Nieśmiertelny

„Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich” – mówił, co charakterystyczne, używając trzeciej osoby, zmarły w wieku 60 lat argentyński piłkarz i trener. Nie chcieliśmy tego słuchać.

30.11.2020

Czyta się kilka minut

Maradona naprzeciw szóstki Belgów, Mistrzostwa Świata, Barcelona, 13 czerwca 1982 r. / STEVE POWELL /ALLSPORT / GETTY IMAGES
Maradona naprzeciw szóstki Belgów, Mistrzostwa Świata, Barcelona, 13 czerwca 1982 r. / STEVE POWELL /ALLSPORT / GETTY IMAGES

Umierał już wiele razy. Po raz przedostatni zaledwie kilka tygodni temu, kiedy przeszedł operację usunięcia krwiaka mózgu, a przed szpitalem na wieści o jego stanie zdrowia czekały tłumy kibiców z różańcami i transparentem „Cisza. Bóg śpi”. To również nie zdarzyło się po raz pierwszy. Kiedy w 2004 r. trafił na oddział intensywnej terapii, znana w Argentynie blogerka Mirta Bertotti, patrząc na ulice pełne rozmodlonych rodaków, pisała, że nie jest wprawdzie świętym jej wyznania, a co więcej: drażni ją niemiłosiernie, ale oddawała mu zarazem to, że swego czasu pozwolił smutnemu narodowi oszaleć ze szczęścia i przyznawała, że sama się modli, by to wszystko nie odeszło wraz z nim. Kilka lat wcześniej z kolei zapadł w śpiączkę i znalazły się takie media, które podały wiadomość o jego śmierci. „Żyję, skurwysyny” – wykrzykiwał do dziennikarzy, bo powracające pogłoski o zgonie Maradony, albo o tym, że jest w stanie krytycznym i przyjął ostatnie namaszczenie, towarzyszyły mu przez pół życia.

W sumie trudno się dziwić. Wypił oceany alkoholu i wciągnął góry narkotyków, kompulsywnie się objadał i przeżył niejedno załamanie nerwowe. Wśród anegdot, którymi się dzielił po pobytach w klinikach psychiatrycznych, była i ta, iż ludzie podający się za Napoleonów i Robinsonów nie chcieli dać wiary, że naprawdę jest Maradoną. Śmiech więźnie w gardle na myśl, iż wszystko to przeżywał na oczach gawiedzi, zachłannej każdego newsa o „bogu futbolu”.

Śmierć i busola

Umierał tak często, że jedna z jego biografii – wydana w 1996 r., a zatytułowana, jakże by inaczej, „Ręka Boga” – sprawia wrażenie pośmiertnej. Kiedy Jimmy Burns kończył ją pisać, jej bohater miał ledwie 36 lat, a przecież tytuł ostatniego rozdziału brzmi „Powolna śmierć Diego Maradony”. Już wtedy wykradane przez dziennikarzy raporty lekarskie mówiły o spowodowanych przez kokainę nieodwracalnych zmianach w mózgu, a działacze Boca Juniors – klubu, w którym kończył karierę piłkarską – przyznawali się do lęku, że padnie trupem podczas meczu, bo jego serce nie wytrzyma kilkudziesięciu minut biegania.

Biograf nie miał, jak widać, złudzeń, ba: przewidywał nawet, że pogrzeb Diego będzie równie wielki jak pogrzeb Evity Perón. Z pewnością byłby, gdyby nie pandemia, choć i w jej trakcie wystawionej na widok publiczny trumnie hołd oddały dziesiątki tysięcy rodaków, a samą ceremonię trzeba było opóźnić nie tylko dlatego, że grabarze zdjęli wieko, by sfotografować się ze zmarłym – po prostu nie wszyscy chętni zdążyli pokłonić się Maradonie umieszczonemu w prezydenckiej rezydencji Casa Rosada.

Że to wszystko za wcześnie, bo w ciągu ostatnich dwóch dekad zdążył jeszcze poprowadzić reprezentację Argentyny na mundialu w 2010 r. w roli selekcjonera? Że urządził przy tym masę skandali, o których media rozpisywały się równie chętnie, jak piłkarscy działacze karali go za wulgarne gesty i komentarze? Że na ławce trenerskiej drużyny Gimnasia y Esgrima zasiadał – a raczej bywał sadzany, bo z samodzielnym poruszaniem było u niego coraz trudniej – jeszcze kilka tygodni temu?

