Albania (1)

I znowu tu przyjechałem. Znowu czuję smród ścieków i płonących śmieci. W nocy spadł wielki deszcz i o świcie wśród domów stoi żółtawa mulista woda. W ulicznych rozlewiskach bawią się dzieci. O siódmej rano zaczyna się upał. Właściciele knajp i sklepów spłukują syf z chodników na jezdnie. Wszędzie stoją krzesła i zaraz przyjdą faceci, żeby przesiedzieć cały dzień.

07.08.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Obejmują się i całują, jakby nie widzieli się Bóg wie jak długo, ale przecież siedzieli tutaj w tym samym składzie minionego wieczoru. Nic się nie zmienia. Dostają swoją kawę, szklankę wody i zaczynają rozmawiać. Od siódmej rano gadają jak baby. Siedzą w rozpadających się miastach, wśród zrujnowanych domów i rozmawiają. Przychodzą kolejni, całują się, siadają i zaczynają mówić. Rozpinają koszule, żeby było widać złote łańcuchy. Podnoszą filiżanki i odginają mały palec, żeby było widać sygnety. Co parę kroków stoi kilka krzeseł i stolik. Uciekają z domów i siedzą na ulicach, jakby nie mogli bez siebie wytrzymać, jakby umierali ze strachu przed samotnością. Gdyby ich rozdzielić, pewnie by oszaleli. Są jak duże, brzuchate dzieci. Żyją w stadzie. Samotnik nie ma szans. Samotność to choroba, samotność to obłęd. Kelner sprząta ze stolików i wywala śmieci na jezdnię. Pety, paczki po papierosach, puszki po coli. Wywala to tam, gdzie zaczyna się niczyje, czyli reszta świata, która jest próżnią, pustką, czarną dziurą i mrocznym bezpańskim kosmosem, i pomieści się tam cały syf Albanii.

***

Osiemnastoletnie szczeniaki witają się tak samo jak starzy, ale dodają do tego jeszcze gesty zmałpowane z MTV albo NBA, cały ten skomplikowany, wynaleziony przez czarnych braci rytuał przybijania piątek. Ale tylko tym różnią się od swoich ojców. Cała reszta jest taka sama. Te same złote łańcuchy, ten sam samczy chód i to samo bezwiedne macanie się w kroku. Wyglądają, jakby wymknęli się z telewizyjnych reklam z tym swoim sznytem włoskich żigolaków. Wypomadowani, wypindrzeni, w obcisłych dżinsach, wyżelowani, w butach z delikatnej skóry siedzą wśród płonących hałd śmieci, wśród gnijących baranich wnętrzności, z rynsztokami u stóp, siedzą i naradzają się w sprawie losów świata. Tu przez sześćset lat była feudalna Turcja, krótki paroksyzm wolności pomiędzy wojnami i potem katatonia plemiennego komunizmu. Teraz widać, jak telewizyjne fantomy żyją i poruszają się w tej zamierzchłej przestrzeni, w tym nowym kruchym czasie, który załamuje się i pęka niczym świeży lód. Stare kobiety chodzą w białych tradycyjnych strojach. Pod spódnicami noszą spodnie z tego samego wykrochmalonego materiału, a na nogach kierpce.

***

Znowu tu jestem. Przypłynąłem zardzewiałym promem z Brindisi. W kabinie nie było okna. Wziąłem karimatę, śpiwór i poszedłem na dziób. Pokład wibrował i cuchnął ropą. Niebo było pełne gwiazd. Natychmiast zasnąłem. Zbudziłem się o świcie. Widać było ląd. Przy burcie stali mężczyźni i patrzyli w stronę zamglonych wzgórz. Stali pojedynczo, nie rozmawiali. Mieli poważne twarze. Płynęli do ojczyzny, ale nie mogłem dostrzec śladów podniecenia albo radości. Poprzez mgłę, poprzez złociste światło poranka widzieli bezbrzeżny smutek swojego kraju. Wracali tylko po to, by znowu wyjechać. Wracali na miesiąc, na tydzień z ukrytymi głęboko w zakamarkach ubrania pieniędzmi z Włoch, z Niemiec albo Szwajcarii. Z końcem sierpnia wszyscy ruszą z powrotem i barak w porcie Dürres służący za halę odpraw zamieni się w przedsionek piekła. Ale to dopiero za dwa tygodnie. Teraz rozdygotany, trawiony rdzą prom wpływał do portu we Vlorze.

