DRUGI DZIENNIK PILCHA

Czasy, w których oddane czytelniczki gotowe były podupadającemu na zdrowiu autorowi spieszyć z osobistą pomocą, minęły dawno i bezpowrotnie. Ani do niego nie przyjeżdżają, ani do siebie nie zapraszają.

01.10.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Andrzej Dudziński
/ Fot. Andrzej Dudziński

6 września | Nie ma co ukrywać: zamiast licznych narzeczonych jeden Pan Jezus człowiekowi został. Niby wysoko, a markotno. Niby najwyżej, jak się da, a im wyżej, tym żałośniej. Niby największa miłość, jaka może człowieka spotkać, a człowiek coś z radości nie skacze. Wolałby niżej, mniej i w ogóle nie aż tak. Nie on jeden. Wybraństwo kusi, nęci, wabi, podnieca, dopóki na człowieka nie spadnie. Jak spadnie – umarł w butach. Drzwi się otwierają, niestety – że sparafrazuję Leśmiana. – To Bóg, nie one! Niestety zamiast Marioli, Violi czy Joli w sylwestrowej sukni – nie tyle nawet Zbawiciel w skromnej szacie, co Onże w Słowie swoim czytanym właśnie. Tak jest: dużo śpię i czytam ewangelię apostoła Marka. To jeszcze pestka. Najgorsze dopiero przed nami. Najgorsza okaże się wiadomość, że to one wszystko sprawiły, że to one z właściwym im brakiem – jak same mawiają: certolenia – Syna Bożego do nas skierowały. Nas do Niego – dokładniej rzecz ujmując; tak czy tak, pora na najwyższą instancję.

7 września | Czasy, w których oddane czytelniczki (przejdźmy nad tym określeniem do porządku dziennego, a przynajmniej nie podrygujmy nad nim ze starczą ekscytacją) gotowe były podupadającemu na zdrowiu autorowi spieszyć z osobistą pomocą, minęły dawno i bezpowrotnie. Ani do niego nie przyjeżdżają, ani do siebie nie zapraszają. Ani o jego cieszący się swego czasu fatalną reputacją adres nie pytają, ani swych romantycznych namiarów nie podają. Podają dane pewniejsze: adresy szpitali i lecznic, znachorów i ziołoleczników, centrów medycyny niekonwencjonalnej i gabinetów biorezonansu magnetycznego. Ostatnio często kierują pod adres najpewniejszy z pewnych, pod adres najwyższej instancji – tak jest – pod adres Pana Jezusa właśnie.

Przy czym nie należy mylić adresu Zbawiciela z łonem Abrahama ani nawet z księżą oborą; na tamten świat nikt nikogo nie wysyła, a jak wysyła, to nie powiadamia; powiadomienia, które do człowieka docierają, w „najostrzejszej” wersji sugerują, że może warto by było kwestią zbawienia duszy się zająć. Kula w płot! Człowiek jest protestantem, nie uczynki, a łaska go zbawi, zdaje się, że już jest zbawiony, prace w luterskim niebie idą z wyprzedzeniem; na luterskiej ziemi punktualnie, w luterskim niebie w tempie antycypującym. Tak jest i tak będzie na wieki wieków amen.

8 września | „Szanowny Panie – pisze oddana (i to jak!) czytelniczka – z góry przepraszam, ale chciałam polecić Panu książkę: Bp Jan Pietraszko »Zawierzyć Chrystusowi«. Wydawnictwo Świętego Stanisława Kraków 2012. Jest w tej księgarni koło »Tygodnika Powszechnego« na ulicy Wiślnej w Krakowie. Proszę zacząć czytać od strony 209, a potem resztę, pewne rozdziały wspaniałe! To imperatyw po przeczytaniu pańskiego »Dziennika« – (imię i pierwsza litera nazwiska)”.

Szanowna i droga Pani, przepraszać mnie doprawdy nie ma za co, owszem, jak kto mnie nakłania do czytania katolickich książek, z radości nie skaczę, ale też obrażam się niezmiernie rzadko, na pewno nie tym razem. Książkę Księdza Biskupa kupię niezawodnie, i to kupię ją – jak tylko do Krakowa ruszę – na Wiślnej koło „Tygodnika”; oczywiście – proszę nie mieć do mnie żalu – najprzód z najwyższą uwagą przeczytam te 209 stron, które kazała mi Pani pominąć (nie żebym liczył na jakieś heretyckie zapaści autora, choć kto wie), potem zaznajomię się z resztą.

