Nieużyteczni jak Eucharystia

Kiedy odbywał się jubileusz biskupa, miejscowy ksiądz przemawiając w imieniu zgromadzonych mówił: "jesteś nam ojcem, pasterzem, jesteś dla nas starą małpą.

20.12.2006

Czyta się kilka minut

fot. ks. F. Filipiec /
fot. ks. F. Filipiec /

Był rok 1998. W Rzymie siedzieliśmy z afrykańskimi misjonarzami w moim generalskim biurze. Oni trzej i ja. Nasz zakon nie ma wielkiego misyjnego doświadczenia: stosunkowo od niedawna jedna, niewielka misja w Rwandzie. W czasie wojny nasi misjonarze musieli ten kraj opuścić. Przeżyli tam rzeczy straszne. Teraz zbierali się do powrotu. Z przełożonym misji byliśmy w Rwandzie, żeby się zorientować w sytuacji. Był tam już także ks. Zdzisław, psycholog, który zajął się pomaganiem ludziom w dochodzeniu do psychicznej i duchowej równowagi. Pozostali się przygotowywali.

Doświadczenie wojny w Rwandzie pokazało, że w Afryce trzeba być przynajmniej w dwóch państwach. Wtedy, w razie konieczności, można czasowo wycofać ludzi nie - jak było tym razem - do Europy, ale do innego afrykańskiego kraju. Mówiliśmy więc o powrocie do Rwandy i o konieczności stworzenia drugiej placówki. Gdzie? Moi bracia odwiedzili kilka miejsc i uznali, że najlepszy byłby Kamerun, bo Kamerun to dobry, katolicki uniwersytet w Yaounde. Można by tam stopniowo organizować nasz ośrodek formacyjny dla Afryki.

Zastanawialiśmy się, od czego zaczynać, i w czasie tej rozmowy zadzwonił na moim biurku telefon. Mianowany niespełna rok wcześniej biskup Doume/Abong-Mbang w Kamerunie, polski misjonarz Jan Ozga pytał, czy nasze zgromadzenie nie przysłałoby mu kilku księży. Odpowiedziałem, że oczywiście tak, że przyślemy.

Przygotowania trwały na tyle długo, że kiedy jechali do Kamerunu, ja już nie byłem przełożonym zgromadzenia. Z daleka śledziłem powstawanie misji i jej pracę. Wiedziałem, że jest ciężko i że jakoś dają sobie radę. Rzadkie listy, skąpe informacje... Byli najbliższymi współpracownikami biskupa: jeden proboszczem katedry, drugi rektorem niższego seminarium. Katedrę trzeba było gruntownie remontować, seminarium organizować niemal od podstaw. Nie czułem się w porządku. Bo jakże tak: wysłać ludzi i samemu nawet na krótko nie pojechać? Nie zobaczyć? Nie doświadczyć, choćby trochę, tego, co teraz jest ich życiem?

Wreszcie, po sześciu latach, pojechałem.

Atok

Tak się nazywa nasza misja. Kiedyś, jeszcze za poprzedniego proboszcza, odwiedził ją Ryszard Kapuściński. Nie napisał, że chodzi o Atok, ale oni wiedzą, że to było tutaj.

"Nocą zobaczyliśmy prosty, wiejski kościół i stojący przy nim ubogi dom - plebanię. (...) Gdzieś w jednym z pokoi paliła się naftowa lampa, nikły, chybotliwy blask padał przez otwarte drzwi na ganek. Weszliśmy do środka. Było ciemno i cicho. Dopiero po chwili wyszedł do nas wysoki szczupły mężczyzna w jasnym habicie. Ksiądz Jan z południa Polski. Miał wychudłą spoconą twarz, duże, płonące oczy. Męczyła go malaria, najwyraźniej gorączkował (...). Udręczony, wycieńczony i apatyczny mówił cichym głosem. Chciał nas jakoś przyjąć, ugościć, ale z jego zakłopotanych gestów, z jego bezkierunkowej dreptaniny widać było, że nie ma czym i nie wie jak (...) - Dlaczego ksiądz tu siedzi? - pytałem. - Dlaczego stąd nie wyjedzie? - Sprawiał wrażenie człowieka, w którym jakaś cząstka już zgasła. Czegoś już w nim nie było. - Nie mogę - odpowiedział. - Ktoś musi pilnować kościoła. - I pokazał za oknem czarną bryłę". Nazajutrz, w porannej Mszy świętej ks. Jana uczestniczyli goście i chłopiec pełniący funkcję zakrystiana.