Gdy przybiliśmy, zjawili się mundurowi i z oszklonej kanciapy, w której wcześniej sprzedawano piwo i kawę, zaczęli wykrzykiwać dane z paszportów. Ludzie tłoczyli się wokół okienka, wyciągali szyje i nasłuchiwali, jakby bali się, że ich nazwiska gdzieś zaginą, przepadną, że zostaną skazani na nieistnienie. Bez skrępowania podawali sobie z ust do ust cudze imiona.

***

Dwa dni później Orges zapytał: “I po co tu przyjeżdżasz? Dla przyjemności? Bo jest pięknie? Bo egzotyka? Chcesz powiedzieć, że gówno nie śmierdzi? Przecież śmierdzi. Przecież tutaj jest syf".

Miał rację. Syf był na maksa. Na targowisku wielkie ryby leżały w błocie na chodniku. Miał rację. Cuchnęło pod niebiosa. Obok kucali faceci, którzy chcieli je sprzedać. Przy wyjeździe z miasta, wśród bud, straganów, śmietników, wśród badziewia, wśród wiekuistego parteru i postosmańskiego slamsu była rzeźnia: po prostu jeszcze jedna buda, ciemna wnęka w zabudowie, mroczna jaskinia z dykty, glinianych cegieł, diabli zresztą wiedzą z czego, po prostu trochę cienia i tam, w tym półmroku uwijał się mężczyzna, na hakach wisiały nagie, czerwone ciała zwierząt, a u wejścia, właściwie na ulicy, tak że trzeba było omijać, leżały te jeszcze żywe, trzy albo cztery szarobure owce, i w zupełnym spokoju czekały na swoją kolej. Na ulicę wypływała woda pomieszana z krwią. Miasto liczyło sobie ponad dwa tysiące lat i mogło sobie na to wszystko pozwolić. Było śmiertelnie zmęczone. W nocy wszyscy wychodzili na ulice. Nie było światła i wszędzie terkotały japońskie generatory. Nie paliły się latarnie, ale zewsząd dobiegały głosy mężczyzn, rozmowy i śmiech. Tylko błyski zapalniczek i samochodowe światła wyłuskiwały z mroku pojedyncze gesty, twarze, okruchy życia i kształty. To było jak jakaś wielka termitiera wydrążona w głębi nocy. Ludzie wyczuwali swoją obecność jak zwierzęta. “Po prostu nikt nie płaci za prąd" - powiedział potem Orges. “Te ciemności to kara".

***

Tak. Sam nie wiem, po co przyjechałem. Nie ma tu żadnej egzotyki. Te wszystkie rzeczy, zapachy, zdarzenia i reszta istnieją też gdzie indziej. Tutaj są tylko podniesione do potęgi, zwielokrotnione i wyzywające jak tanie i mocne perfumy w ciasnym pokoju. Gdzieś koło Rranxë kładli nowy asfalt. Szosa zwęziła się do jednego pasa ruchu. Ten drugi, świeży, czarny i lśniący zarzucony był kamieniami wielkości psiej albo ludzkiej głowy. Obdarci i spaleni słońcem robotnicy szli skrajem drogi i kładli kolejne kawałki białej skały. To wyglądało jak deszcz meteorytów. Jak okiem sięgnąć nie było widać żadnej maszyny. Nic tylko pustka pustynnego pejzażu, połyskliwa, jaszczurcza nagość tego nowego kawałka i trzech mężczyzn znoszących z pobocza skalne odłamki. Potem nowe się skończyło i znowu można było jechać całą szerokością.

***

Trzy dni później byliśmy w Bajram Curri. To tutaj parę lat temu jeden amerykański dziennikarz razem z kluczem do hotelowego pokoju dostał pistolet, żeby w razie czego radził sobie sam. Tak przynajmniej twierdzi albański “Blue Guide" Jamesa Pettifera. Teraz w hotelowej knajpie z głośnika leciał przebój z refrenem “Do widzenia w wolnym Kosowie", ale nie chodziło o politykę, lecz o niewiernego kochanka, który pożegnał się właśnie tymi słowami i nigdy nie wrócił z dalekiego świata. Kelner w knajpie był wysoki, chudy i mówił doskonałą angielszczyzną. Zajmował się nami w lekki, bezpretensjonalny sposób, niespotykany zbyt często w Albanii, gdzie obsługa jest albo uniżona, albo skrępowana. Tymczasem ten chłopak zachowywał się tak, jakby podawanie do stołu, doradzanie i dyskretna opieka nad gościem były jego powołaniem, jego spełnionym marzeniem. Znalazł wolną chwilę i wdał się z nami w rozmowę. Gdy zapytaliśmy, skąd tak świetnie zna angielski, odpowiedział z lekką melancholią:

- Ach, spędziłem kilka lat w Londynie.

