Obcujcie z niepewnością

PAWEŁ SOŁTYS: Gdy ma się już dziecko, to najpierw lubisz to swoje, a potem jeszcze cudze zaczynasz lubić. To fatalne. Teraz jak u kogoś na rękach dziecko płacze, to nie mogę z tym dojść do ładu.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

 / ALBERT ZAWADA / AGENCJA GAZETA
/ ALBERT ZAWADA / AGENCJA GAZETA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Ma Pan ulubioną kolędę?

PAWEŁ SOŁTYS: ,,Bóg się rodzi”, ze względu na tekst Franciszka Karpińskiego.

A moja córka lubi ,,Przybieżeli do Betlejem” – śpiewa z dużą dozą ekspresji. Jeszcze zawsze mnie poruszał ,,Oj, maluśki, maluśki”, jest w tej kolędzie matczyna emocja i piękna melodia. Ale jako dziecko nie byłem fanem kolęd. Raczej interesowały mnie bombki i prezenty.

Ale w domu śpiewaliście kolędy?

W ogóle w domu było dużo śpiewania. Moi rodzice potrafią i lubią razem śpiewać. Pamiętam z dzieciństwa, że na imieniny przychodziło sporo ich znajomych. I jak już państwo się troszkę napili, to najpierw były tańce, choć mieszkanie ciasne, a potem śpiewy. W pewnym momencie wstawała ich znajoma i pięknie śpiewała ,,Rebekę”. A dziadek, rodem z Kijowa, jak się napił, śpiewał czastuszki. Mama mi zasłaniała uszy, mimo że nie znałem wtedy jeszcze rosyjskiego. Ale wiadomo: poważne czastuszki są dosyć obsceniczne. Więc jednym z pierwszych wspomnień z dzieciństwa jest to, jak stoję w korytarzu, a za przymkniętymi drzwiami słyszę śpiewających dorosłych.

Czy jakaś Wigilia szczególnie Panu zapadła w pamięć?

W 1991 r., miałem 13 lat i ogromnie cieszyłem się z prezentów, bo zacząłem trenować koszykówkę i dostałem oryginalną piłkę oraz sportowe buty. To były kosztowne rzeczy, rodzice nie byli majętni, musieli specjalnie na to odkładać. Pamiętam też pierwszą Wigilię z moją żoną. W pierwszy dzień świąt jechaliśmy do rodziców, ale Wigilię spędziliśmy w domu we dwoje. Pomyślałem wtedy, że chyba już jestem dorosły.

A ta Wigilia, kiedy urodziła się Pana córka?

Ona była dla nas o tyle ciężka, że odbywała się 13 dni po urodzinach, więc byliśmy w amoku, przerażeni i zajęci wszystkim poza Wigilią.

Lepiej pamiętam pierwszą świadomą Wigilię mojej córki. Miała rok i widziałem, ile radości dawały jej ozdoby, światełka i tata, który śpiewa. Dziś moja 4-letnia córka już nie może się doczekać świąt. Obiecałem jej, że będziemy kleić łańcuchy, żona, że upieką razem pierniki. Im człowiek jest starszy, tym bardziej radość wigilijna bierze się z radości dzieci.

Część Pana rodziny jest białoruska…

Pod względem narodowościowym to bardziej skomplikowane. Dziadek pochodził z Kijowa, a babcia z Pińska, ale jakiej oni byli narodowości? Raczej uważali się za Polaków, choć babcia w Pińsku mówiła pewnie mieszaniną białorusko-polską. W Wigilię robiła kutię, która jest powszechna w całej wschodniej Europie, jednak ja za nią nie przepadam. Ale opowieści świątecznych dziadków to nie pamiętam. Za to pamiętam inne opowieści. Jedną z okupacji tak niewiarygodną, że gdybym nie wiedział, że jest prawdziwa, sam bym w nią nie uwierzył.

Proszę opowiedzieć.

Dziadek znał dobrze rosyjski, przyjechał do Polski, repatriował się do Poznania na podstawie umów polsko-radzieckich z 1933 r. Miał wtedy 15, 16 lat, a jego pierwszym językiem był rosyjski. Po różnych perturbacjach, będąc w stopniu podchorążego, w 1940 r. znalazł się w Ostaszkowie. Znając sowiecką mentalność, wyczuł, że trzeba się stamtąd zwijać jak najszybciej. I razem z kolegą, który też świetnie znał rosyjski, zagadali z jakimś enkawudzistą, że oni są obecnie obywatelami niemieckimi, gdyż mieszkają w Poznaniu, który został wcielony do Rzeszy. I że oni chcą się uczyć. A ten enkawudzista kazał im pisać list do Stalina… Więc napisali. Oczywiście Stalin takiego listu nie dostał, ale jakiś oficer podjął decyzję, by ich wysłać pociągiem do Poznania, gdzie pewnie też byliby aresztowani z kolei przez Niemców. Więc dziadek z kolegą pod Warszawą przy pomocy harcerzy uciekli, kiedy pociąg stanął na bocznicy.

