Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jan Lechoń pojawił się jako poeta prawie równocześnie z wybuchem niepodległości w 1918 roku, kiedy jako siedemnastoletni poeta recytował swoje wiersze w warszawskiej kawiarni “Pod Pikadorem". Lechoń to pseudonim, zgodny z patriotyzmem poety, który wywodził się wprost ze sztuk Wyspiańskiego i napisał “Karmazynowy poemat" (1920). W rzeczywistości nazywał się Leszek Serafinowicz, co oznaczało pochodzenie ormiańskie, kupieckie, następnie drobnourzędnicze. Rocznikiem urodzenia (1899) był rówieśnikiem pokolenia legionistów Piłsudskiego i od początku ich przyjacielem oraz kumplem. Otoczony aurą swojej sławy, ten poeta “Skamandra" miał też opinię najdowcipniejszego człowieka w Warszawie i błyszczał w literackich kawiarniach stolicy. Jego legenda uformowała się wcześnie i nie bez związku z nią była posada dyplomatyczna attaché kulturalnego ambasady polskiej w Paryżu. Lechoń był zakochany w polskości. Polskości koturnowej, teatralnej i retorycznej. Biograf jego będzie więc niemało się dziwić długotrwałością jego pracy w dyplomacji, bo spędził w Paryżu 9 lat, od 1931 do zajęcia miasta przez Niemców. Czyżby Polskę mógł kochać tylko z odległości? W 1940 przez Portugalię dostaje się wraz ze swoim przyjacielem Julianem Tuwimem do Brazylii, stamtąd do Nowego Jorku, gdzie będzie mieszkał przez wiele lat, aż do swojej samobójczej śmierci w 1956.
W Ameryce Lechoń reprezentował kręgi emigracyjne najbardziej nieprzejednanych i zerwał z Tuwimem, kiedy ten powrócił do kraju. Na pewno jego biograf sięgnie do jego “Dziennika", z którego wyłania się obraz człowieka nieszczęśliwego, pełnego wewnętrznych sprzeczności. Jak ktoś powiedział, jest to dziennik Sarmaty w piekle, gdyż niewątpliwie centrum świata dla Lechonia było w Polsce. Okazywał się dziwnie odporny na kierunki myśli i sztuki Zachodu. Łącznie z wydziwianiem nad tym, że Amerykanie tak cenią Eliota, o którym nikt wkrótce nie będzie nic wiedział. Zresztą w swoim lekceważeniu dla wszelkiej awangardy był Lechoń najbardziej konserwatywnym ze Skamandrytów i wyrzucał mi zajmowanie się Józefem Czechowiczem, o którym za dwadzieścia lat nikt nie będzie pamiętał.
Biograf Lechonia będzie też miał niemały kłopot z jego sprawami erotycznymi, a to nie tyle z powodu upodobań homoseksualnych tego poety, ile z niesłychanej wstydliwości, jaką okrywał swoje związki, jakby chodziło o Bóg wie jakie zbrodnie.
O Lechoniu mówiono, że zabłysnął nagle jako poeta genialny, zwłaszcza swoim wierszem “Herostrates", w którym wyrażał życzenie “A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę", i następnie przez resztę życia męczył się próbując sobie młodemu dorównać. W istocie można zapytać, czym były wypełnione jego lata dyplomaty w Paryżu, jeżeli nie było wtedy ani wierszy, ani śladu poważniejszego zainteresowania literaturą francuską.
Wyrobił sobie obraz światowca, uczestnika galowych przyjęć i ceremonii. A zważmy, czym była Francja lat 30.; wypełniona tłumami polskich bezrobotnych wędrujących z miasta do miasta w poszukiwaniu pracy, oblegających polską ambasadę i konsulaty w nadziei otrzymania jakiegoś zasiłku. Były to też lata rządów sanacji w Polsce, o czym sąd biografa na pewno nie będzie jednoznaczny. Lechoń wtedy zajmował się wystawieniem w Paryżu opery-baletu “Harnasie" Karola Szymanowskiego z głównym tancerzem baletu Serge Lifarem.
A co z poezją Lechonia? Była znakomicie sprawna jako rzemiosło polskiego rymopisa, rzec można, ogarnięta aurą i wersyfikacją “Pana Tadeusza". A jeżeli biograf natrafi na wypowiedzi Lechonia o literaturze polskiej, znajdzie tam wszelkie banały. A jednak biograf będzie musiał skłonić się przed Lechoniem-poetą. Wszelkie jego snobizmy, wszelkie jego prowincjonalizmy bledną wobec jednego wiersza, który jest jak spowiedź i oczyszczenie. A oto ten wiersz, napisany chyba na emigracji w Nowym Jorku.
Powstałem nagi z mego snu
Powstałem nagi z mego snu,
Biegłem nie mogąc złapać tchu,
W księżycu, przez manowiec.
Lodowiec cicho spływał ze skał,
Fijoletowy Giewont spał
I srebrne stada owiec.
Daleko dzwonią z gotyckich wież,
Dokąd tak biegniesz, czego chcesz?
Chrystusa widzieć w chwale?
Świeci się pstre witraży szkło,
Paru umarłych do czyśćca szło,
Śpiewając gorzkie żale.
Jest to niezwykły wiersz, ostatecznego okupienia win życia przez powrót do konwencjonalnej polskości, w skład której wchodzi krajobraz, dzwony z gotyckich wież, światło witraży i czyściec. Polska religijność obyczajowa jest tu rewindykowana i wszystko jest na miarę pierwszego wersu: “Powstałem nagi z mego snu".
Nieraz niechętnie odzywałem się o Lechoniu, ale napisać jeden taki wiersz to dosyć, żeby okupić wszelką małość i pozostać na zawsze w księgach liryki polskiej.