Wszystko to nieważne. Kibice z całego świata, ogłaszający dziś wszem i wobec śmierć Boga, wielbili go za to, jakim kiedyś był graczem, a nie za to, kim się stał w ciągu ostatnich lat. Niewątpliwie, żyjąc w sposób tak straceńczy, zmarnował znaczną część swojego talentu. Fakt, że to zrobił, pozwala zaryzykować twierdzenie, że nie był najlepszym piłkarzem wszech czasów: że nie wymyślił futbolu na nowo, jak to zrobił Johan Cruyff, i że naprawdę wielką formę prezentował tylko przez kilka sezonów (gdyby zestawić go z będącym od kilkunastu lat na szczycie innym wielkim Argentyńczykiem, Leo Messim, porównanie musiałoby wypaść na korzyść obecnego gracza Barcelony).

Napisałem ostatnie zdanie z obawą, że niejeden fan futbolu przerwie w tym miejscu lekturę, był bowiem Diego Maradona z pewnością najbardziej kochanym piłkarzem wszech czasów. Nikt inny nie wnosił na boisko tak silnej aury radości i wolności, nikt nie bawił się piłką z tak dziecięcą swobodą, nikt do tego stopnia nie przechodził do porządku dziennego nad fatalnym stanem murawy.

Uczestnicy treningów z jego udziałem wspominają, że wykopywał piłkę wysoko, po czym zdawał się o niej zapominać. Wykonywał zadane mu ćwiczenia, a kiedy spadała, przyjmował ją niemal niezauważalnym ruchem stopy, wykopywał z powrotem, ćwiczył dalej, ona zaś znów do niego wracała, jakby nie chciała nigdy słuchać nikogo innego.

Ogród o rozwidlających się ścieżkach

„Viva el futbol! Golaaaaazooo! En una corrida memorable, barrilete cósmico!” – po hiszpańsku brzmi to znacznie lepiej niż po polsku, ale spróbujmy. Jest 54. minuta meczu Anglii z Argentyną na mundialu w 1986 r. – meczu podwyższonego ryzyka ze względu na zakończoną cztery lata wcześniej upokorzeniem Argentyńczyków wojnę o Falklandy i meczu, w którym przed paroma minutami emocje sięgnęły zenitu, bo sędzia nie zauważył, że pierwszą bramkę kapitan Argentyny strzelił ręką, a nie głową (pytany o to zaraz po zakończeniu spotkania powie, że była to głowa Maradony i ręka Boga).

26-letni wówczas Diego rusza z własnej połowy, rozpoczynając slalom między nogami próbujących go powstrzymać pięciu Anglików. A komentator argentyńskiej telewizji z każdą sekundą woła coraz głośniej: „Podanie do Diego, Maradona ma piłkę, dwóch go kryje, Maradona pędzi z piłką, geniusz światowego futbolu kieruje się w prawo, zostawia ich z tyłu i będzie podawał do Burruchagi… Wciąż Maradona! Geniusz, geniusz, geniusz! Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta… Gooooool!!! Goooooool! Chce mi się płakać! Dobry Boże, niech żyje futbol! Co za gol! Diegoooool! Maradona! Najmocniej przepraszam, ale mam łzy w oczach. Maradona w niesamowitym rajdzie, w akcji wszech czasów! Ty kosmiczny latawcu, z jakiej planety do nas przybyłeś, żeby ograć aż tylu Anglików, żeby zamienić cały naród w wielką zaciśniętą pięść wołającą »Argentyna«? Argentyna dwa, Anglia zero, Diegol, Diegol, Diego Armando Maradona! Dzięki ci, Boże, za piłkę nożną, za Maradonę, za te łzy, i za to Argentyna dwa, Anglia zero!”.

To chyba w ciągu tych kilku minut, które upłynęły od bezczelnego oszustwa do błysku geniuszu, stanowiących – jak napisał włoski dziennikarz Gabriele Marcotti – futbolowe yin i yang, zapewnił sobie nieśmiertelność i nawet sprawozdawcy BBC wyrwało wówczas się zdanie: „Musicie przyznać, że TO było wspaniałe”. Sam Maradona przyznawał zresztą, że tak naprawdę zdobył drugiego gola dzięki uczciwości Anglików, którzy „faktycznie są najszlachetniejsi w świecie”, bo w meczu z każdą inną drużyną zostałby podczas swojego tańca z piłką sfaulowany. Statystyki mówią, że był najczęściej kopanym po nogach uczestnikiem mundiali (w samym tylko meczu z Włochami, w 1982 r., nieprzepisowo powstrzymywano go 23 razy) i są tacy, którzy upierać się będą, że nie można przyklejać łatki oszusta komuś, kto – choć traktowany tak bezwzględnie – nigdy nie próbował nabrać sędziego na rzekomy faul.