Dziadek opowiedział mi o tym dopiero w 1989 r. Wcześniej uważał, że w ogóle się nie powinno o czymś takim mówić, zwłaszcza że narracja oficjalna na temat Katynia była zupełnie inna.

Zaczynam rozumieć, dlaczego Pan studiował rusycystykę.

W domu zawsze było dużo rosyjskiej literatury i muzyki, słuchania Okudżawy i Wysockiego. A gdy rodzice nie chcieli, bym rozumiał, o czym rozmawiają, przechodzili na rosyjski.

Jednak nie chciałem iść na rusycystykę, rodzice też mi ją odradzali. Dostałem się na trzy kierunki – polonistykę, filozofię i rusycystykę. Uznałem, że rusycystyka da mi znajomość języka. Nie skończyłem studiów – na czwartym roku okazało się, że jestem zawodowym muzykiem. Nie dawałem rady pogodzić koncertowania z nauką. Poza tym program studiów zakładał produkcję nauczycieli języka rosyjskiego – czego nigdy nie chciałem robić.

Która z pieśni Okudżawy robi na Panu największe wrażenie?

Okudżawa jest najciekawszy, kiedy schodzi z patosu, który z czasem u niego zaczął mi przeszkadzać. Ale na przykład ,,Wańka Morozow” to jest jedna ze wspanialszych piosenek, znam ją na pamięć:

Za czto ż wy Wańku-Morozowa
Wied’ on ni w czem nie winowat.
Ona sama jego morocziła,
a on ni w czem nie winowat.

On w nowyj cirk chodił na płoszczad’
i tam cirkaczku polubił.
Jemu b kogo-nibud’ poproszcze,
a on cirkaczku polubił.

Ona po prowołokie chodiła,
machała biełoju rukoj,
i strast’ Morozowa schwatiła
swojej mozolistoj rukoj.  

I tak dalej… To w pewnym sensie podobne do tego, co później sam pisałem. Historia o przetrąconych ludziach, z miłością nieszczęśliwą na poboczu głównego nurtu życia.

A patos jest szkodliwy?

Jego nadmiar mną wzdraga. Są piosenki, gdzie jest niezbędny, natomiast mnie duże słowa odpychają. Często są już zużyte – fasadę mają sporą, ale w środku są puste.

A Wysocki?

Dzisiaj myślę, że bliższy jest mi Okudżawa, ale gdy byłem nastolatkiem, to robił na mnie wrażenie zachrypnięty głos Wysockiego. On napisał niewiarygodną liczbę piosenek. Nikt nie jest w stanie tego do końca policzyć, bo też nie wszystkie się zachowały. Podobają mi się jego stylizacje na piosenki błatne, czyli złodziejskie. Ten rodzaj folkloru zawsze mnie pociągał. Podobnie zresztą z warszawskimi piosenkami podwórzowymi, to też było obecne, Grzesiuk, Orkiestra z Chmielnej.


Czytaj także: W dźwiękach, nie w nerwach - z Pablopavo rozmawia Błażej Strzelczyk


W domu słuchało się jeszcze Matwiejewej, dziś ta świetna pieśniarka jest zapomniana. Ona napisała być może najpiękniejszą piosenkę na świecie pt. ,,Korablik”. Matwiejewa gra nieortodoksyjnie na tej gitarze i śpiewa bardzo wysokim głosem o okręcie, który sobie płynął po oceanie – sam wypuścił się w rejs. Też znam ją na pamięć.

Śledzi pan współczesną rosyjską scenę muzyczną?

Bardziej śledziłem ją w czasach studenckich. Interesowało mnie, jak się zmienia język, np. w hip hopie rosyjskim. Tam się działo to, co w Polsce, tyle że na większą skalę nastąpiła absorpcja anglicyzmów. W latach 90. Rosjanie nagle przestali pracować w ,,biuro”, zaczęli w „offisie”. Natomiast nie mogę powiedzieć, żebym był znawcą rosyjskiej muzyki jak Kostek Usenko. Parę rzeczy mnie interesowało, lubiłem zespół Zwuki Mu. Lecz w głównym nurcie rocka rosyjskiego mnie dużo rzeczy śmieszyło niezamierzenie.

Ten patos?