Był z Kosowa. Na teren Zjednoczonego Królestwa przedostał się ukryty w podwoziu ciężarówki. Pracował w myjniach samochodowych, pracował w restauracjach i po jakimś czasie, gdy wydawało mu się, że jest kimś na kształt obywatela albo uczciwego członka społeczeństwa, postanowił uregulować swój status. Wynajął adwokata. “Był z Jamajki" - powiedział i westchnął. Adwokat poradził mu, by zgłosił się do immigration office i zredagował mu jakieś papiery, które chłopak miał pokazać urzędnikom. Jamajczyk wziął kilkadziesiąt funtów, a naszego kelnera deportowali tuż po wizycie w urzędzie. Teraz podawał nam szmuglowane martini, czarny albański fernet i łagodnie się uśmiechał.

***

Bajram Curri było młode. Miało coś koło pięćdziesięciu lat. Zbudowano je, by trzymać w szachu górali z północy. Od zawsze byli buntownikami i nie znosili obcej władzy. Uznawali jedynie zwierzchność naczelników swoich klanów. Widziałem ich domy. Przypominały czworoboczne wieże ze strzelniczymi otworami zamiast okien. Za dnia musiało być tam ciemno jak w piwnicy. Stały tak od stu albo dwustu lat.

W te strony dotarliśmy wodą. Prom płynął długim i wąskim jeziorem pośród gór i czasem przybijał do brzegu. Wychodziła jedna albo dwie osoby i ruszały niewidoczną ścieżką w stronę przełęczy albo grani zarysowanej gdzieś pod samym niebem. Czasami na kogoś czekał ktoś z osłem. Jezioro nazywało się Komanit. Było sztuczne i przypominało fiord. Ciągnęło się przez kilkadziesiąt kilometrów. Rzekę Drin zamknięto zaporą, żeby produkować prąd. Do przystani w Koman jechało się czarnym tunelem wydrążonym w skale. Tunel wyglądał jak naturalna jaskinia. Furgonetka ledwo się mieściła. Nikt sobie nie zadał trudu, by wygładzić jego ściany po dynamitowych eksplozjach. Potem zaczynał się jeden z najpiękniejszych kawałków świata. Białe góry wznosiły się pionowo z zielonej toni na kilkaset metrów. Czasami pejzaż trochę łagodniał i skały pokrywały się świerkowym borem. Przez trzy godziny nie spotkaliśmy żadnej łódki, stateczku, nic tylko zielona tafla i nasz zabytkowy prom złożony z kanciastego kadłuba, na który nasadzono karoserię starego autobusu razem z siedzeniami. Pasażerowie pili colę, jedli chipsy, a opakowania wywalali prosto w stumetrową głębię. W tamtych stronach nie było żadnych dróg, tylko ten prom. Ośle ścieżki prowadziły do ukrytych na skalistych wysokościach wsi, które składały się z kilku kamiennych czworobocznych wież, w których żyli ludzie połączeni wiekuistymi więzami krwi.

***

Tak się podróżowało do Bajram Curri, do ostatniego miasta w kraju. Trzeba było wysiąść w Fierzë i złapać jakąś okazję. Zabrał nas Xemal białym transitem. Milczał przez całą drogę i dopiero pod hotelem zaczął rozmawiać z Rigelsem. Zgodził się na jazdę następnego dnia, dokąd tylko sobie zażyczymy.

Ale zobaczyliśmy się jeszcze tego samego wieczoru. Wpadł na kawę do hotelowej knajpy. Zaczął opowiadać o swoim mieście. Mówił, że już nie jest takie jak kiedyś i ludzie po prostu boją się w nim żyć. Z gór zeszli wieśniacy, których nikt tutaj wcześniej nie oglądał. Zostawili swoje owce i kozy, i przyszli zakosztować miejskiego życia. Wychowani w kamiennych wieżach, przygotowani na atak albo obronę, nieufni wobec obcych, traktowali resztę świata jak łup. “Żyją z wilkami i zachowują się jak wilki" - powiedział Xemal.