Tak czy inaczej, mundial w Meksyku to był jego turniej i miało się poczucie, że wywalczone wówczas mistrzostwo dał Argentynie jednoosobowo. Nawet w finale z Niemcami, kiedy inicjatywa była po stronie drużyny z Europy, to on doskoczył do futbolówki spadającej w okolicy środka boiska i z woleja popisał się fenomenalnym podaniem do Jorgego Burruchagi, który uderzył w dolny róg niemieckiej bramki.

Niemal jednoosobowo zdobywał też dwa mistrzostwa kraju z Napoli, w dodatku w czasach, gdy najlepszym klubem świata był Milan z bogatej Lombardii. Przed i po jego pobycie w Neapolu dość przeciętna w sumie drużyna z miasta pod wulkanem nigdy ligi włoskiej nie wygrywała – i nawet dziś przybysz z północy idąc między ulicznymi kapliczkami pełnymi relikwii Maradony przekona się bez trudu, jak żywy jest wciąż kult Argentyńczyka.

Temat zdrajcy i bohatera

Były więc w jego życiu wielkie mecze i piękne bramki. Były spektakularne transfery (z Boca Juniors do Barcelony, z Barcelony do Napoli) i wielkie pieniądze, także te uzyskiwane z podejrzanych źródeł, bo w okresie gry we Włoszech stał się ulubieńcem Camorry. Były skandale obyczajowe, głośne romanse i rodzące się w ich efekcie dzieci, których uznania odmawiał. Był ślub w katedrze w Buenos Aires, a później pełne przepychu wesele – moralna i wizerunkowa katastrofa, kontrastująca z trwającym akurat strajkiem zarabiających grosze pracowników argentyńskiego transportu publicznego. Była dramatyczna scena w łazience, gdzie układającego białą kreskę na posadzce piłkarza zastała córeczka. Były śledztwa urzędów podatkowych i antynarkotykowych, było 15-miesięczne zawieszenie za stosowanie środków dopingujących w 1991 r. (wcześniej unikał problemów, wykorzystując plastikowego penisa napełnionego moczem któregoś z kolegów i noszonego przezeń w dresie – ów sławetny obiekt przechowywano, a następnie skradziono z jednego z muzeów Buenos Aires). Była kolejna afera dopingowa i dyskwalifikacja na mundialu w 1994 r. Także wtedy zresztą, patrząc na emitowane przez argentyńską telewizję przy akompaniamencie sentymentalnej muzyki montaże jego najpiękniejszych bramek i akcji, można było odnieść wrażenie, że umarł.

Ale były też heroiczne wysiłki, by zerwać z nałogami, radykalnie zmienić dietę, zrzucić 30 zbędnych kilogramów, odbyć kolejną terapię, a potem jeszcze raz wrócić na boisko i dać rodakom, podobnie jak mieszkańcom południowych Włoch, choć trochę radości. „Za Diego poszedłbym na koniec świata, Maradony nie odprowadziłbym do rogu” – podsumowywał tę dwoistość pomagający mu w jednym z powrotów trener przygotowania fizycznego. „Jedyne, od czego jestem uzależniony, to futbol” – mówił sam piłkarz przed argentyńskim sądem po aresztowaniu za posiadanie kokainy, ale urugwajski pisarz Eduardo Galeano twierdzi, że najbardziej sponiewierał go narkotyk o nazwie „sukces”, bo jedynym grzechem śmiertelnym w naszym świecie jest jego brak.

Sekta Feniksa

Zawsze, gdy o nim myślę, przypomina mi się okładka argentyńskiego czasopisma dla dzieci „Biliken”, z 1919 r., którą opisał w historii tamtejszej piłki Jonathan Wilson. Wbrew stereotypom o takich publikacjach, zwłaszcza sprzed wieku, nie umieszczono na niej wzorowego ucznia w marynarskim mundurku, lecz niemiłosiernie ubrudzonego i poobijanego urwisa ze szmacianką.

