Zielona skóra

No więc trzeba się było wybrać, żeby to wszystko sprawdzić. Z Ułan-Ude do Czyty, z Czyty do Zabajkalska i potem znowu z Czyty, ale do Irkucka.

30.12.2008

Czyta się kilka minut

fot. Wolfgang Kaehler, Corbis /
fot. Wolfgang Kaehler, Corbis /

No to teraz przypomnij sobie pierwszą rosyjską książkę, jaką przeczytałeś. Na pewno żadnej szkolnej lektury. Żadnego Timura i jego drużyny, żadnego samotnego białego żagla. Nic. Nie czytało się rosyjskich książek, nie chodziło się na rosyjskie filmy. To była wiedza niejako prenatalna. W życiu nie byłem w kinie na rosyjskim filmie. To znaczy raz, już w pierwszej połowie lat 80., na "Dworcu dla dwojga". Chodziło się na to, bo wieść niosła, że pokazali tam, jak wygląda prawdziwa zona, jakiś kawałek Gułagu tam widać, a niektórzy byli już po lekturze Sołżenicyna. No więc jeden jedyny film i w pamięci została mi finałowa scena, gdy bohater, zek, całkiem opadły z sił, gra na harmonii, żeby tam, w obozie, ze strażniczej wieży go usłyszano. Że się nie spóźnił z przepustki, że nie zawiódł zaufania naczalstwa. W mroźną zimową noc.

Ale 10 lat wcześniej to nic, zupełna pustka. Tylko telewizja. Na przykład "Świat się śmieje" - przez dwa-trzy dni był tematem rozmów w szkole, a potem przepadł, sromotnie przegrywając z Louisem de Fun?s. No i wojenne. Dziwne to było kino. Wydawało się, że wojna jest sprawą całkowicie rosyjską. Że to Rosja ją wymyśliła, stoczyła i w końcu wygrała. Jakieś niemieckie cienie, faszystowskie zjawy przemykały przez ekran, by na koniec przepaść w ogniu. Czysta propaganda - tak to odbieraliśmy. Byliśmy kolejnym straconym dla rosyjskiej sprawy pokoleniem. Trzeba było czasu, czasu i samotności przed czarno-białym telewizorem, by dostrzec wielkość sceny, w której Siergiej Bondarczuk pije z esesmanami wódkę, a potem, po powrocie do baraku, odważa skrawki czarnego chleba.

Tak więc ta cała wojna wyglądała na ruską. My też robiliśmy o tym filmy, ale były jakieś takie nieduże, skromne, ledwo-ledwo. Jakbyśmy szli z tyłu, za nimi, Ruskimi, i filmowali tylko jakieś resztki. No, w ogóle to było tak, jakby nas na tę wojnę zabrali z łaski. I jak już poszliśmy, to trzeba było jeździć na ruskim sprzęcie i strzelać z ruskiej broni, z tych wszystkich tetetek, diegtiariewów, pepesz, mosinów i czego tam jeszcze.

Chyba dlatego nie wierzyliśmy za bardzo w tę wojnę. Tak jak kompletnie nie wierzyliśmy w ruską technikę. To była propaganda razem z ich rewolucją i całą resztą. Szwindel oraz nicość. Prawdziwą wojnę pamiętały nasze babki i matki, i czasami, gdy zjeżdżała się rodzina, można było posłuchać. Żadnego heroizmu, batalistyki ani militarnego szwungu nie zawierały te opowieści. Rabunek, strach, wzgarda, smród, nieśmiertelne siedem zegarków na jednej ręce sołdata i słynna na całym wyzwolonym terytorium kura gotowana razem z piórami. Kompletny dysonans poznawczy, ale wierzyło się raczej babkom i ciotkom niż Mosfilmowi.

***

No dobrze, skoro nie możesz przypomnieć sobie pierwszej książki, to przypomnij sobie chociaż pierwszego w życiu Rosjanina. OK. Było ich kilku, ponieważ zawsze chodzili w grupie. Niedaleko Dworca Wschodniego, na skrzyżowaniu Targowej i Kijowskiej, niedaleko wiaduktu kolejowego był sklep z kryształami i oni robili tam ostatnie zakupy przed odjazdem. Karafki, salaterki, cały ten mieszczański obciach, do którego tęskniły ich proletariackie serca.

