Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zaczęło się od wielkiej jubileuszowej fety, zakończyło się – niestety – stypą. Festiwal, nad którym od początku unosiły się rozmaite duchy (zwycięskie „Body/ /Ciało”, „Hiszpanka”), ale także dybuki („Demon”), czarownice („Noc Walpurgi”), a nawet krwiopijcze syreny („Córki dancingu”), ostatniego dnia zderzył się z rzeczywistością. Nagła śmierć Marcina Wrony – reżysera u szczytu formy, snującego plany, który swym ostatnim filmem wzbudził w Gdyni ożywione dyskusje – w wyjątkowo okrutny sposób dopełniła to, co podczas Festiwalu oglądaliśmy na ekranie. Jednocześnie wszelkie formułki podsumowujące tegoroczną imprezę w rodzaju „zwrot okultystyczny w polskim kinie” straciły powagę i sens.
Język śmierci
W trakcie gdyńskiej imprezy wiele mówiło się o tym, że rodzimi twórcy intensywnie poszukują języka, by mierzyć się z doświadczeniem choroby i umierania. Aż trzy konkursowe filmy dotyczyły konfrontacji z rakiem (jedna z bohaterek „Pań Dulskich” Filipa Bajona dopatrzyła się w tym nawet polskiej specjalności i przepisu na sukces). Uhonorowane nagrodami dziennikarzy, publiczności i kin studyjnych, ale pominięte w głównym werdykcie „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej w ciekawy sposób rozbrajały dramat dwóch dorosłych sióstr zmagających się – każda po swojemu – z odchodzeniem rodziców. Reżyserce udało się uciec od konwencji dominujących w tego typu filmach. „Połamaną”, tragikomiczną tonację doskonale wyczuli też aktorzy: Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel. Zupełnie inaczej potraktował temat debiutujący w roli reżysera operator Bartek Prokopowicz, który w swojej „Chemii” wykreował świat niczym z hipsterskiej fantazji. Czy jest w niej miejsce na opowieść o raku? W odpowiedzi reżyser, prywatnie mąż nieżyjącej już założycielki fundacji Rak’n’Roll, proponuje straceńczą jazdę z elementami musicalu i psychodelicznych animacji. Na tym tle najsłabiej wypadł Maciej Migas, który w filmie „Żyć nie umierać”, zainspirowanym historią aktora Tadeusza Szymkowa, powiela znany z kina schemat wypełniania przez umierającego bohatera „czasu, który pozostał”.
W przeładowanym Konkursie Głównym powracały inne przeklęte polskie choroby. Wrona w „Demonie” i Borys Lankosz w „Ziarnie prawdy” egzorcyzmowali „złą pustkę” (określenie Andrzeja Ledera), która została w polskim krajobrazie po Zagładzie. Co ciekawe, obaj – podobnie jak Pasikowski w „Pokłosiu” – odprawiają swój rytuał wedle formuły kina gatunków. Podczas gdy Lankosz zaadaptował kryminał Zygmunta Miłoszewskiego, twórca „Demona” sięgnął po rozwiązania rodem z horroru. Dybuk błąkający się po polskim weselu wydobywa, dosłownie spod ziemi, nie tylko ukryte lęki i wypartą pamięć, ale także cały ciągskojarzeń: literacko-filmowych, wyspiańsko-smarzowskich. Ostatecznie jednak film sprowadza się do swojsko brzmiącej satyry na Polaków pogrążonych od pokoleń w zbiorowym śnie. Jako próba przepracowania ważnego tematu na gruncie kultury popularnej film jest po prostu za mało „gatunkowy”. Jako diagnoza polskiej duszy nawiedzanej przez demony – wyważa otwarte drzwi. Podobną wątpliwość może budzić „Noc Walpurgi” – naszpikowany cytatami ambitny debiut Bortkiewicza. Przed nami zamknięty w czterech ścianach garderoby scenariusz dla dwojga aktorów, w którym starzejąca się żydowska diwa (w tej roli bardzo niedoceniona Małgorzata Zajączkowska) i zafascynowany nią młody chłopak toczą intelektualno-erotyczny pojedynek, w którym stawką jest bolesna konfrontacja z przeszłością.