Ks. Jan upilnował kościoła. Kiedy zabraknie kapłana, budynki sakralne zazwyczaj obracają się w ruinę. Widziałem w buszu, jakiś kilometr od głównej drogi (okropnej, pełnej wybojów i błotnistych kałuż, choć nie była to jeszcze pora deszczowa), zarośnięte wysoką trawą i drzewami ogromne zabudowania klasztorne. Korytarze, sale, cele. Ściany z dobrej cegły, dach wciąż nieprzepuszczający deszczu. Zakonnice nie wytrzymały w miejscu tak trudno dostępnym, a w ciągu pory deszczowej praktycznie odciętym od świata. Budynki odkupiło państwo i pozostawiło własnemu losowi.

Atok bp Ozga powierzył marianom. Jest to pierwsza, jadąc od Yaounde, parafia diecezji, dlatego na wzgórzu wznoszącym się nad wioską ma stanąć duży krzyż. Kościół i dom parafialny zostały odnowione, zmodernizowane. Silnik spalinowy napędza prądnicę i podczas wielkich nabożeństw kościół jest oświetlony. Podobnie jak dom, ale tylko na kilka wieczornych godzin - paliwo jest drogie. Potem pozostają elektryczne latarki i, jeśli kto chce poczytać, świece. Przez te kilka godzin ładuje się akumulatory, które pozwalają posługiwać się komputerem. Internetu nie ma, telefon satelitarny działa, gdy włączony jest prąd, ale połączenia są drogie, więc korzysta się z niego oszczędnie. Świetnie działają telefony komórkowe. Zainstalowano też motorową pompę, ale kiedy tam byłem, jeszcze nie zdołano uruchomić nowoczesnego, wyposażonego w elektroniczne czujniki silnika i wodę trzeba było nosić wiadrami.

To chyba problem nie tylko tutejszy: byłem świadkiem spotkania dwóch zaprzyjaźnionych misjonarzy. Trochę mówili o pracy, a potem rozmowa zeszła na pompy. Co najmniej pół godziny rozprawiali o czujnikach, poziomie wody, mocy silnika i przezwajaniu go.

Za budynkiem misji stoi niewielka wieża ciśnień. Takich wież jest w okolicy więcej - jakaś holenderska fundacja zainstalowała je w całej okolicy. Działały pięć lat, potem, przez nikogo nie konserwowane, zaczęły się psuć. Dziś już nie funkcjonują. Według misjonarzy to przykład pomocy udzielanej bez rozeznania. Nie zawsze ofiarowanie czegoś oznacza skuteczną pomoc.

Landa

Rozmowa o pompach miała miejsce w Nguélémendouka, sanktuarium stworzonym przez ks. Ozgę, zanim jeszcze został biskupem. Kościół i kompleks domków (dawniej była tu szkoła), służących za mieszkania dla rekolektantów lub uczestników różnych zjazdów. Patronuje Matka Boska Ubogich: na wzgórku kapliczka i Matka Boska za kratą zamkniętą na wielką kłódkę. Droga do kaplicy czerwona, szeroka, obsadzona palmami. Ośrodek prowadzą polskie siostry michelitki. Jest ks. Marcin Mońka z Częstochowy, który obsługuje trzy ogromne parafie. Nie czuje się zbyt pewnie we francuskim, ale usiłuje opanować miejscowy język maka. Hoduje świnię, kozy i kury, własnoręcznie wykarczował pole (spróbujcie w tym klimacie pokopać motyką, wyrównać ziemię, maczetą karczować busz), bo - powiada - lubi mleko, jajka, a także chce pokazać swoim wiernym, że można to robić inaczej niż oni. Bo ludzie tu nie trzymają zwierząt w zagrodzie. Świnie, kozy i kury chodzą po lesie w poszukiwaniu pożywienia. Mówi się, że koza w zagrodzie nie może mieć małych, ale ku zdumieniu okolicznej ludności u księdza się udało. Bywa, że ktoś ukradnie proboszczowi kurę. On natychmiast to zauważa, twardo dochodzi swego i zwykle zgubę odzyskuje. Tłumaczy, że to z szacunku dla sąsiadów: żadnych wielkopańskich gestów.

