Opowieść wigilijna

Dziczka. Taka była, wyrosła na uboczu, poza spojrzeniami, w których jest miłość i czułość, jakby przypadkiem.

17.12.2019

Czyta się kilka minut

 / ZUZANNA SYNORADZKA-WRÓBEL
/ ZUZANNA SYNORADZKA-WRÓBEL

Nie obumarła z niewyjaśnionych przyczyn, a przecież powinna, ale ludzie czasem nie robią tego, co powinni, gdy braknie słońca ogrzewają się ogarkami papierosów i pogardą – byle czym. Chłopaki się jej trochę bali, więcej obrzydliwych żartów leciało w jej stronę, więcej o niej mówili niż o innych – z pozornym lekceważeniem, które ważyło tyle co uznanie, przynajmniej w tej dzielnicy. A ona stała, szczupła i napięta, nawet papierosa trzymała w zaciśniętej pięści, stała pod ścianą i dmuchała sobie w grzywkę, uśmiechając się w te ich plugawe odzywki, kombinowała. I każdy z nich wiedział, że niegłupio. Czy się bała? Wszyscy się tam baliśmy, strach był jak kiosk na rogu i piwnica pasera naprzeciw szkoły, na stałe.

RADZIŁA SOBIE jednak dobrze, uważnie dobierała obrońców, a i sama nie była zupełnie bezbronna. Zupełnie nie. Kiedyś wracaliśmy z imprezy, trochę nas wyrzucili, trochę się biliśmy, ale bez przekonania, no w każdym razie już wracaliśmy, piwo w puszkach i przechwałki, jak zwykle. Kaban był pijany, wielki i pijany, zresztą chyba też na zejściu z fety, zataczał się. Ale tak sprytnie, że coraz bliżej niej. Zaciskające się, coraz mniejsze elipsy, taką miał taktykę. Zostali nieco z tyłu, jakby straciła czujność, a może i ona miała taktykę, kto to wie? Kaban wymyślił chyba w tym swoim wielkim łysym łbie, że za starą piekarnią ją po prostu przewróci, tam były chaszcze, a to lato, wszystko na wysokość człowieka – zielone. No ale. Krzyczał, czy raczej wył jak dzika świnia właśnie, ksywy nie kłamią, choć pewnie też bym wył tak samo z żarem w oku. Pstryknęła, wiedziała, że gdy ją podejdzie na zasięg rąk, nic nie zrobi. Niby ryzyko, a na zimno – jedyny sposób. I trafiła. Już potem na to jedno oko ledwo co widział, może i dobrze, co tam u nas było do oglądania.

A może nie mam racji, bo chwilę potem, po osiemdziesiątym dziewiątym, to i u nas się pojawiło wesołe miasteczko, tyle że nawet na karuzeli jeździły krzywe lustra i to często na strzelnicę. Siedem lat wesołych nieszczęść.

JA JUŻ BYŁEM po technikum, ojciec załatwił mi niezłą robotę, płacili i nikt się raczej nie przypieprzał. I im więcej się rozglądałem po powrocie z pracy, tym mniej mi się chciało siedzieć na podwórku. Ona też raczej od wielkiego dzwonu, bo ten jej szedł w górę, jakby mu Matka Boska non stop dawała nóżkę. Jeździła z nim co chwila nową bryką, a każda następna miała fajniejszy znaczek na masce, trudno z takiej bryki wysiąść znowu na ławki. I po co? Czasem jednak wracała, coś tam przywoziła temu swojemu wujkowi, u którego się wychowała, bo i nie był taki najgorszy. Na pewno lepszy niż jego siostra i jej gach, od których ją w końcu zabrał, lata temu, miał kawałek serca pod marnym tatuażem. I kiedy go odwiedzała, wtedy czasem stawała jak dawniej pod murem, a my rozlewaliśmy, co przyniosła. Sporo z naszych już wtedy dla kogoś latało, patrzyli na nią z jeszcze większym niż wcześniej respektem. Gadało się, że nie robi za materac, tylko sama jest w robocie, bo dobrze liczy i ma instynkt. Dla mnie to pod skórą miała sam instynkt i może trochę kości.

– Dobrze ci?

– Tak, da się żyć. A ty podobno pracujesz?

– Tak, normalna robota, rozglądam się za mieszkaniem do wynajęcia, ale nie tutaj, tu za dużo kozaków, każdy chce coś udowodnić, a mnie nudzi chodzenie z nożem w żebrach albo leżenie w ziemi.

