Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jak pisać o filmie, kiedy reżyser sam prosi widzów, by nie zdradzali jego treści? Jak ominąć anegdotę w przypadku twórcy, który na gawędziarstwie, czasem graniczącym z gadulstwem, zbudował swoje filmowe uniwersum? Jak zignorować podrzędną, pulpową materię, w której Tarantino rzeźbi od czasu debiutanckich „Wściekłych psów” i która w jego rękach niemal za każdym razem przemienia się w szczere złoto? W paradę wchodzi także faktografia, albowiem ostatni akt „Pewnego razu… w Hollywood” stanowi wręcz końcowe odliczanie przed masakrą w domu przy Cielo Drive w Los Angeles, zamieszkałym równe 50 lat temu przez Romana Polańskiego i Sharon Tate.
Czytaj także: Żona, gwiazdka, męczennica - Magdalena Nowicka-Franczak o Sharon Tate
A jednak owa rekonstrukcja wydarzeń okazuje się w nowym filmie Tarantina drugorzędna czy wręcz pozorna. Wspomniana para to, jak się okazuje, gwiazdy drugiego planu, barwni sąsiedzi w stylu hippie glamour. Przypatruje się im z oddali dwójka nieudaczników i z lekka wyliniałych „kowbojów”: niegdysiejszy gwiazdor westernów Rick Dalton oraz Cliff Booth, jego dawny dubler, a dziś szofer, weteran wojenny i niezły rozrabiaka. Wcielający się w te fikcyjne postacie Leonardo DiCaprio i Brad Pitt igrają także ze swoim gwiazdorskim wizerunkiem. Co więcej, „Pewnego razu…” zabiera nas w miejsce, które wygląda jak jeden wielki plan filmowy. Można tu spotkać Steve’a McQueena czy Bruce’a Lee, a liczne ekrany, reklamy, plakaty, żywe twarze i sztuczne imaże nakładają się na siebie, tworząc fantasmagoryczny efekt.
Twórca „Pulp Fiction” nie tylko spaja ze sobą trzy różne wątki: Sharon, Ricka i Cliffa, brawurowo mieszając porządek faktu i fikcji, legendy i plotki. Jak przystało na niepohamowanego filmożercę zakochanego w starym hollywoodzkim kinie, Tarantino przywołuje z sentymentem klimat jego schyłku. Podczas gdy Rick próbuje wrócić do gry w zmieniającym się przemyśle filmowym i staje się to pretekstem dla paru pysznych scenek z planu, jego kozacki kumpel trafia przypadkiem na Ranczo Spahna, gdzie jeszcze niedawno kręcono „Bonanzę”, a dziś króluje niejaki Charles w otoczeniu wpatrzonych weń młodziutkich hipisek.
Tarantino opowiada o tym wszystkim nieśpiesznie, by nie rzec – rozwlekle, bawiąc się naszymi przewidywaniami, zwodząc głód sensacji, rozsmakowując się w każdym vintage’owym detalu czy pustych przebiegach akcji. Kamera wozi nas po słonecznych bulwarach Miasta Aniołów w rytm modnych szlagierów, słynne Tarantinowskie „dialogi donikąd” raz jeszcze proszą się o status bon motów, a nagłe eksplozje przemocy nie próbują podszywać się pod krytykę amerykańskiej kultury przemocy, lecz stają się po prostu ornamentem. Znajdujemy się w wirtualnym królestwie, gdzie rzeczywistość ma wstęp tylko za okazaniem specjalnego biletu.
„Pewnego razu…” to film ironiczny i równocześnie naiwny – zwłaszcza gdy rozgrzesza dziesiątą muzę w imię jej magicznej natury. Scena, w której Margot Robbie, aktorka grająca Tate, ogląda w kinie prawdziwą Sharon, grającą fikcyjną postać, z jednej strony bawi sarkastyczną wymową (gwiazdkę filmu bardziej pochłaniają reakcje widzów niż ekranowy obraz jej samej), a z drugiej stanowi pean na cześć balsamujących właściwości kina. I – nie ukrywajmy – jednak wzrusza. Bo przecież dzięki filmowi, nawet najbardziej śmieciowemu, Sharon Tate pozostanie już na zawsze żywa. Kino, zwłaszcza to w bezczelnym wydaniu Quentina Tarantino, potrafi bowiem wszystko: wywracać oczekiwania, przywracać sprawiedliwość, odwracać bieg wydarzeń.