Rosjanie mają do niego ogromną skłonność. Proszę zauważyć, z jaką emfazą rosyjscy aktorzy czytają wiersze – nas już to śmieszy, u nich to jest normalne. Z jednej strony to wzruszające i piękne, a z drugiej to mnie chwilami drapie.

Ale jako nastolatek słuchałem też zupełnie innej muzyki – głównie interesował mnie hipisowski rock, punk i sporo nowofalowych rzeczy, Siekiera, Klaus Mit­ffoch. Wtedy na plecaku pisałem sobie „The Doors”, a nie „Okudżawa”. Nie byłem tzw. sweterkowcem. Doorsom mnóstwo zawdzięczam. Gdy się czymś zafascynowałem, to szedłem na całość. Ukazała się wtedy biografia Morrisona ,,Nikt nie wyjdzie stąd żywy”, gdzie przeczytałem, że Doorsi słuchali bluesa, więc i ja go zacząłem słuchać. Że czytali bitników, no to sprawdzałem, kto to byli ci bitnicy.

Ma Pan odruch, by notować co ciekawsze cytaty?

Pisanie księgi cytatów zarzuciłem, gdy miałem17 lat. Jeśli coś mnie ujmuje, to robię podkreślenie w książce. A poza tym znam dużo piosenek na pamięć. Koledzy śmieją się, że znam więcej piosenek cudzych niż swoich. Ale to też jest właśnie pozostałość z okresu do 21., 22. roku życia, kiedy ma się jeszcze miejsce na twardym dysku. Dzisiaj z tym jest o wiele trudniej. By coś zapamiętać, trzeba coś zapomnieć. To już ten moment, niestety. No i trzeba myśleć po swojemu, a nie cytatami.

Kiedy zaczął Pan myśleć po swojemu jako pisarz?

Dosyć późno. I to jeden z powodów, dlaczego dosyć późno zadebiutowałem. Przez lata byłem obsesyjnym czytelnikiem – to jest niebezpieczne, bo można ulec czyjejś frazie. Są pisarze z frazą tak zaborczą, że trudno się uwolnić spod jej czaru.

Kto jest zaborczy?

Z jednej strony Babel i Hrabal, z drugiej – Stasiuk i Varga. Oni mają głos oddzielny i niepodobny do innych – łatwo jest bezwiednie zacząć przepisywać ich pisanie. To znaczy pisze się swoje historie, ale nie swoim językiem.

Kiedy już na poważnie podjąłem decyzję, że wydam „Mikrotyki”, które pisałem właściwie całe życie, to próbowałem uwolnić się spod wpływów pisarskich. By nie stać się epigonem, robiłem sobie posty czytelnicze – przez dwa miesiące nie czytałem niczego.

I?

I ciężko jest bez książek. Ale wtedy pisałem swoje rzeczy. Jest też druga metoda: trzeba wywołać w sobie mętlik. To znaczy czytać trzy bardzo różne książki naraz, wtedy im trudno ulec. Wziąć do ręki coś bardzo współczesnego, powiedzmy: Saundersa, a obok tego mieć Sándora Máraia oraz coś z literatury popularnej, gdzie język jest przezroczysty jak u autorów kryminałów. Wtedy robi się melanż w głowie, z którego może się coś urodzić.

Ciekawe.

Z trzeciej strony, by samemu sobie zaprzeczyć, zdarza się i tak, że czasem czytam kogoś z piękną frazą i to bywa zapładniające. Trzeba potem tylko tę frazę troszkę zepsuć, by to jednak było moje.

Pamiętam, jak bardzo mnie ucieszyło, kiedy czytałem wywiad rzekę z Hrabalem ,,Drybling Hidegkutiego”, gdzie on przyznaje, że właściwie nauczył się pisać, kiedy przeczytał Babla. Z kolei Ota Pavel, przypuszczam, że półżartem, ale bardzo ładnie napisał, że najpierw był dziennikarzem sportowym i gdy zdecydował, że bierze się za coś poważniejszego, to kupił sobie klasykę – Szekspira, Dostojewskiego, Tołstoja, Cervantesa, przeczytał wszystko, a potem już nie tknął się żadnej beletrystyki.


Czytaj także: Michał Sowiński: Paweł Sołtys jest pisarzem


Pisarze, których kocham, mają podziemne połączenia – one czasem szły właśnie pod Polską – między Bablem a Hrabalem, między Hrabalem a Kiśem, między Kiśem a Demlem. Podskórnie czuję, że Leo Lipski ma z niewiadomych przyczyn coś wspólnego z Charmsem i z Oberiutami. A Białoszewski miał coś wspólnego z konkretystami moskiewskimi, których nie mógł znać. Literatura czasem kiełkuje tak, jakby naprawdę istniały podziemne korzenie i gdzieś czasem wybijało drzewko.