– Wiesz, nie musisz się tutaj bujać, pomogłabym.

– Dzięki, ale ja nie jestem do tej roboty. Co to jakiś, kurwa, prikaz był, że wszyscy u nas muszą?

– Nie było.

Ale wyglądało, jakby był.

No i się wyniosłem, za rzekę, na spokojniejsze. Dwa lata szedł w górę ten jej, dochodziły mnie słuchy. Bałem się pomyśleć, czym teraz jeździ, pewnie czymś ze złota i strachu, tankowanym chivaz regalem z colą. Szedł w górę, ale musiała Matka Boska mieć akurat robotę gdzieś indziej, bo przestał w którąś lutową noc. Czy był żywy, jak mu tę superfurę oblali benzyną i pstryknęli petem – różnie mówili. Myślę, że był. Dochrapał się w końcu takiego stanowiska, że kajdanki masz na łapach i kierownicy, a krzyk odbija się od wzmocnionych przyciemnianych szyb – prezes do spraw umierania.

ROK PO POGRZEBIE tamtego cwaniagi spotkałem ją w centrum, w knajpie za drogie pieniądze, udającej Chicago albo Los Angeles. Przypadek, koledze urodziło się dziecko i zaprosił, a ona siedziała z jakimiś facetami. Elegancka, w ciemnej sukience, w kolczykach tak wielkich, że mogłaby przez nie włożyć i wyjąć sto baksów. Zauważyła mnie, ale nie mogła albo nie chciała odejść od tamtych ważniaków. Mrugnęła tylko znad kieliszka, a właściwie przez kieliszek, mrugnęła do mnie okiem na pół twarzy. Faceci przy jej stoliku rozmawiali głównie po rusku, zresztą było głośno, moi też z każdą szklanką whisky śmiali się jak na zawodach w rechocie. Chudy i dziobaty koleś w garniturze wartym miesiąc mojej pracy co pewien czas kładł jej dłoń na kolanie. Nie miałem ani odwagi, ani powodu, by podejść. O ile słyszałem – rosyjski nie był jego pierwszym językiem, ale łańcuch miał, nikt się w tamtych czasach nie dziwił. A nawet jeśli, to po cichu, w domu, oglądając kabaret w telewizji, łańcuchy pachniały kłopotami, na które nie ma lekarstwa.

PIŁEM Z KOLEGAMI OSTROŻNIE, śmiałem się po marnych pointach, wymieniałem modele samochodów, gdy tego oczekiwano – taka branża, rozmiary biustów i dziwactwa partnerek – taka płeć, gdy niespodziewanie poczułem ukłucie między łopatkami. Użądlenie nieśmiałej osy albo dźgnięcie końcówką cyrkla – jak w szkole. Spojrzałem kątem oka, to musiał być jej czerwony paznokieć, wchodziła właśnie do toalety. Wstałem.

Przedsionek był koedukacyjny, tam myła ręce, spoglądając w lustro. I tak rozmawialiśmy, patrząc w swoje odbicia.

– Żonaty?

– Nie...

– Na wigilię do rodziców jedziesz do nas, za rzekę?

– Jeszcze nie wiem, pewnie tak.

– Przyjdź do mnie, zrobię śledzie i barszcz.

– Zrobisz czy ci niewolnice zrobią?

– Zrobię.

– Zapraszasz do ciebie czy do was? Bo ten, co ci rękę na kolanie kładzie, to może wolałby dwa tygodnie później? Tak ruskiego udaje.

– Wirus? Nie mieszka ze mną, przyjdź do samotnej dziewczyny.

– Z ciebie taka samotna dziewczyna jak ze mnie Małysz. Przyjadę. A ten Wirus to nie wpadnie niespodziewanie po miłość i przy okazji przestrzelić mi kolana?

– Nie wpadnie, mamę ma w Bezledach.

– Gdzie?

– W Bezledach. Nie byłeś? Najpiękniejsza miejscowość w powiecie bartoszyckim, musisz kiedyś pozwiedzać.