W swoich brawurowych fantazjach o zemście – w „Bękartach wojny” czy „Django” – amerykański reżyser snuł alternatywne historie spod znaku „co by było gdyby”, dając do ręki broń ofiarom: Żydom w czasach Holokaustu czy czarnym niewolnikom na XIX-wiecznych plantacjach. Wbrew logice faktów przejmowali oni inicjatywę, biorąc krwawy odwet na swych ciemiężycielach, a finałowa demolka niosła ze sobą efekt tyleż rozrywkowy, co oczyszczający. Tak jest i tym razem. Tarantino zaprasza do uczestnictwa w barbarzyńskim rytuale, który egzorcyzmuje demony, wskrzesza zmarłych, a przy okazji reanimuje – przynajmniej na 160 minut seansu – dawny hollywoodzki mit. Dziewiąty sierpnia 1969 r., kiedy doszło do słynnej zbrodni, miał być dla Ameryki datą graniczną. Odtąd nic już nie było takie samo, ani w instytucjonalnym funkcjonowaniu Fabryki Snów, która kończyła właśnie swoją złotą erę, ani w fabrykowaniu zbiorowych marzeń.
Za tę nostalgiczną opowieść o końcu rzekomej niewinności reżyser zbiera zresztą cięgi. „Pewnego razu…” bywa uważane za film „zbyt biały” i przede wszystkim seksistowski. To prawda, Sharon Tate jest tu bardziej niemą ikoną swoich czasów niż żywą postacią, najwięcej frajdy sprawia twórcom masakrowanie „złych kobiet”, a sugestia, jakoby aktorka padła ofiarą rozwydrzonej kontrkultury, może trącić wstecznictwem. Ale to tylko powierzchnia. Oglądanie filmu z postępowej perspektywy i wpisywanie go we współczesną wojnę kulturową może co najwyżej wyssać zeń odrobinę rockandrollowej energii i odebrać mu trochę oldskulowego powabu. Albowiem tytuł „Pewnego razu… w Hollywood” bardziej niż do spaghetti westernów Sergia Leone odsyła w rejony baśni – oryginalne „Once Upon a Time” można tłumaczyć również jako „dawno, dawno temu”. Oto dwóch rycerzy/kowbojów/superbohaterów wyrusza na ratunek księżniczce/miasteczku/całemu światu. Paradoksalnie, właśnie ten archetypiczny potencjał filmu niesie ładunek wywrotowy. Patrzymy na coś, co się zdarzyło i jednocześnie nie zdarzyło. Na gruncie imaginacji i całkowitej anarchii spotykają się u Tarantina oraz łączą w sposób niemal bezszwowy osobne światy – historia, sztuka i zabawa.
Traktując widza bronią różnego kalibru: cytatem, zwielokrotnioną iluzją, to znów pospolitym miotaczem ognia, amerykański reżyser wyrusza na ratunek legendzie starego, nieironicznego i bezwstydnie mitotwórczego Hollywood, które ongiś uczyniło zeń filmowca. Prowokuje to jednak niepokojące pytanie: czy przy okazji nie składa na tym ołtarzu dziękczynnym zamordowanej Sharon Tate, czy nie żeruje na tragedii jej przyjaciół i bliskich? Wręcz przeciwnie. Odbierając Mansonowi nazwisko, pozbawiając jego „rodzinę” kultowej aury i podważając logikę faktów dokonanych, podejmuje próbę symbolicznego aktu odkupienia. To, co nieodwracalne, przepisuje na język pobożnych i bardzo niepobożnych życzeń, które kino potrafi spełniać jak mało które medium. ©
PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD (Once Upon a Time… in Hollywood) – reż. Quentin Tarantino. Prod. USA 2019. Dystryb. UIP. W kinach od 16 sierpnia.