Tam ich widywałem. Po trzech, po czterech. W burych jesionkach, w futrzanych czapach, z szesnastoma złotymi zębami na górze i na dole. W tamtym rejonie miasta zawsze widywało się wielu wieśniaków, ponieważ oprócz kolejowego był jeszcze dworzec autobusowy, na który zjeżdżała północnowschodnia, nadbużańsko-podlaska Polska. Lecz ci w papachach wyróżniali się nawet wśród tego kmiecego tłumu. Nie sposób było ich przeoczyć. Rumiani, zadowoleni z siebie, rozchełstani, rozświetlali złotym blaskiem lumpiarski kwartał. Wszyscy byli podobni do Chruszczowa, chociaż wtedy, na początku lat 70., jego gwiazda dawno zagasła.

Nie można było oderwać od nich oczu. Coś z nimi było nie tak. Przy całej pospolitości stroju wyglądali jak przebierańcy. Wlekli za sobą jakąś smętną egzotykę, która śmieszyła, ale nie pociągała. Oni jednak dobrze się czuli. To było widać. Czuli się jak u siebie w domu w tych porozpinanych jesionkach, różowi, idący zamaszyście całą szerokością chodnika, z pakunkami. Tak ich zapamiętałem. Moich pierwszych żywych Rosjan, chociaż mogli to być Ukraińcy albo Białorusini. Ale wtedy nie miało to żadnego znaczenia.

***

Na Wschodnim widywałem pociągi do Moskwy. Ciemnozielone, masywne wagony z mrocznymi oknami. Tak: albo było ciemno, albo miały pozaciągane firanki. Nikt nie wchodził ani nie wychodził. Pociąg pod specjalnym nadzorem i to się czuło, nawet mając 10-12 lat. Nieruchomość i cisza. Wagony w blasze bocznych ścian miały poziome przetłoczenia. Czasami gdzieś mignęła twarz umundurowanej prowadnicy czy prowadnika. Patrzyli ukradkiem zza firanek.

Widziałem to kilka razy. Całkowita obcość. Nie chciało się wsiadać. Wyobraźnia prawdopodobnie wyświetlała jakieś obrazy, ale były niewyraźne, bez znaczenia, bez żadnej mocy. Chłód i obojętność. Może dlatego, że wszystko odbywało się w zimie? Te jesionki, futrzane czapy i skrzypiący śnieg na peronach, pierwsza połowa lat 70.

***

No więc trzeba się było wybrać latem, żeby to wszystko sprawdzić. Z Uła-Ude

do Czyty, z Czyty do Zabajkalska i potem znowu z Czyty, ale do Irkucka. I wszędzie, wszędzie ten nierzeczywisty upał. Za oknami smętna ledwo-ledwo roślinność, a z nieba leje się subtropik. Zanim pociąg ruszył, na górnych kuszetkach można było tylko nieruchomo leżeć. Przy najmniejszym ruchu spływałem potem. Potem, w drodze, dmuchało chłodem.

Prowadnik rozdawał zafoliowaną pościel. Na folii było napisane, że wolno otwierać tylko w jego obecności, a my jak dzieci od razu trzask-trzask i sobie popodścielaliśmy. Potem zdjął nas strach, że jednak zrobiliśmy coś złego, niewybaczalnego. Zwyczajnie baliśmy się tej wszechobecnej władzy, tych okrągłych czap, pagonów, dystynkcji, jakichś blaszek poprzyczepianych, poprzyszywanych do koszul. Diabli wiedzą: skoro mogą wszystko, to za rozprucie folii ze spranym prześcieradłem mogą cię wysadzić na najbliższej stacji. W jakiejś Szepitiwce z pięcioma chałupami pod eternitem i zagonem kartofli. Ale nic nam nie zrobili. Olaf zawinął sobie na głowie powłoczkę i wyglądał jak Matka Teresa, bo powłoczka była biała w niebieskie pasy.