Landa to wioska w buszu. Kiedy Francuzi budowali drogi (na ogół okropne), przenosili wioski z buszu w pobliże powstającego traktu, żeby mieć pod ręką siłę roboczą. Ma to teraz dobre strony, bo przy drodze można stanąć z produktami na sprzedaż: płodami rolnymi, orzeszkami, upolowanym zwierzakiem, np. wężem, i zarobić parę groszy na naftę i sól. Ale część mieszkańców została w buszu i wieś nazywa się teraz Landa I. Bliżej drogi jest Landa II, a tu dotrzeć można tylko pirogą. Płynie się przez bagno, jakby przez łąkę, bo nie widać wody. Potem na ukos, by pokonać prąd, przecina się szeroko rozlaną rzekę i dopływa do zatoczki na skraju podzwrotnikowego lasu.

Kiedy nasze pirogi były niedaleko, oczekujący na brzegu tłumek zaintonował religijną pieśń, którą podchwycili przewoźnicy. Potem procesjonalnie szliśmy przez las. Na czele szedł maluch z przywiezionym przez ks. Franciszka wielkim obrazem Miłosiernego Jezusa. Wieś: gliniane chałupki na pochyłym terenie, na środku majdanu drzewo, pod nim zniszczony grobowiec. Ludzie, choć to dzień powszedni, świątecznie, kolorowo ubrani, mnóstwo kotłujących się dzieci, a między nimi małe, chude świnie. Donośny śpiew. Tak doszliśmy do kaplicy.

Kaplica... szałas raczej, altana: dach z palmowych liści, ażurowe ściany, dzięki czemu jest nieco przewiewniej. Na powitanie przemówił pan Filibert, postawny, szpakowaty szef wioski i zarazem katechista. Powitanie było uroczyste, nawiązywało do tego, że jako generał podjąłem decyzję o przyjściu tu marianów. Tekst, napisany piękną francuszczyzną, wręczył mi na pamiątkę.

Liturgia jest długa, ze śpiewami i tańcem. Przez ażurowe ściany widać chodzące po placu świnie, dzieci, które wybiegają z kaplicy za potrzebą, i staruszków, siedzących na ławeczkach przed chatkami. Na ofiarowanie, w długiej procesji, przynoszą do ołtarza ogromne kiście bananów.

Potem siedzimy w domu Filiberta z jego trzypokoleniową rodziną. Rozmawiamy o problemach. Największy to brak wody. Czerpią ją z brudnej rzeki i w efekcie wszyscy w wiosce - co Filibert podkreśla - wszyscy cierpią na robaki.

O robakach opowiadała mi jedna z sióstr pracujących w szkole. Dała dzieciom lek, który miał je uwolnić od pasożytów, i kilkucentymetrowe robale wyłaziły wszystkimi otworami: dzieci krztusiły się i dusiły, kiedy wyłaziły im z gardła. Czteroletnie dziecko miało ich 70.