***

Po mieście jeździło w kółko żółte sportowe auto. Wśród szarego kamienia, kurzu i śmieci wyglądało jak wcielenie absurdu. Rozpędzało się, krzesało niskim podwoziem iskry na dziurawym bruku i zaraz musiało hamować, bo w Bajram Curri było niewiele miejsca. Od razu zaczynało się jakieś zrujnowane przedmieście. Tak, wszyscy o nich mówili. W Tiranie, w Szkodrze i tutaj. O ludziach z gór, o ludziach z północy. Wzdłuż szosy wiodącej ze stolicy do Fushë Kruje ziemia była podzielona i ogrodzona. Prostokątne działki otaczały solidne metalowe płoty. Oni po prostu zeszli z gór i ogrodzili to, co wydawało im się niczyje. Potem, gdy znajdowali się wydziedziczeni przez komunizm właściciele, po prostu ich przepędzali. W końcu to oni mieli kałasznikowy i starożytną jasność obyczajów, która nakazywała obronę zdobyczy, bo tylko wtedy zdobycz zamieniała się we własność. Czasami na tych działkach stały obok siebie domy identyczne jak krople wody. “To na pewno bracia" - mówił Rigels.

***

No więc ta żółta podstarzała furka jeździła w kółko. Po prostu nie miała dokąd pojechać. W środku siedziało dwóch kolesi w obowiązkowych lustrzankach i złotych łańcuchach. Tak sobie wyobrażali wielki świat: jedynka, pisk, dwójka, trójka i hamowanie z jeszcze większym piskiem. Musieli tylko uważać na kozy i osły. Przejeżdżali pięćdziesiąt metrów, stawali, witali się z kimś, ruszali i znowu stawali, żeby się przywitać. W Bajram Curri znali się wszyscy i wszyscy musieli się witać. Z Bajram Curri nie było dokąd pojechać. Można było tylko zostać albo wracać. Kilkanaście kilometrów dalej zaczynało się Kosowo. Tego roku przemycano stamtąd bułgarskie bydło. Tak nam przynajmniej powiedział policjant na promie. Jechał do pracy, do swojego plutonu. Trzydziestu mężczyzn miało pilnować sześćdziesięciokilometrowego odcinka granicy biegnącej przez góry przekraczające dwa tysiące metrów. Xemal popijał kawę i wspominał dawne czasy. Teraz ludzie przestali się szanować, a zaczęli bać. Tak mówił. Miał czterdzieści parę lat, wąsy, lekki brzuszek i wyglądał statecznie i sympatycznie. Całe życie był kierowcą. Opowiadał o barbarzyńcach, którzy wtargnęli do jego świata. Wydawało się, że ci ludzie z gór, w końcu rodacy i sąsiedzi, byli dla niego bardziej obcy niż my. Bajram Curri zaś jawiło się jako ostoja cywilizacji. To było jak wskrzeszenie opowieści o najeźdźcach, konnych koczownikach, wędrówce plemion i ludów. Dzikie, brutalne i zachłanne chciało zagrabić cywilizowane. “Czasami wystarczyło się krzywo uśmiechnąć, a oni już wyciągali broń". Tak, miasto, zgromadzone w nim rzeczy i możliwości to był po prostu łup. Ci ludzie z gór nigdy przecież nic nie mieli. A w każdym razie nic więcej nad to, by po prostu przeżyć. Oglądałem z promu samotne domy. Były samowystarczalne: kukurydza, drzewa owocowe, tytoń, stogi siana, gdzieś wyżej niewidoczne stada owiec. W dole przy brzegu stały niewielkie łódki. Te odległe od siebie, samotne gospodarstwa miały w sobie coś z obejścia Robinsona Crusoe. Wyobrażałem sobie zimę, wysoki śnieg i samotność tych domostw. W ciemnych wnętrzach żyli dziadowie, synowie i córki ze swoimi żonami i mężami, zięciowie i synowe, wnuki i prawnuki. Od stu, od dwustu lat w tym samym miejscu. Jedząc z tych samych naczyń, to samo, w niezmienionych od pokoleń strojach, ze strzelbą albo karabinem pod ręką, bo złe czaiło się już za progiem domu, który wymagał przede wszystkim obrony przed obcym, a obce było wszystko poza domem, rodziną i klanem.

