Joker z Korei

Nieczęsto się zdarza, by to, co namaszczone Złotą Palmą przez snobistyczne Cannes, triumfowało również na Oscarach w Hollywood. Tak się stało w tym roku z „Parasite” Bonga Joon-ho.

10.02.2020

Czyta się kilka minut

Twórcy filmu „Parasite” z Oscarami, Hollywood, 9 lutego 2020 r. / MATT PETIT / AFP / EAST NEWS /
Twórcy filmu „Parasite” z Oscarami, Hollywood, 9 lutego 2020 r. / MATT PETIT / AFP / EAST NEWS /

I o co tyle hałasu? Znów zamierz­acie celebrować globalną hegemonię amerykańskiego przemysłu filmowego?!” – usłyszałam w trakcie oczekiwań na tegoroczną galę oscarową. Tym razem warto było zarwać noc i przeżyć to na własnej skórze. ­Nieoczekiwane zwycięstwo koreańskiego „Parasite” przełamało wiele stereotypów związanych z najbardziej pożądaną, ale coraz chętniej dyskredytowaną nagrodą filmową. Ożywiło nie tylko monotonną ceremonię. Pokazało język hałaśliwie i kosztownie promowanym pewniakom, udowadniając przy okazji, że serce współczesnego kina bije niekoniecznie w Hollywood.

Z bezczelnością mu do twarzy

Obraz Bonga Joon-ho, nagrodzony też Oscarem za reżyserię, scenariusz oryginalny i najlepszy tytuł międzynarodowy, w pełni na te wszystkie laury zasłużył, bo mało który współczesny film potrafi tak brawurowo unieważnić granice między rozrywką i sztuką. Satyra społeczna, rozpięta między designerską willą a podmokłą sutereną, co chwila łapie widza w wielopoziomową pułapkę. Dworuje sobie z pobożnych oczekiwań, nicuje w nieskończoność sympatię i empatię, moralne oburzenie i społeczny gniew. Lecz choć współcześni biedni i bogaci wydają się tu warci siebie nawzajem, a tytułowe pasożytnictwo mieni się dialektycznymi odcieniami, nie mamy wątpliwości, po której stronie bije serce reżysera. Krytyczna diagnoza pogłębiających się nierówności ekonomicznych uzewnętrznia się także w samym kształcie filmu – „Parasite” to majstersztyk w kreowaniu realnej i symbolicznej przestrzeni filmowej. A także wielki triumf niedocenianej dotychczas kinematografii południowo­koreańskiej.


W PIWNICZNEJ IZBIE: Koreański reżyser w „Parasite” nie oszczędza nikogo. Bogaci są nieufni i naiwni, a przy tym karykaturalni w obyczajowej westernizacji. Przedstawiciele wyklętego ludu ziemi okazują się po prostu mściwymi „przegrywami” >>>


I to Bong właśnie jest prawdziwym Jokerem współczesnego kina. Nie Todd Phillips, którego film o komiksowym bohaterze uosabiającym neurotyczną naturę naszych czasów bardzo chciałby być antysystemowym koktajlem Mołotowa. Ciekawsze od samego „Jokera” jest z pewnością to, co robi on ze swoim widzem. Phillips czerpie garściami z komiksowej serii o Batmanie i filmów ­Scorsesego z psychopatycznym bohaterem w roli głównej. Karmi się traumami wywołanymi przez uzbrojonych szaleńców, jak i pojedynczą frustracją seksualną tzw. inceli. Wreszcie, odwołuje się do zbiorowego gniewu obywateli zdanych na samych siebie w sytuacjach kryzysowych. Pozostawia jednak po sobie jedynie efektowny grymas, rozpaczliwy śmiech w ciemności; zbyt łatwo przemienia się w opowieść wariata. I choć nagrodzony za tytułową rolę Joaquin Phoenix, czarny koń w tej konkurencji, pozwala zobaczyć w swojej masce twarz i Donalda Trumpa, i Jarosława Kaczyńskiego, i rzeszę innych antyestablishmentowych zbawców, a fenomenalna muzyka Hildur Guðnadóttir odtwarza narastające szaleństwo, rozbudzając demony miasta Gotham, czegoś jednak zabrakło temu efektownemu filmowi. Być może właśnie tej bezczelności i świeżości, która eksplodowała w „Parasite”.