Znak pokoju

Niedzielna liturgia w Atok. Do kościoła, w którym palą się wszystkie lampy (agregat), idziemy procesjonalnie: księża, ministranci, chór, wierni - tanecznym krokiem w rytmie pieśni. Kiedy procesja już "wtańczyła" do kościoła, widzę, że śpiewom towarzyszą balafony, rodzaj wielkich drewnianych cymbałów o słodkim brzmieniu. Kazanie księdza Franciszka jest niezwykle długie, ale nikt się nie niecierpliwi. Franciszek (przemawia po francusku, dla tych, którzy nie znają francuskiego, tłumaczy katechista) stara się wyjaśnić, że "być" jest ważniejsze od "mieć". Zaproszony przez Franciszka, w krótkim przemówieniu po Mszy wyrażam uznanie dla ich spontaniczności. Opowiadam i pokazuję, jak się u nas przekazuje znak pokoju (kiwanie głową w stronę sąsiada), a cały kościół pęka ze śmiechu. Katechista znów tłumaczy to na język miejscowy. Po reakcjach można poznać, że dwie trzecie obecnych rozumie po francusku. Co jakiś czas ktoś z tłumu, przy akompaniamencie śmiechu, koryguje tłumaczenie katechisty. Ogłoszenia parafialne zawierają m.in. informację, kto i kiedy sprząta kościół.

Na obiedzie jest z nami działaczka parafialna Helena, matka kleryka, który zginął w wypadku samochodowym. Mąż ją opuścił, zanim miała inne dzieci, ale - powiada - Bóg jej pobłogosławił (dziś ma sześcioro potomstwa). Mówi o tym, jak ludzie uprawiają tu paprykę, maniok, polują (zapowiada, że przyniesie mi tutejszy przysmak - żmiję). Nikt nie głoduje, ale jest biednie. Dawniej uprawiano kawę, ale to upadło. Helena twierdzi, że bieda wynika z zazdrości oraz z nieumiejętności pracy zespołowej.

W innej części kraju opowiadał nam seminarzysta Bertrand, jak podczas wakacji zmobilizował młodzież swojej wioski do oczyszczania dojazdu do drogi. To ważne, bo dotarcie do drogi to dotarcie do rynku zbytu. Codziennie rano obchodził chaty i wzywał do roboty. Wycinali ogromną, gęstą i twardą trawę, wyrównywali ziemię. Żeby to przetrwało, zorganizował "stowarzyszenie oczyszczania drogi", z małym biurem i prezesem. Nic z tego nie wyszło: wakacje się skończyły, Bertrand wyjechał do seminarium i od tego dnia nikt już drogi nie tknął.

Avec

Abong-Mbang, Siostry Duszy Chrystusa z Krakowa. S. Alicja Romana Adamska pracuje w buszu z Pigmejami. Pigmejami się tu pogardza, a siostra odkryła, że w szkole od początku są lepsi niż inni. Stara się przywrócić im poczucie wartości. Dba, żeby w szkole pigmejskie dzieci były razem z innymi.

O. Georgie Rey, spirytyn (Misjonarze Ducha Świętego), jest tu od bardzo wielu lat. Dawno temu stracił oko. Kiedyś powiedział robotnikom: zostawiam moje oko (szklane) i ono będzie was pilnowało. Kiedy tylko wyszedł, przykryli je czapką. Mówi o pracy misyjnej: obecność nieużyteczna - jak Eucharystia.

Ludzie bez przeszłości, bez przyszłości, żyjący obecną chwilą. O. Rey powiada: tu mieszkają ludzie bez horyzontu, bo otacza ich busz. Mogliby patrzeć w górę, ale od patrzenia w górę boli kark. Dominuje tu ucieczka w ryty dla zażegnania strachu przed bóstwem. Chrześcijaństwo nie może być takie.

Mówi jeszcze, że przyszłość Kościoła i chrześcijaństwa w Afryce zależy od tego, czy Rzym zrozumie, że Kościół nie jest ani wertykalny, ani horyzontalny, ale wyrasta jak dłoń z ręki Chrystusa. Każdy Kościół lokalny ma swój charyzmat. Dekrety, eksperymenty, potem ich nagłe blokowanie... Duch działa i zwycięży.