***

A teraz to obce było do wzięcia. Żółte samochody, bydło z Bułgarii, kałachy dla Kosowa, narkotyki dla znudzonego Zachodu i niewolnice dla europejskich burdeli. Teraz to wszystko leżało na ulicy i wystarczyło się schylić, wystarczyło mieć odwagę, by uznać za swoją własność te wszystkie rzeczy nie dość dobrze pilnowane albo wyglądające na niczyje. Wystarczyło wiedzieć, skąd wieje wiatr i zdać sobie sprawę, że embargo na dostawy paliwa dla miloszewiczowskiej Jugosławii to nic innego, jak wielka okazja. Właśnie wtedy nocą przez jezioro Szkoderskie płynęły do Czarnogóry cysterny z ropą i benzyną. Tak, wystarczyło pojąć proste mechanizmy rządzące światem, prawa podaży i popytu, które są silniejsze nawet od serbsko-albańskiej nienawiści.

***

Rigels uważał, że ludzi z gór można bez trudu rozpoznać. Na przykład po zmarszczkach wokół oczu. “Oni całe życie spędzili pod gołym niebem i nigdy nie używali okularów. Dopiero teraz je założyli". To była dość odważna teoria, ale rzeczywiście spotykaliśmy twarze przesłonięte obowiązkowymi lustrzankami i gdy ten czy tamten koleś je zdejmował, wydawało się, że bez zmrużenia mógłby patrzeć w słońce. To właśnie tacy najczęściej jeździli wypasionymi terenówkami, których obecność w Bajram Curri wyglądała na surrealistyczny kaprys. Jednocześnie trudno było sobie wyobrazić miejsce, w którym te terenówki byłyby bardziej przydatne. Tyle tylko, że rynkowa wartość niektórych tych bryk to był paroletni budżet tej czy tamtej bajramskiej rodziny, a może nawet budżet którejś, nieco krótszej, bajramskiej ulicy.

***

Xemal przyjechał po nas rano. Zabrał ze sobą dwójkę swoich dzieci: trzynastoletnią dziewczynkę i ośmioletniego chłopaka. Ruszyliśmy w stronę wsi Valbonë. Na mapie właśnie tam kończyła się droga. Dalej rozciągała się kraina legend. To tam mieli żyć w jaskiniach półnadzy i długowłosi Anglicy. Mieli polować za pomocą oszczepów na zwierzynę i na podobieństwo przodków żywić się pieczonym na ogniu mięsem.

To tam zginęła dwójka czeskich turystów i nikt nigdy nie znalazł żadnego śladu, nikt nigdy niczego się nie dowiedział. Gdyby znaleziono ciała, ubranie albo cokolwiek, wszystko stałoby się jasne. Tymczasem tajemnica ich zniknięcia była trudniejsza do pojęcia niż wieść o śmierci.

To tam mieli się ukrywać wyjęci spod prawa, którym nawet w Bajram Curri ziemia paliła się pod stopami. Żyli w opuszczonych kamiennych domach na pustkowiu, a pasterze ostrzegali ich przed policyjnymi obławami przybywającymi z Tirany, bo przecież tutejsi gliniarze uwikłani byli w tysiączną sieć rodowych i tradycyjnych powiązań.

Furgonetka wspinała się wyboistą drogą i pierwszy raz od tygodnia poczułem, że upał nieco łagodnieje. Woda w rzece była błękitnozielona. Skalne urwiska wznosiły się kilkaset metrów nad drogą. To był podobno ulubiony zakątek Envera Hoxy, właśnie te dwadzieścia parę kilometrów kamienistego traktu wiodącego gdzieś w głąb gór i w głąb czasu.

Jechaliśmy przez jeden z najbardziej archaicznych zakątków Europy. Od stuleci nie działo się tutaj nic nowego. Teraźniejszość po prostu naśladowała przeszłość i tyle. Hoxa przyjeżdżał tam być może po to, by oglądać pradawną Albanię, którą miał zamiar przemienić w rewolucyjną awangardę ludzkości. Może oddawał się halucynacjom i projektował na tym pustkowiu jakiś przyszłościowy hiperkomunizm? Jakieś iliryjsko-robotniczo-chłopskie piramidy? A może zwyczajnie szukał chłodu i wytchnienia od własnych obsesji i strachu przed zdradą i spiskiem.