Z Ułan-Ude wyruszyliśmy rankiem, w Czycie byliśmy po południu. Miałem 15 albo 16 lat, gdy przeczytałem poemat Blaise’a Cendrarsa o kolei transsyberyjskiej. Jak każdy wrażliwy szesnastoletni czytelnik chciałem natychmiast wsiadać i pędzić na zatracenie. Taka była moc Cendrarsowskich obrazów. Dziś już wszystko zapomniałem. Jechałem do Czyty jako podstarzały facet. Patrzyłem przez okno i nieodmiennie przypominał mi się Wiktor Jerofiejew: "Przyroda rosyjska jest żałośliwa. Na każdym zakręcie pachnie smutkiem". Syberyjska była jeszcze bardziej. Bagna i brzózki. Rzeki wśród bagien i pagórki. Tysiąc kilometrów, dwa tysiące, i brzózki to oddalają się od torów, to przybliżają. Jest trochę świerków i łany fioletowych kwiatków na bagnach. O zmierzchu wszystko znika. Budzisz się rano, otwierasz oczy i wydaje się, że cała podróż była halucynacją albo sprytną sztuczką Rosyjskich Dróg Żelaznych, ponieważ za oknem wciąż są te same brzózki i bagna, i pagórki.

Tak, ale do Czyty jechaliśmy tak zwanym ekspresem, czyli na siedząco i w dzień, więc było widać, że nie ma w tym żadnego podstępu. Pietrowsk Zabajkalski, Chochotyj, Bada, Chiłok, Charagun, Mogzon, Sochondo... Prawie cały czas wzdłuż rzeki. Na pustkowiach widać było kosiarzy. Na głowach mieli białe zawoje dla ochrony przed meszkami. Kosili bagienną trawę. Nadzy do pasa i w tych turbanach. Z nieba lał się duszny syberyjski żar. Od przysiółka do przysiółka było 15-20 kilometrów. Szare drewno, eternit i sztachetowe płoty, 20 kilometrów zielonego i znowu szare drewno, dwuspadowe eternitowe dachy i te sztachety chroniące kartofle. Dwie godziny, trzy godziny, pięć godzin, osiem. Z lewej mignęła zona. Też żerdzie i sztachety, tyle że omotane kłębami drutu kolczastego i jakaś wieżyczka, jak psia buda trzy metry nad ziemią.

No więc stąd przyjeżdżały te pociągi na Wschodni w latach 70. Z Charaguna na przykład. Pokonywały osiem tysięcy kilometrów i stawały nocą na Wschodnim, by... no właśnie co? Przywieźć trzech facetów w papachach, żeby sobie nakupili tych kryształów w sklepie obok wiaduktu? Za droga impreza, mimo wszystko za droga. Nikt nie czekał, nikt nie wsiadał. No więc pewnie na pokuszenie te wagony były wysyłane. Żebym zatęsknił, żebym poczuł zapach tej przestrzeni, do której dusze i serca mieszkańców pożal się Boże kraików na zachód od Bugu miały się wyrywać niczym lemingi w odmęty.

Tymczasem ja miałem w domu ruską łódkę na baterię. Zrobiona była z plastiku, i gdy się ją puściło na głębszą kałużę, pływała w kółko. W lewo albo w prawo. Pamiętam ją dobrze, ponieważ to była pierwsza ruska rzecz, którą miałem na własność. Terkotała i zataczała kółka. Dobrze ją pamiętam. Była szara i miała coś różowego jak z mięsa. Ledwo wydobyte kształty, ledwo uformowane. Kadłub jeszcze jako tako, bo jednak musiał pływać, ciąć wodę i nie wywracać się dnem do góry, ale nadbudówka to już była inżynieria specjalnej troski. Klocek z ledwo zaznaczonymi, ledwo ulepionymi kształtami nie wiadomo czego. Jakby robili to po ciemku. Miało pływać, więc pływało. Reszta nie miała znaczenia. Była niepotrzebna. Idealiści.

***

Niedaleko za zoną, ale z prawej, minęliśmy lotnisko. Srebrne Migi albo Su na tle nieskończonej zieloności wyglądały dziwnie. Jakby bawiło się nimi ogromne dziecko, a potem znudzone gdzieś sobie poszło. W trawie to tu, to tam leżały zapasowe zbiorniki paliwa. Dobrze jest jechać koleją, bo zapamiętuje się tylko jeden obraz, ale za to na zawsze. Długie porośnięte trawą nasypy wskazywały na to, że lotnisko jest podziemne. Jednak całość sprawiała wrażenie obozu partyzanckiego. Mogli wszystko zostawić, porzucić i zacząć od nowa w innym miejscu. Trwało to może z pięć sekund i zielona skóra Syberii znów się zrosła.