Nagrodzenie młodej islandzkiej kompozytorki, znanej już choćby z serialu „Czarnobyl”, to zresztą jeden z bardziej wymownych akcentów oscarowej ceremonii. Również w kategorii reżyserskiej przegrali weterani i mistrzowie. Taki np. Quentin Tarantino ze swoim „Pewnego razu… w Hollywood” musiał zadowolić się statuetkami dla Brada Pitta za rolę drugoplanową i za scenografię dla Nancy Haigh i Barbary Ling. A szkoda. Nakręcił bowiem własne „Przeminęło z wiatrem” – nostalgiczną, lecz na swój sposób krytyczną opowieść o zmierzchu starego Hollywood, czego symbolem było zabójstwo Sharon Tate. Przepisał historię podług własnych fantazji: poodwracał bieg wydarzeń, wskrzesił zmarłych, z oprawców uczynił ofiary, a ofiarom przywrócił utraconą sprawczość. Bo kino to dla twórcy „Pulp Fiction” magiczny wehikuł zmiany, przestrzeń nieograniczonej wolności, którą mało który ze współczesnych reżyserów potrafi zagospodarować ręką tak pewną i czułą.


NIEPOBOŻNE ŻYCZENIA: Quentin Tarantino zaprasza do uczestnictwa w barbarzyńskim rytuale, który egzorcyzmuje demony, wskrzesza zmarłych, a przy okazji reanimuje, przynajmniej na 160 minut, dawny hollywoodzki mit >>>


Ale kino!

Totalnym przegranym okazał się jednak Martin Scorsese ze swym „Irlandczykiem”. Też niesłusznie. Komentatorzy ścigający się w geriatrycznych metaforach dostrzegają w tym dziele jedynie aktorsko-reżyserski lifting, prześlepiając jego głęboką samoświadomość. Mistrz nadal opowiada ze swadą, ale i nie ukrywa swego zmęczenia. Również zmęczenia samym sobą, powielanymi przez siebie kliszami męskości i narracyjnej potencji. Oglądanie filmu na Netfliksie dodatkowo utrudnia zanurzenie się w ekranowym świecie – ta gangsterska historia o zdradzie, wpisana w wielką historię USA, to w jakimś sensie film o upływającym czasie. Gawęda pensjonariusza domu starców, który przegrał samego siebie i swój amerykański sen, okazuje się także zmierzchem pewnego modelu kina. Scorsese niepostrzeżenie stał się klasykiem – obficie cytowanym w filmie Phillipsa i uczczonym na scenie Dolby Theatre przez zwycięskiego Bonga.

„Torba pocieszenia”, czyli pakiet prezentów wręczany twórcom nominowanym, lecz nienagrodzonym, wart – bagatela – 215 tysięcy dolarów, przypadła również Samowi Mendesowi. Jego „1917” z aż dziesięcioma nominacjami miał rozbić bank, otrzymał jednak tylko nagrody za zdjęcia, dźwięk i efekty specjalne. Ów werdykt potwierdził wcześniejsze opinie, jakoby film był dziełem przede wszystkim operatora Rogera Deakinsa. Odtwarzając epizod z czasów I wojny światowej w jednym dwugodzinnym ujęciu, twórcy chcieli najwyraźniej, abyśmy poczuli się niczym mityczni „pierwsi widzowie”, którzy ponad 120 lat temu uciekali w popłochu widząc na ekranie nadjeżdżający pociąg. I tak się dzieje w tym przypadku.


BOMBA ZEGAROWA: Kamera staje się w „1917” jednym z bohaterów. Wędruje przez okopy, czołga się w błocie, przedziera przez zasieki. Efekt jednego nieprzerwanego ujęcia pozwala zanurzyć się w wojnie, poczuć ją wszystkimi zmysłami >>>


Odpalona na ekranie machina wojenna przybiera kształt imponującej ekranowej dioramy, tworzy iluzję totalnego uczestnictwa, zamienia się w szarpiącą trzewia wirtualną przygodę. Równocześnie film Mendesa, zanurzony w klasyce kina wojennego, zarówno tej holly­woodzkiej, jak i radzieckiej, stawia pytania odwieczne i znane – o sens wojny jako takiej, o jej wymiar jednostkowy, o cenę odwagi czy odpowiedzialności, ale też o wartość samego przetrwania. Otrzepawszy się jednak z bitewnego pyłu, można zastanowić się, czy nie jest to kolejna, jeszcze bardziej sugestywna próba sprzedawania wojny jako widowiska. Stałoby to w sprzeczności z antywojennym przesłaniem filmu, wychylonym przecież nie tylko w przeszłość, ale i w przyszłość.