Powiedział Pan wcześniej, że „Mikrotyki” pisał całe życie.

Właściwie większość opowiadań powstała w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat przed jej wydaniem. Natomiast pozostałe historyjki próbowałem pisać wcześniej. Tylko że to było nieudolne.

Poprawił je Pan?

Nie, wyrzuciłem. I napisałem jeszcze raz wokół tych samych tematów. Tylko „Szlugi” pozostały w nieruszonej wersji sprzed lat dziesięciu. „Mikrotyki” powstawały, kiedy urodziło mi się dziecko i zupełnie nie miałem czasu. Więc gdy zdarzały się w tygodniu dwie wolne godziny, to je maksymalnie wykorzystywałem, mózg spiął się sam w sobie. Wiedziałem, że potem trzeba pomóc żonie i pójść z Natalką na spacer.

We wspomnianym przez Pana „Dryblingu” Szigeti raz na jakiś czas prowokuje Hrabala do gry, która polega na tym, że rzuca słowo, a ten mu odpowiada pierwszym skojarzeniem. Ja też bym chciała zaprosić Pana do takiej gry w skojarzenia. Z czym się Panu kojarzy słowo „dziecko”?

Uśmiech. Nawet nie uśmiech – śmiech.

A „dotyk”?

Żona.

„Porażka”?

Życie.

Dlaczego kojarzy się Panu życie z porażką?

Bo to jednak zawsze kończy się tak samo.

A „dźwięk”?

Ludzie, wspólnota.

W muzyce też Pan długo szukał własnego głosu?

Przez pierwszych parę lat swojej działalności muzycznej pisałem piosenki dla Vavamuffin i dla Zjednoczenia Sound System. I te teksty obracały się w konwencji reggae. W dodatku w Vavamuffin pisaliśmy piosenki we trzech, zazwyczaj każdy swoje zwrotki, to był rodzaj kompromisu. Bardzo dobrze wspominam ten czas. Ale za swój czysty głos uznaję pierwszą płytę z ,,Ludzikami”, na której byłem za wszystko odpowiedzialny, bez chowania się za tekstami kolegów.

To jak pierwsza Wigilia z żoną?

Tak, wziąłem na siebie pełną odpowiedzialność.

Ciekawe jest to, że zazwyczaj podobają mi się te piosenki, które niekoniecznie podobają się publiczności. Sam nie powinienem wybierać singli – od pewnego czasu radzę się ludzi niezwiązanych z branżą muzyczną. Zawodowi muzycy inaczej słuchają muzyki niż zwykli słuchacze, to bywa zgubne. Pani pyta, który swój tekst cenię najbardziej? ,,Złoto” – być może to najlepsza piosenka, którą napisałem.

To teraz ja powiem z pamięci kawałek „Złota”, bo też bardzo lubię tę piosenkę: „Dwa tygodnie później wziął ją na działki / Nalewka samoróba i pestki słonecznika / On jej się przyznał, że od kiedy wdowcem / Porządnych kobiet raczej unikał / Ona, że rozwódka bo mąż hitlerował / Szczególnie jak dał za bardzo w palnik / Zbudzili się rano odrobinę mniej starzy / Sąsiad wpadł na chwilę pożyczyć rozpuszczalnik”.

Natomiast piosenka „Adam” zupełnie nie została zauważona, a ja uważam, że mi wyszła i w dodatku ma pozytywne przesłanie, co mi się bardzo rzadko zdarza, tak by nikomu nie przetrącić życiorysu. Zresztą z prozą jest podobnie. W opowiadaniu ,,Profesor Kruk” tytułowy bohater w pewnym momencie uderza pewną osobę tomem opowiadań Iwaszkiewicza. A potem graduje przekleństwa, czy go uderzył, pieprznął czy pierdolnął… I właściwie na każdym spotkaniu autorskim ktoś wstaje i mówi, że to jest jego ulubiony fragment i że to jest zabawne. Ja doceniam, że to jest zabawne, natomiast jestem dumny o wiele bardziej z drugiej części, z tej retrospekcji tużpowojennej. I to jest taka dziwna sytuacja, bo przecież nie wstanę na tym spotkaniu i nie powiem: „pan nie ma racji, tam dalej jest lepiej”.

Trzeba się pogodzić z tym, że jak się wyda książkę czy płytę, to one już nie są wyłącznie moje.