Urwis ten, nazywany nad La Platą pibe, to cały Maradona: chłopak z marginesu, idący przez życie z mieszaniną uroku i przebiegłości. Chłopak, który gry w piłkę nauczył się na potreros, nierównych miejskich placach, i w związku z tym zmuszony był do polegania bardziej na technicznych umiejętnościach i sprycie niż na zdolności do niestrudzonego biegania po idealnie wystrzyżonym polu trawy. I którego otoczenie, inwestujące w jego talent nadzieje na poprawę własnego losu („Ten chłopiec wybawi nas wszystkich”, powiedział matce Maradony jeden z jego pierwszych szkoleniowców), zwalniało z odpowiedzialności od wszystkiego poza futbolem, niemal zachęcając, by nigdy nie dorósł. Viveza, chytrość, będąca narzędziem biedaków w nierównym boju z możnymi tego świata, zawsze dopuszczała rozmaite sztuczki – i podejrzewam, że będący skądinąd fanem futbolu papież Franciszek jako biskup Buenos Aires rozgrzeszał znacznie poważniejsze jej przejawy niż ręka w meczu z Anglikami.

Ale kiedy myślę o Maradonie, przypominam sobie też inny epizod, opisany przez Burnsa. Urodzony w slumsach, mieszkający w ruderze bez bieżącej wody i elektryczności chłopczyk pewnej nocy wpadł do szamba. Po latach, zmagając się z depresją, uznał to wydarzenie za symboliczne. „Diegito, trzymaj głowę ponad gównem” – krzyczał doń pędzący na ratunek stryj, więc przez całe życie próbował to robić.


Czytaj także: Oto człowiek - Michał Okoński o Leo Messim


Ze swojego pochodzenia był zresztą dumny; mówił o sobie cabecita negra – czarna główka, co było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaranich, rdzennych wyrobników z najniższych warstw społeczeństwa. Jako dziecko sam stał się wyrobnikiem: zbierał złom i folię z paczek po papierosach albo usłużnie otwierał drzwi do taksówek. Kiedy zaczął trenować w bardziej profesjonalnym otoczeniu – bo wcześniej futbolówka towarzyszyła mu na ulicach i placach, a po drodze do szkoły podbijał pomarańczę, kulę z gazety albo kłąb szmat, nie upuszczając ich nawet, gdy przechodził przez most nad torami – szybko zrobiono zeń maskotkę do zabawiania publiczności w przerwie meczów dorosłych drużyn i kazano popisywać się żonglerką w telewizji.

Koliste ruiny

Szybko jednak zaczęto mu również podawać zastrzyki i tabletki wspierające wzrost. „Od najmłodszych lat – pisze Wilson – Maradona oswajał się z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych specyfików jest dla sportowca czymś normalnym”. W czasie żałoby po jego przedwczesnej śmierci trudno nie myśleć także o tym, jak nieludzko był eksploatowany. Nie miał jeszcze 20 lat, a rozegrał już ponad 200 spotkań w lidze argentyńskiej, nieustannie borykając się z kontuzją uda i regularnie przyjmując środki przeciwbólowe; jego ówczesny klub, Boca Juniors, był tak uzależniony finansowo od kibiców domagających się oglądania młodego wirtuoza, że ten musiał grać bez względu na to, jak niszczyło to jego organizm.

Od tego, co pokaże Maradona, zależała nie tylko fortuna otaczającego go dworu – wielu obserwatorów argentyńskiego społeczeństwa podpisałoby się pod zdaniem psychologa Gustava Bernsteina, że ów krępy brunet z dziesiątką na plecach był głównym punktem odniesienia dla całego narodu i że nikt lepiej nie ucieleśnił istoty bycia Argentyńczykiem. W dwóch wymiarach zresztą. „Nasz kraj to kraj, w którym wygrywają spekulanci, i kraj, w którym przy każdej okazji łamie się konstytucję – powie o jednym z nich dziennikarz Bernardo Neustadt, za krytykę »boskiego Diego« mający w ojczyźnie status czarnej owcy. – Argentyna zapłaciła Maradoną za swój styl życia, za nieprzestrzeganie prawa”.