Z TYMI BEZLEDAMI to się nie złożyło, ale do niej na Poznańską jakoś dotarłem. W garniaku, pod krawatem, z kwiatami i winem. Z tej Poznańskiej to się śmialiśmy już na wejściu, bo to wiadomo, jaka to ulica była, ale tego dnia bez dziewczyn, nawet dziwki nie pracują w Wigilię. Chaty może nie kupiła sama, ale na pewno sama urządzała. Na tego Wirusa, czy jak mu tam było, to za mało złota, stiuków i podrabianych szabel. Ascetycznie – takie modne słowo nie schodziło wtedy z ust eleganckich pań w telewizji i ona tak samo – mała czarna, czarne szpilki, makijaż udający, że go nie ma, na szyi perełki odbijające błysk małych lśniących zębów. Znowu się zdziwiłem, że taka jest drobna, sprężysta – ale drobniutka, można by ją spakować do bagażnika w maluchu. Przy opłatku byliśmy spięci, nie do ceremonii oboje. Ale potem poszło: śledzie, barszcz, po jednym, ryba faszerowana, kapusta z grzybami, po drugim, coś, co nie wiem co, ale chyba jakieś małże, po trzecim, kawałek ciasta, po czwartym. I gadaliśmy. O starych czasach, o dzielnicy, o żywych i zmarłych, z uśmiechem, z szyderstwem nawet, a czasem na tym tonie pozornie nijakim – jak przyjaciele mogą, bez udawania mądrzejszych i efektowniejszych niż są. Jak starzy przyjaciele albo jak kochankowie.

Z bliska te oczy miała jeszcze większe, co chwila je przymykała, by po paru sekundach znowu spojrzeć, upewnić się może, że ja to ja, a nie któryś z tamtej knajpy. I gdy się podnosiły te powieki, to jakby dwa słońca brązowe wschodziły, i znów, i znów, aż w końcu wstało to prawdziwe grudniowe.

– Zadzwoń. Może być jeszcze przed Wielkanocą.

– Zadzwonię.

I dzwoniłem potem, ale do innych. Do mniej uwikłanych w miasto, do takich, za którymi nie stoi to wszystko, od czego przecież uciekłem, do takich, które mieszkają w kawalerkach albo jeszcze z rodzicami w blokach, a nie na stu dwudziestu metrach sprzed wojny, cztery metry do góry, choćbyś podskoczył, nie dotkniesz sufitu. Ona też nie, nie była z tych, co dzwonią, ale może stała chociaż czasem tak jak ja ze słuchawką przy uchu parę minut, nie wystukując żadnego numeru. Raz w tygodniu, potem raz w miesiącu, później już rzadziej. Myślę sobie, że czasem staliśmy tak, te kilka kilometrów od siebie, równocześnie. To niemal jakbyśmy rozmawiali, ja często słyszałem jej lekko szorstki, dziki głos, miałem go przy sobie, nie musiałem płacić za połączenie.

DWA LATA PÓŹNIEJ też ją odwiedziłem w Wigilię, ale rano. Magdzie powiedziałem, że jeszcze ostatnie prezenty muszę dla starych i brata, a sam na to Bródno. Postawił się ten jej wujek, albo i matkę sumienie ruszyło, choć wątpię, nawet jakby ruszyło, to i sumienie z pustego nie naleje. Więc najpewniej któryś z chłopaków, podobno mieli nawet oddzielny fundusz na takie okazje. Stałem i słyszałem jej głos, cichy śmiech, a to liście szorowały po alejkach, kolejne święta bez śniegu. Znowu miałem kwiaty w rękach, bez sensu, martwym one potrzebne jak... no, niepotrzebne chyba. Zresztą kto to wie, położyłem kwiaty pośrodku lastriko, zapaliłem znicz zapalarką do gazu, taką z długą lufą – bo to wygodniej niż zapałkami czy zapalniczką, ale od razu mnie wzdrygnęło – czy słyszy się ten wystrzał ostatni? Czy strach jest taki, że wszystko na głucho? Czy przewija się ten film z życia jak na filmach właśnie pokazują? I ile klatek w takim filmie zajmuje frajer od jednej Wigilii, od jednej młodości, od jednego razu.

TU JUŻ SIĘ ZBIERAJĄ, Wojtek podekscytowany jak tylko trzylatek potrafi, Ola pomaga Magdzie w kuchni, rodzice moi już są, coś tam patrzą w telewizji, pewnie skoki. Mama Magdy z siostrą dzwoniły, że jadą. A ja w garażu, zapomniałem czegoś, mam tu schowane, choć nie jestem z tych, co chowają. Jeden kieliszek, bluźnierczo, jeszcze przed opłatkiem, na raz. Z garażu nie widać pierwszej ani żadnej innej gwiazdy. Nie ma tu zasięgu ani wi-fi, jest przez ten jeden łyk, przez gorycz wódki w gardle, dziewięćdziesiąty szósty rok, na sekundę wschodzą dwa brązowe słońca, dziczka drży. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2019