W „Karbali” Krzysztofa Łukaszewicza powróciły na ekran demony wojny całkiem niedawnej. Interwencja wojskowa w Iraku zobaczona z polskiej perspektywy uruchamia długo przemilczane wątki: decydujący udział Polaków i Bułgarów w obronie irackiego ratusza, niespłacone kredyty, które często były główną motywacją do wyjazdu na misję, wreszcie – ironię Historii, która raz jeszcze kazała nam służyć Wielkiemu Bratu ku jego militarnej chwale. Te wszystkie gorzkie kwestie przykrywa jednak bitewny pył. To, co pozostaje na wierzchu, to całkiem udana podróbka amerykańskiego kina wojennego, marginalizującego wszelkie poważne refleksje (po co ta wojna?, jakie mogą być jej następstwa dla regionu, dla Polski, dla świata?) na rzecz krwawego igrzyska. Czyżby Amerykanie raz jeszcze „wygrali” tę bitwę?
Różnica pokoleń
Niespełnień było w tym roku w Gdyni zdecydowanie więcej niż olśnień. Bajon w „Paniach Dulskich” nie wykorzystał potencjału, który tkwi w przekazywanej genetycznie polskiej chorobie zwanej dulszczyzną. Krystyna Janda, Katarzyna Figura i Maja Ostaszewska grają tu trzy pokolenia cierpiących na nią kobiet. Jak na ironię, najbardziej zaniedbany i trywialny jest wątek współczesny, jakby w dzisiejszej Polsce nie czaił się na każdym kroku – w polityce, w szkole, w domach – duch zakłamanej mieszczki. Z jeszcze wyższego konia mógł spaść mistrz Jerzy Skolimowski (Nagroda Specjalna Jury), jakkolwiek w brawurowym finale „11 minut” zaliczył imponujący wzlot, w dużej mierze dzięki nagrodzonemu montażowi autorstwa Agnieszki Glińskiej (uhonorowano także Pawła Mykietyna za muzykę). Twórca „Rysopisu” perfekcyjnie odrobił lekcję kina, zarówno w wymiarze narracyjnym (kłania się tradycja Altmana i Kieślowskiego, wychodząca od fabuły epizodycznej w kierunku fatalistycznej metafory), jak i stylistycznym (dyskretne przesunięcia w czasie, mnogość narzędzi filmowych ze smartfonem, Skype’em czy kamerą przemysłową włącznie). Nakręcona w Warszawie rozsypanka ludzkich losów zmontowana została z nerwem, sprowadza się jednak do oczywistej konstatacji: czasu zostało nam niewiele, zróbmy więc, co należy, by zdążyć przed końcem.
Najważniejsze święto polskiego kina, które choćby z racji jubileuszu miało łączyć pokolenia, ujawniło istotne pęknięcia. Średnia i starsza generacja twórców, jak Janusz Majewski w musicalowej komedii z końca lat 50. „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” (Srebrne Lwy), Jacek Bromski w thrillerze „Anatomia zła” czy Dariusz Gajewski w „Obcym niebie”, dramacie o polskich rodzicach walczących ze szwedzką opieką społeczną, chwytają się sprawdzonych realizacyjnych rozwiązań. Efektem są filmy zrobione pewną ręką, ale których żywot w nas trwa dokładnie tyle, ile sam seans. Nie prowokują dyskusji, nie wzbogacają polskiego kina o nowe zagadnienia. Tymczasem młodsze pokolenie twórców ucieka od bezpiecznego kina środka, nie bacząc na ryzyko czy brak doświadczenia. Jak choćby nagrodzona za debiut Agnieszka Smoczyńska, która w „Córkach dancingu” bawi się zarówno skąpanym w kiczu musicalem osadzonym w schyłkowym PRL-u, jak i trzeciorzędnym horrorem, w którym wyjęte z baśni Andersena syrenki są tyleż piękne, co oślizłe i cuchnące. Jeszcze bardziej rozbujał wyobraźnię Kuba Czekaj w „Baby Bump” – surrealistycznym eksperymencie o pokraczności dorastania, wyróżnionym w Konkursie Inne Spojrzenie.
Ostatecznie jednak wygrało kino, które za nic ma podziały na pokolenia, stylistyki czy kategorie wagowe. Debiutancki „Intruz” Magnusa von Horna, nagrodzony może nazbyt hojnie i za reżyserię, i za scenariusz, z żelazną dyscypliną opowiada historię nieletniego zabójcy ze szwedzkiej prowincji, któremu otoczenie nie chce dać szansy na odkupienie win. O „Body/Ciało” Szumowskiej – komedii metafizycznej, której sukces odtrąbiliśmy już przy okazji Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie i dystrybucji w kinach, powiedzieć można tylko jedno: dyscyplina wespół z intuicją i umiejętnością pracy zespołowej dają w kinie najlepsze efekty. Większości z gdyńskich filmów brakowało co najmniej jednej z tych cech. ©