9 września | Z dziejów zaniku: „Wojciech Kossak wciąż jeszcze wyglądał na Don Juana w średnim wieku i odnosił wciąż piękne sukcesy po sypialniach, kiedy już zawodziła go pamięć i raz po raz widziałeś, że nie bardzo wie, co się z nim dzieje. Ludwik Morstin opowiadał, że napotkawszy raz Kossaka odebrał od niego powinszowania za »Lillę Wenedę« (Morstin był autorem »Lilii«). Początkowo myślałem – mówił Ludwiś – że stary pomylił tytuły. Ale kiedy opowiedział mi treść mojej sztuki, przekonałem się, że po prostu wziął mnie za Słowackiego” (Jan Lechoń, „Dziennik”, tom 1, str. 405).

Czy dla czytelnika dzisiejszego (specjalnie dla dzisiejszego młodego czytelnika) dodawać informację, że Wojciech Kossak (1856–1942) malarz urodził się ładnych parę lat po śmierci Juliusza Słowackiego (1809–1849) poety? Nic nikomu nie ujmując i bez ubocznych złośliwości, chyba warto dodać taką wiadomość, bez niej anegdota może być zrozumiała w nadto wąskim kręgu.

10 września | „Choroba jest kwestią przekonania i ja się z tym przekonaniem urodziłem” (Italo Svevo, „Zeno Cosini”).

11 września | Nie zachorowałeś po to, żeby wyzdrowieć. Trzeba dać świadectwo. (Pękania ze śmiechu.)

12 września | Olo Jurewicz o „Dziennikach” Lechonia: „Tego się nie da czytać. Tego się nie da czytać”. Niepodobna nie wierzyć, nigdy nic dobrego o tej książce się nie słyszało, z drugiej strony definitywność sądu w tym akurat przypadku zdaje się dziwna; Olo, człowiek o złotym sercu, do złego słowa nieskłonny – a już do złego słowa o poetach, o zmarłych poetach nieskłonny całkowicie – Lechoniowi bez ceregieli gwóźdź do trumny? Jak to możliwe? Źle albo niezbyt dokładnie zrozumiałem? Zapewnienie, że tego nie da się czytać, Olo powtarzał przez telefon – nie podkreśliłem tej okoliczności wystarczająco mocno, zdała mi się oczywista, innego kontaktu z ludźmi nie utrzymuję, ten z kolei szczegół podkreślałem podejrzanie często; tak czy tak głuchnę, mogłem źle usłyszeć, chyba dobrze: Tego się nie da czytać? Byłżeby Lechoń aż tak martwy? Nie da się? Nie da się. Odpadłem definitywnie.

W połowie drugiego tomu odpadłem od lektury „Dziennika” Jana Lechonia niczym śliwka robaczywka od gałęzi jeszcze bardziej robaczywej. Nie da się. Rzecz nie w tym, że w zaistniałej sytuacji jest mi to pospolicie nieprzydatne: na kilkaset stron jeden neurologiczny cytat, a i on nie obejdzie się bez przypisu. Rzecz nie w tym, nie dobieram przecież lektur pod kątem zawartości w nich wątku neurolo (neurolo – pierdolo), owszem, na wątki takie jestem teraz poznawczo uczulony, ale ani specjalnie ich nie szukam, ani do wartościowania one nic nie mają.

Rzecz w tym, że jest to dzieło w ogóle nieprzydatne. Ani historycznie, ani literacko, ani jako dokument czasu, ani jako poezja czysta, ani nawet jako materiał autobiograficzny. Nie, żeby takich wątków nie było, bo są, a raczej niby są; na tych kartach niby jest historia, niby jest literatura, niby jest los emigracyjny, niby jest życie uczuciowe i towarzyskie – to ostatnie najmniej „niby”, życie towarzyskie jest z natury „niby”, a przy tym jest wedle Lechonia: koroną żywota – „niby” przeto nie tylko nie przepada, ale i wzmożeniom podlega; lubował się autor w sztuczności i imitacji, „Dziennik” jego jest też imitacją kroniki emigracyjnego salonu imitującego przedwojenną ojczyznę, przedwojenna ojczyzna w oryginale nie występuje – imituje ją salon, najpełniej polski salon w Paryżu.