Twarze eskapizmu

Zupełnie inną drogą poszedł Taika Waititi w „Jojo Rabbit” (Oscar za scenariusz adaptowany). Jego opowieść o czasach Zagłady celowo pomniejsza swoją skalę, odchodzi od widowiskowej tragedii na rzecz naiwnej baśniowości i „taniego” slapsticku. Historia przyjaźni chłopca z wyimaginowanym Hitlerem bywa przy tym ryzykownie trywializowana, pełna dziwacznych stylizacji i ornamentów. Ale reżyser o żydowsko-maoryskich korzeniach wychodzi z tej próby zwycięsko. Jego film, rozgrywający się niby w hitlerowskich Niemczech, lecz tak naprawdę w jakimś ahistorycznym wszędzie, ośmiesza nazizm w każdej postaci – jako aberrację, która chwilami wieje przecież autentyczną grozą i tylko umownie zostaje rozbrojona przez dziecięcą wyobraźnię.


HEIL HITLEREK: Film o małym naziście, który zaprzyjaźnia się z wyimaginowanym Hitlerem, to rodzaj mrocznej baśni, mieszającej beztrosko slapstick i grozę, kulturowe klisze i ckliwe emocje, wiersze Rilkego i zły smak >>>


Pozorny eskapizm cechuje także „Małe kobietki” Grety Gerwig. Eklektyczny kostium z XIX wieku, zaprojektowany przez nagrodzoną Oscarem Jacqueline Durran, skrywa osobistą wypowiedź reżyserki na temat kobiecej emancypacji. Do niedawna Gerwig znana była przede wszystkim jako aktorka amerykańskiego kina niezależnego i życiowa partnerka reżysera Noah Baumbacha. Od czasu nakręconej przez siebie „Lady Bird” z powodzeniem toruje sobie drogę w wielkim przemyśle filmowym. W tym roku konkurowała ze swym partnerem w głównej kategorii oscarowej. Baumbach za „Historię małżeńską” musiał zadowolić się też tylko jedną statuetką – za drugoplanową rolę Laury Dern. Był to jeden z bardziej oczywistych werdyktów tej ceremonii. Członkowie Akademii lubują się bowiem w rolach „cielesnych”, wyrazistych, wręcz przerysowanych – jak wspomniany Phoenix w „Jokerze” czy Renée Zellweger w „Judy”. Ta ostania kreacja nabiera w dzisiejszych czasach wymiaru wręcz symbolicznego: aktorka z dużym poświęceniem gra tutaj postać Judy Garland, czyli cudownego dziecka i zarazem ofiary systemu hollywoodzkiego, również nagrodzonej ongiś Oscarem.


INNY HAPPY END: „Małe kobietki” spoglądają na dawne możliwości kobiecej samorealizacji z dzisiejszej perspektywy nie po to, by na siłę uwspółcześniać bohaterki. Raczej szukają w nich odbicia dla aktualnych problemów >>>


A o tym, że to system wciąż mocno niedoskonały, przypomina słaba reprezentacja kobiet w tegorocznym rozdaniu. Jedna Gerwig i jej „Kobietki” wiosny nie czynią. Już przy okazji ogłoszenia nominacji sporo mówiło się o salonie odrzuconych. Znalazł się w nim nie tylko film „Nieoszlifowane diamenty” braci Safdie z iście oscarową rolą Adama Sandlera, ale także Céline Sciamma i jej „Portret kobiety w ogniu” czy Lulu Wang ze swoim „Kłamstewkiem” i rolą Awkwafiny, które mogły spokojnie startować w czołowych kategoriach. Ich znaczącą nieobecność zamanifestowała na czerwonym dywanie aktorka Natalie Portman, występując w płaszczu, na którym złotą nicią wyhaf­towano nazwiska pominiętych reżyserek. Podobnych deklaracji równościowych nie mogło zabraknąć na tegorocznych Oscarach. Laureaci w mniej lub bardziej płomiennych wystąpieniach upominali się o mniejszości rasowe i seksualne, o robotników, zwierzęta i o klimat. Chwilami brzmiało to groteskowo na tle konsumpcyjnego przepychu, choć miała to być uroczystość w stylu eko – bez plastiku, z przewagą wegetariańskiego menu, w strojach przeznaczonych do ponownego użytku.