O drugim wymiarze napisze biograf piłkarza, tłumacząc, dlaczego nostalgia za jego cudowną grą znaczy w Argentynie więcej niż pisarstwo Borgesa, będącego zresztą autorem jakże nietrafnego zdania, że futbol jest popularny dlatego, iż popularna jest głupota. Otóż nic podobnego: „Diego stał się symbolem upadku Argentyny, obrazem niespełnionych snów i zmarnowanych sposobności – czytamy w »Ręce Boga« i na myśl natychmiast przychodzą nam wszystkie katastrofy, które stały się udziałem rodaków Maradony w drugiej połowie XX i początkach XXI wieku, czyli w okresie upadku peronowskiego snu, »brudnej wojny«, a później gospodarczego krachu. – Argentyna, zaludniona przez emigrantów, których jedynym marzeniem było dorobić się jak najszybciej, w pierwszej połowie XX stulecia należała do najbogatszych krajów świata, ale w wiek XXI wkraczała zbankrutowana ekonomicznie oraz pogrążona w chaosie społecznym i politycznym. Argentyna rozpaczliwie czepia się Diego, bo nic innego już jej nie zostało”.

Południe

W argentyńskiej prasie sprzed 40 lat nie brakuje błagań Maradony o przerwę, która przywróciłaby mu zdolność cieszenia się piłką, a jeden z wywiadów tłumaczy sekret naszego stosunku do takich jak on – geniuszy, którzy nie rodzą się przecież wyłącznie w świecie futbolu.

Gabriele Marcotti pisze wprawdzie, że zmarły Argentyńczyk był jednocześnie tym, o czym marzymy, i tym, o czym mówimy, że nienawidzimy – być może dlatego, że wszystkie jego cechy widzimy w sobie. Że Maradona jak mało kto umiał wykorzystywać swoje silne strony i jak mało kto ponosił porażki w starciach ze swoimi słabościami. Że dokładnie to czyniło „boga futbolu” człowiekiem.

Jest jednak coś jeszcze. „Ludzie muszą zrozumieć – mówił on sam na łamach czasopisma »El Grafico« – że ten cały Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich. I że nie jest maszyną do rozdawania uśmiechów i całusów. Jest zwykłym człowiekiem, normalnym, chodzącym po ziemi, któremu, owszem, zdarza się czasem zrobić coś, co daje ludziom radość i co daje radość także jemu. Problem w tym, że ludzie myślą inaczej, zwłaszcza jeśli Maradonie czasem coś się nie uda albo jeśli zagra jeden czy nawet dziesięć słabszych meczów. Dlaczego nie mogą mu tego wybaczyć? Czasami, żeby rozpętało się piekło, wystarczy jedno spotkanie, w którym Maradona wypada gorzej albo w którym nie zdobywa bramki”.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że jego przekleństwem było to, że z niewiarygodną lekkością zdobywał piękne bramki. Chodzi mi raczej o tę ciążącą mu świadomość, ile oczekiwań i nadziei zainwestowały w niego miliony fanów futbolu, nie tylko przecież z udręczonej ojczyzny. „Jako piłkarz nie miał żadnych wad, jako człowiek był ofiarą” – napisał Jorge Valdano, który wspólnie z Maradoną wygrywał mundial w 1986 r. Czyją ofiarą? Moją i twoją.

W ostatnich dniach życia nad jego domem unosiły się drony, a wokół kłębił się tłum dziennikarzy, tyleż patetycznie, co fałszywie apelujących o uszanowanie jego prywatności. Teraz, kiedy umarł, trudno nie myśleć o tym, że to nie Maradona był niedojrzały, tylko świat, w którym przyszło mu żyć.

I że, choć umierał wiele razy, to nie umarł wcale. ©℗

 

Artykuł jest znacznie rozszerzoną i zmienioną wersją pożegnania Diego Maradony, które pierwotnie ukazało się na stronie internetowej "Tygodnika Powszechnego". Podczas pisania korzystałem z książek Jimmy'ego Burnsa "Ręka Boga. Życie Diego Maradony", Jonathana Wilsona "Aniołowie o brudnych twarzach. Piłkarska historia Argentyny" oraz autobiografii piłkarza, zatytułowanej "El Diego", a także z licznych artykułów prasowych, m.in. Gabriele Marcottiego, Jorgego Valdano i Pawła Wilkowicza. Tytuł i śródtytuły pochodzą od Jorgego Luisa Borgesa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2020