13 września | „Na parę miesięcy przed wojną ambasador Łukasiewicz wydał bal, jakiego Paryż nie pamiętał, bal, od którego opisu zaczął Maurois swoją książkę o klęsce francuskiej. Nie było tam nic nadzwyczajnego – a raczej nie było nic innego, tylko rzeczy nadzwyczajne. Najpiękniejsze kobiety, najwspanialsze towarzystwo, cudowne toalety, wspaniałe sale, jedzenie najwyższej klasy i dlatego atmosfera, o jaką już wtedy trudno było w Paryżu. Kiedy Gucio Zamoyski i Nela Rubinstein, Lifar i Marysia Pinińska zatańczyli mazura, jedna z najtrudniejszych, najcieńszych i najinteligentniejszych kobiet Paryża, Denise Bourdet, powiedziała: Teraz rozumiem, dlaczego Polacy nie chcą oddać korytarza”.

Sami widzicie: nie da się. Ja oczywiście z najwyższą chęcią przeczytałbym dziennik snoba, dla którego życie towarzyskie jest najpełniejszą formą życia duchowego. Proszę bardzo. Jeśli jednak snob ów okazałby się zarazem wieszczem? Spadkobiercą, kolegą i kontynuatorem wieszczów naszych? Mogłyby zdarzyć się i zwłaszcza zderzyć się porządki, których pogodzić się nie da.

Po prostu się nie da. Ameryki nie odkrywam: trzytomowy protokół męki twórczej i innych równie udręczających i osobliwie mało wiarygodnych szamotanin autora to jest dzieło, przez które przebrnąć niepodobna.

A zamiary miałem – jak zwykle zresztą – szlachetne. Wpierw sięgnąłem celem odnalezienia wiadomego czterowiersza („Sto tysięcy bez pałasza”), sięgnąwszy i znalazłszy, jąłem dalej kartkować, kartkując trafiłem na czterowiersz inny, równie frapujący – przez autora „Karmazynowego poematu” zanotowany jedynie – tekst anonima:

Tańcowały Kardynały,

Tańcował ksiądz Longa.

Ojciec Święty rozgniewany

Chwycił na nich drąga.

Tak dobrze usposobił mnie ten, w samej rzeczy pełen tajemnic liryk, że zacząłem „Dziennik” czytać od początku, pierwsza lektura w życiu, z mało sprzyjającą wiedzą, że rzecz cieszy się fatalną opinią nie tylko Ola Jurewicza. I faktycznie fatalność potwierdzała się z każdą stroną, ja zaś swego czasu żywiący dla Leszka Serafinowicza niewytłumaczalną słabość (wytłumaczalnych słabości nie ma, jak są wytłumaczalne, nie są słabościami), ja zaś wciąż od biedy gotów wyrecytować z pamięci całego „Mochnackiego”, może nawet z tym samym kabotyństwem szesnastolatka, który blisko pół wieku temu miał świat u stóp.

Nota bene Lechoń w takim wieku miał u stóp wszechświat, był cudownym, cudownie się zapowiadającym nastolatkiem poezji polskiej, za tak wczesne tryumfy płaci się na starość, a nawet wcześniej, mniejsza z tym, brnijmy dalej, tak jak ja w autobiograficzne Lechoniowe notatki brnąłem, brnąłem, albowiem wciąż miałem złudzenie: zaraz dojdę do frapującego jakiegoś punktu, od którego wielką obronę, może nawet wielką batalię o rehabilitację, może nawet o przyznanie tym do tej pory postponowanym księgom rangi wybitności stoczę. Niestety, w porównaniu z Lechoniem rangę wybitności, a może wyższą, przyznać można choćby finezyjnie niedawno przeze mnie grzmoconemu dziennikowi Grassa; Boże mój, ja w oparciu o to – jak się okazuje – arcydzieło przeprowadziłem krótki kurs, jak nie pisać dzienników – jaki kurs można przeprowadzić w oparciu o memuary JL? Jak nie pisać w ogóle? Mało. Jak nie pisać o sobie? Mało. Jak nic nie robić? Mało. Jak udawać? Mało. Jak nie żyć? Mało, wszystko mało. Nawet jako przygotowanie do samobójstwa rzecz wygląda marnie. A to już coś znacznie gorszego niż snobizm, to wewnętrzna cenzura. Gdyby nie cenzurował, gdyby myśli samobójcze pełniej do głosu dopuścił, może by nie skoczył... Ale on cenzurował, nie dopuszczał, fason trzymał, niekiedy tylko wspominał, co tam wspominał! Niekiedy tylko, z dyskrecją i między wierszami, napomykał, że jest mu smutno.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2012