I inni

Najważniejsze jednak nie są deklaracje, ale to, że spektakularny triumf „Parasite” pomieszał te najbardziej zwarte i oczywiste szyki w dzisiejszym przemyśle filmowym. Przypomniał też, że Oscary to wypadkowa gustów i guścików AMPAS (Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej), a często efekt znaczącego rozproszenia głosów bądź ich nazbyt wykalkulowanej dystrybucji. Nie mówiąc o skutecznej machinie promocyjnej.

92. edycja Oscarów, w przeciwieństwie do ubiegłorocznej, należącej do „Romy” Alfonso Cuaróna, nie przyniosła spodziewanego triumfu Netfliksa. Wyprodukowane przez platformę tytuły: „Irlandczyk”, „Historia małżeńska” czy „Dwóch papieży” Fernando Meirellesa, miały skromniutki udział w gali. Ciekawym przypadkiem jest kategoria dokumentu, gdzie wygrała „Amerykańska fabryka” Stevena Bognara i Julii Reichert, czyli kolejny produkt streamingowego giganta. Był to zdecydowanie najsłabszy tytuł, zalatujący dokumentalną „ustawką”. Niby politycznie poprawny, ale jednak propagandowy, podszyty lękiem przed „żółtą” ekspansją i „obcym” modelem biznesowym. Wykupienie przez chińskiego miliardera upadłego zakładu General Motors w Ohio staje się tu okazją do stereotypowych zderzeń kulturowych, choć jednocześnie z całych sił stara się nie zaszkodzić stosunkom gospodarczym z Chinami. Tymczasem wojna w Syrii, sportretowana z szokującą detalicznością w „For Sama” Waad Al-Khateab i Edwarda Wattsa oraz w „The Cave” Ferasa Fayyada, nie zdołała przebić się do wrażliwości jurorów. Podobnie jak macedońska „Kraina miodu” Tamary Kotewskiej i Ljubomira Stefanowa, kino najszlachetniejsze formalnie w tej stawce i nominowane także w kategorii najlepszego filmu międzynarodowego, wespół z „Bożym Ciałem” Jana Komasy.


KSIĘŻOWSKI FREESTYLE: Nowy film Jana Komasy sięga do współczesnej przypowieści ewangelicznej i pytając „co z tym klerem?” przygląda się z bliska rodzimemu katolicyzmowi w jego ludowym wydaniu >>>


Polski film nie zdobył statuetki pozłacanego rycerzyka, jakkolwiek przegranie z „Parasite”, najlepszym filmem całego oscarowego rozdania, trudno uznać za klęskę. Zwłaszcza że w tych samych szrankach stanęło opus magnum Pedro Almodóvara „Ból i blask” czy „Nędznicy” Ladja Ly, chwytający za gardło obraz wieloetnicznych przedmieść Paryża. Dodajmy, że wiele świetnych filmów nieanglojęzycznych w ogóle nie zostało nominowanych, by wymienić tylko „Atlantyk” Mati Diop, wspomniany „Portret kobiety w ogniu” czy „Wysoką dziewczynę” Kantemira Bałagowa.

Zwykle, już po zwinięciu czerwonego dywanu, wypada na Oscary tradycyjnie ponarzekać – że to hermetyczny zbiorowy rytuał, w którym środowisko namaszcza „swoich”. Że to tylko gra towarzysko-biznesowa, w której karty są znaczone i zostały dawno rozdane. W tym sensie zaskakujący triumf „Parasite” jest niczym wtargnięcie Azjatów na salony. Bong co prawda nie wziął się znikąd, ma wszak na koncie netfliksową „Okję” czy „Snowpiercera: Arkę przeszłości” – oba zrealizowane po angielsku i z gwiazdorską obsadą. Teraz zdobywa sam szczyt filmem stricte koreańskim, który lada chwila doczeka się przeróbki na serial produkcji HBO. Najważniejsze jednak, że w takich momentach twórcy z krajów uchodzących dotąd za peryferyjne czy egzotyczne mogą nabrać wiatru w żagle. © 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2020