Pytam: a miłość chrześcijańska? Wykpiwa przymiotnik "chrześcijańska". "Mam jedną maskę tlenową, która wystarcza dla jednego chorego dziecka. Chrześcijanin daje dwóm dzieciom, wierząc, że Pan Bóg jakoś poradzi. Dzieci umierają i pozostaje pretensja do Boga. Miłość to ratowanie jednego, drugie umiera".

Dlaczego tak, czemu nie było warunków, by uratować jedno i drugie? Irytuje się, że to ucieczka w działanie, w zamieszanie. Daje mi numer zakonnego pisma "Spiritus", a w nim świadectwa Afrykańczyków, którzy odwiedzili Europę. Z naszym pośpiechem zachowujemy się w ich oczach jak niespełna rozumu.

Co nie znaczy, że zdobycze cywilizacji ich nie pociągają. Bp Ozga opowiadał taką historyjkę, z pewnością autentyczną: stary misjonarz pyta wychowanka, co najcenniejszego wnieśli misjonarze. Wychowanek odpowiada: przynieśliście Ewangelię i avec - z Ewangelią samochody, elektronikę, telewizję. Wybacz ojcze, ale dla nas najważniejsze jest to "avec".

Biskup

Stolica diecezji Doume/Abong-Mbang. Ks. Jan Ozga, kiedy został mianowany biskupem, miał za sobą osiem lat pracy w Kamerunie. Poprzednikiem był biskup z miejscowego kleru, który doprowadził diecezję do kompletnej ruiny. Biały następca nie został przyjęty z entuzjazmem. Senior miejscowego kleru, znany z tego, że pieszo przewędrował całą diecezję, cieszący się wielkim autorytetem, w powitalnym przemówieniu pytał: "po coś tu, biskupie, przyszedł?". I stwierdzał: "my ciebie zupełnie nie potrzebujemy". Do tego, podczas uroczystego ingresu, dokładnie obrabowano dom biskupi.

Lody z czasem zostały przełamane. Biskup zna swoich wiernych. Odwiedza ich. Opowiada, jak kiedyś spytał miejscowego katechistę, czego od niego, biskupa, oczekują. "Zgadnij", odpowiada katechista. Biskup próbuje zgadnąć: kościoła? - nie. Szkoły? - nie. Dyspenseru? - nie. "Nie wiem". "Żebyś z nami usiadł, zapalił fajkę i napił się piwa".

Kiedy odbywał się jubileusz biskupa, miejscowy ksiądz przemawiając w imieniu zgromadzonych mówił: "jesteś nam ojcem, pasterzem, jesteś dla nas starą małpą". To był komplement: stara małpa idzie przodem, wystawia się na niebezpieczeństwo.

Otrzymał też wówczas w darze płaskorzeźbę przedstawiającą myśliwego z antylopą na ramieniu. "Myśliwy - tłumaczyli - kocha rodzinę, naraża się dla niej, jest mądry, niesie w trudzie zdobycz. Bądź jak ten myśliwy. Bo lud tutejszy to nie lud rolników, nie pasterzy, ale myśliwych".

Biskup Jan zainicjował Synod diecezjalny. Delegaci w terenie, w parafiach omawiają ustalone pytania, potem na sesjach plenarnych raz do roku zdają sprawę.

Lubią pielgrzymki. Idzie wraz z nimi, co nie jest takie proste, bo oni świetnie chodzą: potrafią przejść, ot tak, 80 kilometrów. Kazań biskupa słuchają uważnie i potem przerabiają na pieśni.

Duchy

W niektórych seminariach poleca się klerykom, by podczas wakacji wypytywali starszych o dawne wierzenia i praktyki. Pierwsza ewangelizacja nastąpiła w 1932 r. Trzebieniem starych wierzeń bardziej zajmowali się Francuzi, mniej Brytyjczycy, chrześcijaństwo jednak zrobiło swoje. Kiedy kleryk Bertrand mówi, jest tak przejęty i zaangażowany, że trudno nie wierzyć w duchy przodków zamieszkujących drzewa przy domostwie. Czarownicy i uzdrawiacze istnieją do tej pory. Uzdrawiacz nie może pobierać opłat. Bertrand słyszał o kobiecie, która ze swojej studni wydobywała uzdrawiającą wodę. Ciągnęły tam tłumy, więc mąż uzdrowicielki połasił się na grosz i zaczął kombinować jakieś opłaty. Woda natychmiast straciła cudowną moc.