A ja bardzo lubię Pana piosenkę „Koty”. I to, co Pan napisał w opowiadaniu „Spacer”: że „ludzie zatrzymali przy sobie koty chyba po to, by mieć na co dzień trochę tajemnicy, czegoś, co nie będzie wielką religią, tylko powszednim obcowaniem z niepewnością”.

Jestem kociarzem bez kota, ponieważ mój kot dosyć nagle odszedł do krainy wiecznego mruczenia. Z żoną przeżyliśmy to mocno, na razie nie jesteśmy gotowi na nowego kota. I to jest dla mnie nowa sytuacja – zawsze wokół mnie był jakiś kot. Kiedy miałem pięć lat, pojawił się Mruczek – ogromny, gruby, szary i bardzo fajny dachowiec. Mruczka wzięliśmy do domu, gdy ojciec, który był wrogiem kotów, wyjechał na trzy tygodnie za granicę. Gdy wrócił, to natychmiast chciał Mruczka komuś oddać. Ale jak to zwykle bywa, chwilę później z największego wroga Mruczek uczynił swego ukochanego pana – tak rozkochał w sobie mojego ojca, że potem to oni byli najbardziej ze sobą zaprzyjaźnieni.

Koty świetnie takie sprawy wyczuwają – inwestują tam, gdzie się opłaca. I Mruczek zainwestował w mojego ojca, by nie zostać wyrzuconym. Potem miałem kotkę Legię. Jaka była Legia? Mała i złośliwa. Ponieważ rozstałem się z moją ówczesną narzeczoną, to automatycznie rozstałem się z jej kotką. A ostatnio mieliśmy kota Izotopa, po naszemu Topa. Kot kartuski – mądry i piękny. I to jemu się, niestety, nagle zmarło.

Chyba echa tej śmierci są w opowiadaniu „Jurek”.

To Jerzy Pilch napisał, że koty są na wyższym etapie rozwoju niż ludzie – są nieskończenie mądre albo bezdennie głupie i świetnie udają. Oczywiście paskudnie zepsułem, bo Pilch to swoją frazą wybitną opisał, ale miał na myśli to, że koty, jak dobry pisarz, balansują między geniuszem a skrajną nieporadnością. Podobał mi się zawsze układ bez podległości: kot jest znajomym z domu, mieszka z ludźmi, ale nie ma właściciela. Jeśli podległość zachodzi, to raczej nie w tę stronę, której by człowiek oczekiwał.

Na „Marginal”, najnowszej płycie, śpiewa Pan ,,W przytułku” według Szymborskiej. I myślę, że to słowa współczesnej pastorałki, opowieść o kobiecie, która na wojnie straciła trzech synów. I zarówno na początku rozmowy przywołana przez Pana kolęda ,,Maluśki, maluśki”, jak i wiersz Szymborskiej to bardzo matczyne opowieści.

Myślałem, by zaśpiewać jeszcze „Hanię” Szymborskiej, ale w końcu ten pomysł odpadł. A to jest piękna opowieść o pani, która przychodzi do kościoła sprzątać i zmieniać kwiaty, sama jest uboga i jest analfabetką. I bardzo wybrzmiewa matczyność tej pani wobec Jezusa.

Może w ogóle tak jest, że jak się ma dziecko, nawet jeśli się jest ojcem, to bardziej się o tej matczyności myśli. Muszę przyznać, że wcześniej niespecjalnie lubiłem dzieci… Gdy ma się już dziecko, to najpierw lubisz to swoje, a potem okazuje się, że jeszcze cudze zaczynasz lubić. To fatalne. Teraz jak u kogoś na rękach dziecko płacze, to nie mogę z tym dojść do ładu.

A jakie ma Pan pierwsze skojarzenie ze słowem: „mama”?

Ręka w moich włosach. Gest nie głaskania, tylko delikatnego podrapywania. Leżę na kolanach u mamy na starym narożniku, on jest cały pocarapany przez Mruczka i mama mnie tak carapie jak Mruczek, tylko bez pazurów. I to właściwie jest uczucie, do którego już się nigdy nie powróci w żaden sposób. ©

PAWEŁ SOŁTYS (ur. 1978) jest wokalistą, pisarzem, dziennikarzem muzycznym, autorem tekstów piosenek i kompozytorem. W świecie muzycznym znany jako Pablopavo. Wydał kilkanaście płyt, zagrał około tysiąca koncertów. Za debiutanckie „Mikrotyki” (2017) otrzymał Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego i Nagrodę Literacką Gdynia. Znalazł się także w finale Nagrody Literackiej Nike oraz otrzymał nominacje m.in do Paszportów „Polityki”. Jesienią ukazała się jego nowa płyta „Marginal”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018