjnie połączyć – wspomina.

Pierwszy chleb dla żony upiekł w okrągłej formie do biszkoptów. Pamięta jego zapach, który uwiódł też żonę, i wspólne na niego oczekiwanie. Mały bochenek zjedli jeszcze tego samego wieczoru.

Po pół roku pieczenia był zniechęcony. Kolejne dwa chleby, już w odpowiedniej formie, wyciągnął z pieca z zakalcem. Ucieszyły się tylko konie znajomego.

Słuchał wtedy audycji poświęconej Czesławowi Niemenowi w „Trójce”. „Jak czegoś nie umiesz – rób to” – usłyszał jego słowa. Przełamał się.

Po 14 latach pieczenia na tym samym zakwasie, wie o nim wszystko. Że nie lubi, gdy się go zbyt często dogląda. Że zimą potrzebuje więcej czasu. I że w tym roku musi kupić młynek zbożowy do mąki, bo najlepszy chleb wychodzi, gdy ziarno zmieli się dwie godziny wcześniej.

KABUL, LIPIEC 1992

„Matka, która go urodziła i musiała oddać” – tak Sabawoon Shaheed mówi o Afganistanie. To Polska go „wychowała”.

Sabawoon urodził się w Kabulu. Jako czterolatek przyjechał z rodzicami do Krakowa. Po ośmiu latach wrócił do rodzinnego miasta, które pamiętał jak przez mgłę. Kiedy przekroczyli granicę, ciekawiło go wszystko. I łuski po nabojach, które zbierał do swego kamizu (afgańskiego stroju). I to, że niektórzy urzędnicy jakoś szerzej się uśmiechali, kiedy mama wyciągała z torebki gumy do żucia Donald. I wywrotka pełna ciał, którą zobaczył przez szybę autobusu, a której przyjrzeć dokładniej się nie mógł, bo silne ramiona mamy odciągnęły go od szyby. Był to czas wojny domowej i przejęcia stolicy przez mudżahedinów.

Kabul leży w niecce otoczonej wzgórzami. Sabawoon lubił obserwować te wzniesienia, z których co jakiś czas wystrzeliwano rakiety. W dzień – najlepszy widok był z dachu – dym z rakiet przypominał kurz na niebie. Nocą, kiedy ostrzał był najmocniejszy, rakiety układały się w siatkę świateł – „dyskotekę śmierci” – jak ją nazywa.

To z jej powodu przed zaśnięciem odwracali jeden tapczan na bok i osłaniali nim łóżka, na których spali. Tapczan miał chronić przed odłamkami rakiety, która mogła trafić w dom. W ich dom trafiła. Ale wtedy, kiedy byli już w Krakowie.

Choć miał w pamięci wszystkie te obrazy, bał się, ale nie czuł niebezpieczeństwa wojny.

Rano mama wysłała go ze świeżym ciastem nakrytym mokrą ścierką do piekarni. Szedł odważnie. Lubił te ciepłe placki, które najlepiej smakowały ze słodką herbatą, konfiturami i serem. Kiedy stojący w kolejce Afgańczycy zorientowali się, że chłopak nie mówi z rodzimym akcentem, zaczęły się pytania. – Pytali, skąd jestem. Dlaczego moja rodzina tu przyjechała. Kim jest nasz ojciec. Dlaczego nie zostaliśmy na Zachodzie – opowiada Sabawoon.

Wtedy, dopiero w piekarni, czekając na ciepły chleb, poczuł niebezpieczeństwo wojny. To najgorsze z możliwych, objawiające się nieufnością do drugiego człowieka.

MISTRZEJOWICE, 1974

Agnieszka Zaręba-Kotarba, kiedy jest zdrowa, może o chlebie rozmawiać do woli. Kiedy zaczyna chorować, nie chce o nim nawet słyszeć.

Co w tym dziwnego? – pyta. By jednak wyjaśnić, przywołuje dwa obrazy z dzieciństwa.

Pierwszy z wakacji u babci w Zielonej Górze: chleb z masłem, posypany cukrem – taki smakował jej najlepiej. Nawet wtedy, gdy spadł masłem na dół i między zębami trzeszczał potem piasek.

Drugi z Mistrzejowic: z „SAM-u”, do którego poszła na zakupy z mamą. Pamięta tylko kilka półek po obu stronach sklepu z wielkimi, oprószonymi mąką bochenkami białego pieczywa. Poczuła „ból brzucha” (za kilka lat będzie nazywać go mdłościami). Przed sklepem płacz utrudniał jej pozbycie się zapachu chleba z płuc. Kilka dni później zaczęła chorować na gardło.

I tak już będzie zawsze. Zdrowa będzie wyjadała środek bochenka chleba, wracając z nim ze sklepu. A w domu, krojąc chleb – jak ojczym przykazał – będzie bardziej przyciskała go do serca, mniej do deski.

Ale kiedy jej organizm zacznie chorować – zapachu chleba nie będzie mogła znieść. Pojawi się katar, a kilka dni przed nim wstręt do chleba. Zacznie się ból gardła, ale wcześniej będzie płacz przy śniadaniu.

Teraz, w szpitalu, do którego co jakiś czas trafia – bo walczy z rakiem, przyjmuje chemię – najgorszy jest zapach szuflad, w których ktoś przed nią trzymał chleb.

Mdłości zawsze ją zaskakują i za każdym razem są nieomylnym symptomem choroby. Czy mogłaby poprzez ten zapach sprawdzać stan swojego zdrowia? – To wykluczone, nie zwariowałam przecież – mówi.

KRAKÓW, ZIMA 1939

Był lepiący, ciężki i ciemny. To go wyróżniało. I jeszcze to, że innego chleba wtedy nie było.

Na stole rodziny Vetulanich, w ich krakowskim mieszkaniu przy ulicy Garncarskiej 4, w którym wtedy mieszkali, pojawiał się codziennie. Czteroletniemu Jerzemu, próbującemu opisać jego smak, od którego – jak twierdzi – można było się uzależnić, najlepiej smakował z solą.

Jego matka lubiła ten chleb za coś innego. – Nic nie uspokajało dzieci lepiej niż kilka kromek tego niemieckiego, okupacyjnego chleba, po których natychmiast następowało rozwolnienie – wspomina profesor Jerzy Vetulani, neurobiolog.

Chodzili po ten chleb do sklepu Mazgajewskiej przy Krupniczej albo do Mięty, kilka kroków dalej. Potem – przyznaje – już żaden chleb nie smakował tak dobrze.

Moich rozmówców zapytałam o chleb sprzed lat.  


Imię więźnia zostało zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2014