Misjonarz spędzający mnóstwo czasu na wędrówkach po swoim terytorium opowiadał, że w jednej z wiosek zawsze zatrzymywał się na noc u pewnego starca. Kiedy starzec porażony paraliżem zmarł pogryziony przez mrówki, sąsiedzi orzekli, że spotkała go kara Boża. Wtedy misjonarz się dowiedział, że staruszek był zjadaczem pierworodnych: moc zjedzonych dzieci przechodziła w niego.

Kto chce, niech wierzy. Jeśli umrze pierwsze dziecko, należy je pochować pod okapem. Woda spływająca na grób zapewnia urodzenie następnych.

Złota era

Jeszcze o Pigmejach. Mieszkają we własnych wioskach, w budach z patyków i liści. Przyjmują nas z entuzjazmem i na naszą cześć, zupełnie bezinteresownie, rozpoczynają tańce. Ich taniec to jednocześnie pantomima, być może myśliwska opowieść. Kiedy odjechaliśmy, oni tańczyli dalej, dla własnej przyjemności. Wierzą, że kiedy prezydentem zostanie Pigmej, nastąpi złota era. Chociaż perspektywa prezydentury jest mało prawdopodobna, coś w tym jest. Pigmeje są monogamiczni, nie chorują na choroby weneryczne i AIDS.

Nomadzi z plemienia Bororo żyją na sawannie. Są inni. Mają swój język (języków używanych w Kamerunie jest kilkadziesiąt), we własnym przekonaniu wywodzą się z Etiopii. Wysocy, piękni i - co jest przedmiotem pogardy - hodujący krowy. Ci, których poznałem, przeżyli katastrofę: znaczną część stada zniszczyła zaraza. Teraz siedzą w jednym miejscu, usiłując powiększyć swój stan posiadania. Ich domy są obszerne i wysłane dywanami. Mają mnóstwo naczyń. Bije w oczy niezwykła czystość wnętrz, ubrań i ich samych. Wyznają islam. Kobiety - piękne. To one budują domy i o nie dbają, one chowają dzieci. Honory domu czynią jednak mężczyźni, którzy prowadzili z nami długie rozmowy.

Któryś biskup powiedział mi, że do Kamerunu islam przenika jak woda: bez konfliktów i napięć, po cichutku, często przez przedsiębiorców, zajmujących się handlem.

Tumi

Odwiedziłem kilku biskupów, wśród nich najsłynniejszego człowieka Kościoła w Kamerunie, męża stanu, pierwszego i jedynego w tym kraju kardynała, biskupa Duali, jego eminencję Christiana Tumi.

Mimo ustalonej godziny spotkania czekałem, podobnie jak inni, kilka dobrych godzin. W obszernym, nieco zagraconym gabinecie z wielkim portretem purpurata na ścianie przegadaliśmy ponad godzinę. Na koniec zaprosił na obiad. Kameruńska kuchnia w wydaniu kardynalskim jest - wierzcie mi - urozmaicona i znakomita.

Mówiliśmy o Janie Pawle II, wtedy już bardzo chorym. Kardynał: "Z upływem lat stała się widoczna jego miłość do Afryki. On wierzy, że to kontynent nadziei. I widać, jak Kościół tu idzie naprzód. Co roku przybywa mu kilka tysięcy wyznawców. Widzę to w parafiach. Do pierwszej komunii - 800 dzieci. Następnego roku udzielam im bierzmowania: 585 podczas jednej celebracji".