Siedziałem tyłem do kierunku jazdy. Z trwogą pomyślałem o podróży transsyberyjskiej w pełnym wymiarze. Tylko wszechmocny rosyjski piar był w stanie przedstawić to jako coś pociągającego. Bezdenna rosyjska dusza i jej kolejowa emanacja. To działało, bo tu i ówdzie szedł chyr, że trzeba, że wielkie przeżycie i prawie mistyka. Po sześciu godzinach chciało mi się tylko ziewać. Jakbym jechał elektrycznym do Nasielska i ten Nasielsk oddalał się i oddalał. Tylko te nazwy coś w sobie miały: Charagun, Mogzon, Sochondo, Charagun, Mogzon, Sochondo, Charagun, Mogzon, Sochondo... Tak to brzmiało. Z głębi, z oddali, sprzed czasów kozaka Jermaka i cywilizacyjnej misji jego następców. Mogzon, Sochondo, Charagun - sztachety, azbest, piasek, sztachety, azbest, piasek, sztachety, azbest, piasek, czasami heroiczny błękit okiennic.

To była klęska ludzkiej materii. Próbowali tym pociągnąć, przypoliturować ten bezlitosny bezkres, ale się nie udało, bo nie było czym. Za cienka warstwa, za słaba i wyłaziło. Bure okruchy rozsypane wzdłuż srebrnej nitki torów. Trochę cierpła mi skóra, ponieważ próbowałem dociec sensu tego bytowania na skraju cywilizacji, na skraju świata właściwie, bo tam, za ścianami tych przypłaszczonych domów, nie było już nic, tylko ta spazmatyczna zieleń po najdalsze krańce pół na pół pomieszana z ideą rosyjskości.

Tak jak parę dni później w Ałhanaj, gdzie w środku lasu pijany facet o złotych zębach nacierał na Elżbietę i dopytywał: "Skaży, a takoj lies u was jest, no skaży! A takoje gory! No skaży!". Potem chwycił w objęcia drobnego, przypadkowego Buriata i wykrzykiwał: "Smatri, my wsie żiwiom kak bratia!". Buriat próbował się wyswobodzić, ale nie miał szans z tłustym wielkoludem dopadającym obcych na leśnej ścieżce, by zademonstrować im swoją dumę z tej żałośliwej przyrody, z tej histerycznej wegetacji między jednym zlodowaceniem i następnym. Rozumiałem złotozębnego, ale cierpła mi skóra od tej empatii.

***

W każdym razie po sześciu godzinach ziewałem i wyglądałem tej Czyty chociażby dla samej nazwy. Zapamiętałem ją z dzieciństwa, z jakichś rewolucyjnych filmów oglądanych w czarno-białym telewizorze. Teraz to sobie przypominam. Rewolucyjne były lepsze od wojennych. Na przykład "Białe słońce pustyni". Gdzieś w Turkmenii to się działo, w Kirgizji. Pamiętam, że główny bohater występował, mimo tego pustynnego słońca, w czarnej, skórzanej czekistowskiej kurtce. Strzelał z nagana, z ruskiego colta. Zapamiętałem dźwięk pocisków rykoszetujących o cysterny stojące na bocznicy.

Dla dziecięcego umysłu rewolucja w żaden sposób nie łączyła się z Rosją współczesną, z jej obezwładniającą nudą. Taczanki, stepy, konnica, kozacy to był jednak póki co gorszy, ale jednak western. W istocie podróbka westernu, lecz dało się jej użyć, dało się oglądać w sytuacji deficytu oryginałów. Zupełnie jak z dzisiejszymi dresami najka albo adidasa.

No i ta Czyta z taką równinną, stepową strzelaniną mi się kojarzyła. I z legendarnym rekwizytem tamtych czasów, czyli mauserem 96, z tą długą lufą i pudełkowym magazynkiem przed kabłąkiem spustowym. Drewnianą kaburę dało się montować jako kolbę i strzelać z tego cudactwa jak z karabinu. Sześcio-siedmiogodzinna nuda przywoływała obrazy rewolucji. Zawsze, ilekroć dopadał mnie splin w tej podróży, a dopadał bez przerwy, zamykałem oczy i zjawiały się obrazy rewolucji.

