Odnaleziony notes

25.01.2021

Czyta się kilka minut

17 lipca. Naryn. Hotel, ulewa o blachę. Deszcz za deszczem. Rano targowisko. Knajpa. Kurdak – mięso z kartoflami. Kirgiskie kelnerki: sprawne, wdzięczne, obrotne. Jak wróbelki. Potem miasta-cmentarze. Jedyna architektura przyciągająca wzrok. Miasta umarłych. Miasta żywych odpychające. Tyle że w Narynie dużo zieleni, która kryje ten trąd.

W przedpokoju pęka z hukiem żarówka i w tej samej chwili piękny śpiew muezina nad miastem. Nicość materii, wielkość ducha.

W korytarzu hotelu dwóch Chińczyków z torbami pełnymi zupek i piwa. Cieszą się na widok naszych białych twarzy.

Dziury, otwarte studzienki, pokruszony beton. A potem wychodzisz w czystość gór. Pachną zioła, łagodne skłony, wszędzie pola dzikich konopi, pofałdowana ziemia, cień obfitej zieloności w miejscach, gdzie zostaje wilgoć. W dole, wzdłuż rzeki, szara rana miasta.

18 lipca. Naryn, ranek. W nocy uporczywy, ciężki deszcz. Rano widać, jak śnieg zszedł niżej i leży tuż nad miastem. Tałaj przyjeżdża białą hondą stepwgn. W recepcji spór o „kwitancju”, potrzebną Olafowi. Biedne, wystraszone kobiety, bierny opór. Jak zagonione zwierzęta. Na dworze zimno, ciemno, deszcz. Wzdłuż Narynu. Ciasny, ograniczony mgłą i chmurami pejzaż. Ale wielki, ogromny. Z tymi cielesnymi górami – „jakby dzieci olbrzymów stawiały babki z piasku”, a z prawej zielona krzaczasta równina nad Narynem. Żółta woda przez drogę. A potem w górę i w górę, i w śnieg. Tałaj jedzie szybko, pewnie, bez oszczędzania hondy. Przełęcz – jurty w śniegu, bydło grzebiące w zaspach, melancholijny osioł ze spuszczonym łbem, trzech facetów wypychających starą ładę z zasp. Poczucie, że jesteś na dachu świata, w jakimś Tybecie. A wcześniej ta dolina z rozproszonym słonecznym blaskiem i stadem owiec.

Kazarman. Pogoda i od razu upał. Miasto, czyli rozległa wieś – niemal mołdawska, co tam, całkiem mołdawska. Tylko meczet i głos muezina przypominające, że jesteś gdzieś indziej. Tałaj wraca do Narynu. Ściskamy się na pożegnanie.

19 lipca. Kazarman. W miarę dobry sen, tylko jacyś wkurwiający pisarze wyświetlali się nad ranem. Gospodyni zostawia dom na naszej głowie i idzie na targ, żeby w kotle na podwórku zrobić nam pilaw. Potem wychodzimy w góry. Przez rozpacz górniczego blokowiska. Kopali albo jeszcze kopią złoto. Obłażące z rudego ocieplenia bloki. Dramat balkonów, śmietnik w powietrzu. Ludzie patrzą na nas jak na kosmitów. Cuchnie szczyną. Przez betonowe ruiny do mostu przez Naryn. Wodospad. W górę, przez ciasną wieś z nieufnymi spojrzeniami na płaskowyż, w czystość pejzażu z cmentarzem jak małe miasto z baśni. Aryki biegną skrajami urwisk. Geometria cywilizacji – aryki, kanały: płyną od stuleci w tych samych miejscach. Kosiarze w szeregu. Siano jak rozbuchane zielsko. Pachnące inaczej, obfite, odurzające. W ogóle nieustający aromat nieznanych ziół i gówna, ludzkiego, bydlęcego – Azja.

Śmiałe uśmiechnięte dziewczynki, chłopcy też, ale dziewczynki bardziej. Zmierzch napełnia miasteczko złotym blaskiem. Chłopaki siedzą pod drzewami obok swoich aut. Rozpaczliwy monument ze srebrnym sołdatem i armatą ppanc. „Rodina nie zabudie swoich gierojów” – dokładnie odwrotnie: Ojczyzna zabija swoich bohaterów.

22 lipca. Osz. Hotel Staryj Gorod. Siergiej odjechał swoją toyotą o 8 rano. A potem my, z milczącym kierowcą, starym uazem. Złom absolutny. Ale jechał. Chudy kolega w dresowych spodniach, klapkach i złotych okularach przeciwsłonecznych. W górę i w górę, przez bezludzie. Potem koczownicy z tą całą bajkowością namiotów, światła i zieleni, wody, zwierząt samopas i samopas dzieci. Dzieciaki na osłach wiozą nad strumień bańki na wodę. Nawet drób koczował: stado indyków. W górę i w górę. Na przełęczy z wielkim betonowym orłem koparka usuwała dwumetrowe zaspy i musieliśmy czekać. A potem w dół i w dół. Krajobraz łagodnieje i powoli się zaludnia. Otwiera się Kotlina Fergańska: zielono-złota, łagodna jak kraina miodu i mleka. W Dżalalabadzie nasz milczek przekazuje nas gadule w buraczkowym vento, który opowiada o przyjemnościach posiadania dwóch żon. Jedzie jak wariat, łamie wszystkie przepisy, łącznie z czerwonymi światłami. „Spakojna, ja milicjanier”. Na polach ryż stoi w wodzie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2021