Minęliśmy skałę, w którą ktoś wmurował granitową tabliczkę z cmentarnym zdjęciem młodego chłopaka i paroma wyrytymi słowami. Xemal powiedział, że po prostu tutaj zginął, że ktoś go zabił. Na zupełnym pustkowiu. Jechaliśmy dalej i góry wyglądały na wymarłe. Nie spotkaliśmy ani człowieka, ani samochodu. Przy drodze stały zrujnowane wojskowe baraki i resztki szlabanu. Kiedyś nie wolno było jechać dalej. Valbonë leżała już w przygranicznej strefie i czyhała na nią zdradziecka Jugosławia. Graniczne pasmo i w serbskim, i albańskim nazywało się Góry Przeklęte. Szczyty wznosiły się na dwa i pół tysiąca metrów i tonęły we mgle. To było miejsce tych wszystkich legend.

Dojechaliśmy w końcu do Valbonë. Powiedzieliśmy Xemalowi, że pójdziemy dalej piechotą. Dolina rozszerzała się tutaj na kilkaset metrów. Rzeka podczas wiosennych powodzi wymyła ziemię i odsłoniła wielkie pola białoszarych otoczaków. Kilka domów przypominało ruiny. W samym środku niszczał czteropiętrowy hotel pod dwuspadowym dachem. Zaczął się rozpadać zanim został skończony. Znowu nie było żywej duszy. Na pustym betonowym cokole widniała czerwona gwiazda. Kawałek dalej stał nieruchomo gniady koń. Panowała zupełna cisza i w powietrzu nie było czuć żadnego wiejskiego zapachu - ani drzewnego dymu, ani nawozu - nic. Jakby nikogo nie było albo jakby wszyscy oczekiwali w ukryciu, aż odejdziemy. Zatrzymaliśmy się za wsią. Tutaj droga zamieniała się w kamienistą łąkę przeciętą meandrem rzecznego koryta. Sześć albo siedem betonowych bunkrów tkwiło w ziemi tuż obok cmentarza. Cmentarz był piękny i prosty. Składał się z kilku trawiastych płaskich kopczyków obramowanych luźno ułożonymi kamieniami. W oddali wznosiły się szczyty Gór Przeklętych. Niektóre z kopczyków były już ledwo widoczne. Ziemia wygładzała się i zmarli ostatecznie powracali do jej wnętrza. Mogli żyć tylko w pamięci bliskich, dopóki nie zmienili się w legendę i nie rozpłynęli ostatecznie wśród innych bezimiennych cieni. Przy tych pozbawionych ostentacji mogiłach betonowe czerepy bunkrów wyglądały głupio i żałośnie.

***

Nadjechał Xemal i jego kilkunastoletnia córka zaczęła przygotowywać posiłek. Rozłożyła obrus, rozstawiła talerze, z koszyka wyjęła pieczonego kurczaka, warzywa, ser i chleb. Tego nie było w planie. Xemal po prostu chciał nas ugościć. Przyniósł z auta skrzynkę piwa Tirana. Usiedliśmy nad rzeką. Chłopiec został w aucie i bawił się w kierowcę. Ojciec popatrywał na niego z dumą. “Chce być piłkarzem", powiedział. “Ja wolałbym, żeby został lekarzem. Ale zrobi, co będzie chciał". Dziewczynka nie podnosiła wzroku. Rozkładała jedzenie. Potem powiedziała nam, że ledwo uprosiła ojca, by ją zabrał na tę wycieczkę i gdy się końcu zgodził, nie mogła zasnąć z podniecenia. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżała poza Bajram Curri. Cały czas zerkała na nas, obcych, z ledwo skrywaną ekscytacją. Gdy zabraliśmy się do jedzenia, podsuwała najlepsze kąski, strzepywała okruchy z obrusa, sama niczego nie tykając. Chłopak porzucił kierownicę i usiadł obok ojca, który natychmiast go przytulił. Ich bliski kontakt wydawał się tak naturalny, jak kontakt matki i niemowlęcia. Córce nie poświęcał uwagi. Była delikatna i cicha jak duch. Ojciec i syn tworzyli coś w rodzaju męskiej wersji Madonny z Dzieciątkiem. To się potem miało powtarzać przy tych stolikach o poranku, w gestach facetów, którzy całowali się i dotykali z taką czułością, jakby wracali ocalali z wojny, a nie rozstali się wczoraj w zadymionej knajpie z telewizorem pod sufitem.

Zapytaliśmy dziewczynkę, kim zostanie albo kim chciałaby być. Pytanie zbiło ją z tropu, jakby nigdy wcześniej nic podobnego nie przyszło jej do głowy. Patrzyła na nas z bezradnym uśmiechem. Jej życie nabrało ostatecznego kształtu już w chwili, gdy przyszła na świat.

Ciąg dalszy w następnym numerze

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2005

Podobne artykuły