***

Zaraz naprzeciwko dworca stała wielka cerkiew. Niedawno ją musieli zbudować, bo ściany były nieskazitelnie bladobłękitne, kopuły lśniły nowiutkim złotem, a całość otaczało kute ogrodzenie. Bardzo wielka była ta cerkiew. Bił od niej żar. Żar bił od betonowego placu, od samochodów, rozwleczonych śmieci, asfaltu i przechodniów. Czyta była jak piec. Wlekliśmy się w poszukiwaniu hotelu. Kobiety chodziły prawie gołe. Szpilki, jakaś przepaska biodrowa, kawałek materiału w górze - taki większy biustonosz i nad tym wszystkim spiętrzona ondulacja blond. Szły po tym rozpalonym betonie jak po nicejskiej promenadzie. We wszystkie strony na tysiąc kilometrów nagi step, a one odrzucały włosy jakby oczekiwały na śródziemnomorskie powiewy.

Spoceni, z plecakami, wyglądaliśmy jak jacyś burłacy. Wszyscy się za nami oglądali. Główny plac zrobiono specjalnie pod defilady. Z osiem czołgów mogło jechać obok siebie. Ale teraz chodziły po nim te półnagie kobiety. Z cokołu patrzył na miasto osrany przez ptaki Lenin. Ludzie robili sobie pod nim zdjęcia. Nie wyglądali na turystów. Stawali i pstrykali ten siódmy cud świata, tego swojego geniusza. W jego cieniu było chyba jeszcze goręcej niż na słońcu. Nie mieliśmy sił i wybraliśmy hotel Zabajkale przy samym placu. Był chyba najdroższy w mieście. W pokoju znalazłem foliową torbę na pranie, a w prospekcie, że piorą bardzo chętnie. Zapakowałem, co tam miałem, i zaniosłem do etażowej, żeby nie tak pierdut za drzwi jak jakiś burżuazyjny arogant. Poszedłem, żeby było po ludzku i żeby poćwiczyć język. Dziewczyna była wymalowana i miała nieruchomą twarz ruskiej funkcyjnej. Ale gdy zacząłem tłumaczyć, że chcę te gacie i resztę do hotelowej pralni, etażowa najpierw się przestraszyła, potem posmutniała, a potem zrobiło jej się przykro i tłumaczyła, że jest napisane, ale to nieprawda. Nic się nie pierze. Wróciłem jak niepyszny. Po pięciu minutach ktoś zapukał: dziewczyna z przepraszającym i pięknym uśmiechem przyniosła miskę i proszek.

***

Wieczorami stałem w oknie i patrzyłem na plac. Nie bardzo chciało nam się wychodzić, nie bardzo było dokąd. Nerwowy, martwy dreszcz przenikał to miasto. Nie bałem się w Irkucku, nie bałem się w Ułan-Ude, nigdzie się nie bałem, tylko w Czycie. Centrum było imperialne, topornie monumentalne i wiał przez nie gorący wiatr. W półmroku toczyło się jakieś życie, dzieciarnia, trochę starsi, dudniąca muzyka zza jakichś drzwi, śmiechy, brzęk, kilka skuterów z parami na siodełkach, ale wszystko tonęło w cieniu tych klasycyzujących frontonów, posępnych elewacji i defiladowych przestrzeni. Całą kilkusetmetrową pierzeję placu zajmowało dowództwo północnych, a może dalekowschodnich wojsk. To oni w razie czego mieli powstrzymać Chiny. W ich cieniu żyło miasto. Żyło jakby ukradkiem, gotowe zamrzeć w pół gestu.

Chłopcy z desantu, z niebieskich beretów, mieli jakieś święto, bo za dnia włóczyli się watahami w pasiastych podkoszulkach i ryczeli. "Sława! Sława! Sława!". Pławili się w fontannie na placu. Obok w pogotowiu stały karetki i milicyjne radiowozy. Miasto należało do nich. Ale nawet oni, władcy i posiadacze, ginęli w architektonicznych otchłaniach. Byli mali i dziecinni w tych biało-niebieskich poprzecznych paseczkach. Upał też był przeciwko nim i już wczesnym popołudniem słaniali się i podtrzymywali. Dzień kończył się o jedenastej wieczorem i wtedy robiło się najgoręcej.