Pytam o uznawaną przez państwo poligamię. Kardynał: Poligamia istnieje wszędzie, także tu, ale są dzieci poligamistów, które nie są poligamistami. "Przyjmują chrzest. A co ma zrobić poligamista, który chce przyjąć chrzest? Wyrzucić swoje żony? Musi je zabezpieczyć, tego wymaga sprawiedliwość. Rozstać się i nadal ponosić odpowiedzialność za los żon i dzieci. Zresztą poligamia nie jest masowa, to ludzie bogaci. Czym innym jest niewierność, a to już zjawisko ogólnoświatowe".

Dawne wierzenia? Kardynał mówi, że w Afryce istnieją dwie kultury: miejska i wiejska. Wieś pozostaje jeszcze w zasięgu dawnych wierzeń. Większość Afrykańczyków, mówi, to mieszkańcy miast. Tu pogaństwo to raczej materializm praktyczny. Jest coś takiego jak ateizm afrykański - tych, którzy nie wierzą ani w pogaństwo, ani w chrześcijaństwo. Zawsze zresztą są po stronie Kościoła, nawet jeśli nie praktykują. Dzieci posyłają do kościelnych szkół, bo to dobre szkoły.

Pytam o to, o czym się wcześniej nasłuchałem - mówi się, że kardynał jest moralnym przywódcą opozycji. Odpowiada: Odkąd jestem księdzem, wiele razy mnie aresztowali. Bo mówiłem, co myślę. Jako obywatel. Teraz też. Ludzie mi się zwierzają. Codziennie przyjmuję 30-40 osób. Żadnych formalności. Słucham i wiem, co się dzieje w kraju, w mieście. Słuchać - tak rozumiem moją pracę. Mieć czas dla ludzi.

Byli generałowie, którzy chcieli mnie zabić. Gdy poszła wiadomość, że prezydent nie żyje, kilku chciało przejąć władzę, a słyszeli, że pretenduję do stanowiska przejściowego prezydenta. Bzdura. Bo co to za władza? W naszych elitach politycznych każdy myśli o sobie. Trybalizm. Ale to nie znaczy, że nie ma tu tradycji demokratycznej. Jest. Wybiera się tego, kto czyni dobrze. Tradycyjni wodzowie nie są dyktatorami. Wybrany jest ktoś, kto we wsi wyróżnia się mądrością.

Ale też chcemy - dodaje - przygotować świadomą inteligencję. Kiedy Papież przybył tu w 1985 r., mówiło się o stworzeniu uniwersytetu katolickiego dla Afryki Centralnej. Dziś już on istnieje, w Yaounde.

Na studia do Europy, np. do Rzymu - ciągnie kardynał - wysyłamy księży, ale musimy dobrze wybierać. Bo niektórzy czują się potem wezwani do bycia misjonarzami w Niemczech. Jeden został w Kanadzie. Studiował pedagogikę. Tamtejszy biskup prosił, by go zostawić na trzy lata. Zgodziłem się. Po trzech latach pisze do mnie znów: czy możecie go zostawić na czas nieokreślony, jest proboszczem dwóch parafii w Kanadzie...

Wie ksiądz, gdybym był człowiekiem świeckim, nie wiem, czy bym wrócił do Kamerunu. Nie ma pracy nawet dla lekarzy, którzy wracają po studiach. Kamerun nie jest krajem ubogim. Nie jest bogaty, jak wasze kraje... Ale tu ludzie nie pracują".

***

I jeszcze jedno wspomnienie. Na progu rezerwatu miejscowość, która przyciąga turystów - Somalomo. W rezerwacie słonie, węże boa. Rezerwatem zarządza jakieś towarzystwo belgijskie. Odprawiamy nabożeństwo, potem gościmy w domu właściciela miejscowego sklepu. Ktoś mówi, że towarzystwo troszczy się o las i zwierzęta, ale nie o ludzi.

Jest z nami młody lekarz z Poznania, Jakub. Wzywają nas więc do chorej. Ta leży na brzuchu, odleżyny... Piękna, smutna twarz. Jakub nachyla się nad chorą. Potem mówi mi szeptem: AIDS. Nic się nie da zrobić.

W Somalomo nie ma ani lekarza, ani ośrodka zdrowia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2006