***

Pierwszego żywego ruskiego żołnierza widziałem w połowie lat 70. na warszawskiej Pradze. Miałem wtedy dziewczynę na Targowej. Kilkanaście metrów od jej bramy były drzwi w murze. Właśnie nie brama, nie wejście, tylko niepozorne, niemal niewidoczne drzwi we wnęce muru. W drzwiach był judasz. I z tych drzwi od czasu do czasu wychodził sołdat albo dwóch. Drzwi się natychmiast zamykały, a oni znajdowali się raptem w środku praskiego tłumu. Wysocy, szczupli, twarze ginęły w cieniu okrągłych czap, ale można było dostrzec, że są nieruchome, kompletnie pozbawione wyrazu. Wyprasowani, wyprostowani i martwi. Tak wyglądali, gdy zagarniała ich praska, plebejska ciżba. Na tle tego szemraństwa i cinkciarstwa, tych bazarowych elegancji, tego spryciarstwa, tej upostaciowanej lumpenanarchii, tego żywiołu, który nade wszystko pogardzał jakąkolwiek władzą, przypominali nakręcane figury. Było w nich coś złowrogiego, a zarazem komicznego. Sztywni, wytresowani, z wypranymi mózgami szli wśród podbitego ludu, lękając się go, pogardzając nim i kompletnie go nie rozumiejąc. Widziałem ich drewniane sylwetki na rogu Wileńskiej i Targowej i doświadczałem nawet czegoś w rodzaju współczucia, bo wydawali mi się kimś w rodzaju kalek. Ich frankensteinowski los budził pogardliwą litość. Byli starsi ode mnie o kilka lat. Spaliłbym się ze wstydu, gdybym miał wyglądać jak oni, zachowywać się jak oni i to w dodatku na oczach praskiego ludu. Ich złowrogość była efektem odczłowieczenia, a komizm wynikał z resztek człowieczeństwa.

Ale w żaden sposób nie przypominali ruskich sołdatów z opowieści babek i ciotek. Tamci byli żywiołem. Okrutnym, bezmyślnym i zwycięskim, ale jednak żywiołem, i przypominali ludzi. Ci z Targowej wyglądali jak złowrogie narzędzia. Teraz to wiem. Ale wtedy byli po prostu jeszcze jednym widomym znakiem ruskiego, radzieckiego, sowieckiego nieudacznictwa. W swojej szesnastoletniej naiwności po prostu ich lekceważyłem. Należeli do tego nierzeczywistego świata co Breżniew, samochód Zaporożec zwany "żoporożcem" i radziecka muzyka rockowa z zespołem Wiesołyje rebiata na czele.

To był taktyczny błąd, to lekceważenie, ale strategicznie się opłacał, ponieważ oni tam, na Wschodzie, nade wszystko pragnęli być traktowani poważnie.

***

W każdym razie ci w Czycie przypominali sołdatów z opowieści babek i ciotek. Darli się, obejmowali i zataczali. Półnagie czytyńskie piękności rzucały im spojrzenia spod długich rzęs. Cywilni mężczyźni schodzili im z drogi. Armia powinna budzić trwogę i podziw. Tak było od niepamiętnych czasów i tak było w Czycie. Wyglądało na to, że te przysadziste chłopaki o rumianych, okrągłych twarzach mogą tu wszystko. Dlatego wieczorami oglądałem Czytę z okna hotelu. Wyobrażałem sobie, jak wjeżdżają na czołgach i transporterach do chińskiego miasta, powiedzmy w Mandżurii, bo bogate, błyszczące i, zdaje się, wybudowane na złość. Jadą i szyją z kałachów po złocistych, szklanych fasadach, grzeją seriami z wielkokalibrowych władimirowów, puszczają z głośników Musorgskiego, a kruche Chinki uciekają z niemym krzykiem w nieoświetlone przecznice. Chiński kapitalizm i chińska dominacja stają w płomieniach niczym papierowy tygrys. Potem zsiadają ze swych maszyn i z resztek rozpalają ogniska, by długo w noc śpiewać swoje pieśni, za które tak ukochał ich cały świat.

Taką miałem wizję w hotelu Zabajkale, patrząc na defiladowy plac oraz na iluminowane, hipertroficzne fasady dyrekcji kolei oraz dowództwa wojsk.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2009