My z Szeli

Michał Rauszer, kulturoznawca: Lud nie ma naturalnej skłonności do przemocy. Przemoc jest manifestem politycznym wygłoszonym z braku innych środków, o czym warto pamiętać studiując współczesne formy protestu.

23.11.2020

Czyta się kilka minut

Mistrzostwa Polski w Koszeniu Zboża Metodą Tradycyjną,  Dziemiany na Kaszubach, lipiec 2016 r. /  / DANIEL FRYMARK / FORUM
Mistrzostwa Polski w Koszeniu Zboża Metodą Tradycyjną, Dziemiany na Kaszubach, lipiec 2016 r. / / DANIEL FRYMARK / FORUM

RAFAŁ WOŚ: Jakie jest Pańskie pochodzenie?

MICHAŁ RAUSZER: Moi przodkowie byli chłopami i robotnikami. Czyli ewidentnie nie „pańskie”.

Jak u mnie. Wszyscy dziadkowie żyli na wsi.

Ja sam wychowałem się na wsi i w miasteczku. Prawidłowego polskiego nauczyłem się dopiero, kiedy poszedłem do liceum. Wcześniej mówiłem gwarą. Babcia często pokazywała mi dom, w którym się wychowała. Opowiadała o przedwojennym głodzie i ciężkiej pracy.

U mnie tak samo. Jako dzieciak zainteresowany historią, często domagałem się od dziadków, żeby mi opowiedzieli, „jak to kiedyś było”. To, co słyszałem, kompletnie nie pasowało do tego, co czytałem w książkach. Zamiast o polskim państwie podziemnym, dziadek mi mówił, że najlepiej mu było „za Niemca”, jak go wzięli na roboty przymusowe. A gdy spytałem babci, jak wspomina rządy sanacji, to zaczęła coś mówić o… Legionach Piłsudskiego, do których podobno chciał przystać pradziadek. Myślałem, że opowiedzą mi o zamachu majowym, o powstaniu warszawskim, o Jałcie, tylko że to nie była ich historia.

Miliony Polaków mają takie doświadczenia. Idziemy do szkoły i tam dostajemy zupełnie inny rodowód niż ten, z którego faktycznie wyrastamy. To jest też moja frustracja, która doprowadziła mnie do wejścia w badania nad ludową historią Polski. Stopniowo zacząłem rozumieć, że brała się ona z poczucia, że czegoś mi brakuje. Na lekcjach polskiego dowiadywałem się o wspaniałościach dworów magnackich. Czytałem o zwyczajach i dylematach szlachty czy ziemiaństwa. Ale kto te dwory postawił? Kto je obsługiwał?

Nasze prababki, nasi pradziadkowie.

Ich tam nie ma. Są niewidzialni albo żyją bytem osobnym w wyidealizowanym wiejskim skansenie. Ale ten skansen to tylko jedna czy dwie lekcje polskiego albo historii. Wspomnienie pańszczyzny, jako czegoś może niezbyt ładnego, ale jakoś normalnego. A potem znów wracamy do perspektywy szlachecko-ziemiańskiej, która z biegiem czasu zmienia się w perspektywę mieszczańsko-inteligencką. Bo czym jest w naszej zbiorowej pamięci dwudziestolecie międzywojenne? To kawiarnie literackie Krakowskiego Przedmieścia!

Tylko że moi przodkowie tam nie bywali. No i gdzie jest ich historia, ich perspektywa? Dlaczego chłonąc historię mojego kraju, dostaję tylko historię, z którą nie mieli nic wspólnego?

Może właśnie taka powinna być historia? Dawać możliwość uczestnictwa w czymś, z czego nasi przodkowie byli wykluczeni?

Problem w tym, że dla ogromnej części społeczeństwa historia jest jakby protezą przyszytą w miejsce kończyn, które straciliśmy. Wychodzą z tego potem takie wyobrażenia jak przydrożne restauracje w stylu „Chłopskie jadło”. Jako specjalność zakładu dostaniemy tam półmisek mięs i kiełbas. Czy nasi chłopscy przodkowie tak jedli? Ich dieta składała się głównie z potraw mącznych, kasz i mleka. Tłuszcz był od święta.

Oczywiście nie chodzi tylko o nazwę restauracji. To tylko sygnał głębszego problemu. W gruncie rzeczy mówimy tu o mechanizmie sprawowania władzy. A to już jest problem bardzo aktualny. Można go pokazać zarówno lekko, jak poważnie.

To na początek lekko poproszę.

Sięgnijmy do kultury popularnej ostatnich lat. Na samym początku powieści „Ziarno prawdy” Zygmunta Miłoszewskiego z 2011 r. pojawia się wątek archiwisty, który przeczesuje stare księgi w poszukiwaniu szlacheckiego rodowodu swoich zleceniodawców. To refleks autentycznego zjawiska, gdy po 1989 r. nadeszło zapotrzebowanie na uzasadnienie rosnących nierówności. W dobrym guście było wtedy odnaleźć sobie herbowego przodka.

Na poziomie filmu zrobili to Andrzej Wajda i Jerzy Hoffman, ekranizując w 1999 r. „Pana Tadeusza” i „Ogniem i mieczem”. Jedna z tez głosi, że oba te filmy nieprzypadkowo były najbardziej kasowymi przebojami kinowymi po 1989 r. Po prostu istniał popyt na nowy postszlachecki rodowód dla nowej klasy średniej.

W paradoksalny sposób działało to także na ludzi ze społecznego marginesu. Dobrze to było widać w sitcomie „Świat według Kiepskich”, nadawanym od 1999 r. Główny bohater, Ferdynand Kiepski, nie jest człowiekiem, któremu się w życiu udało: utrzymuje go żona, on sam głównie pije piwo. Ale jest jedna rzecz, która pozwala Kiepskiemu zachować resztki godności. To wiszący na ścianie portret nobliwego przodka.

A poważniejsze konsekwencje braku ludowego spojrzenia na naszą historię?

Polska historia łatwo przechodzi do porządku dziennego nad czymś, co wydarzyło się między XV a XIX w., a co było początkiem kształtowania się kapitalizmu. Poza Europą to była kolonizacja Ameryk, Afryki i sporej części Azji przez europejskie potęgi, ale towarzyszyły temu także procesy czegoś w rodzaju kolonizacji wewnętrznej. Czyli znaczącego zaostrzenia wyzysku tej części społeczeństwa, która nie posiadała wpływu na proces polityczny.

W Polsce też to się wydarzyło?

Tak. To właśnie wtedy dochodzi do kolonizacji chłopstwa przez szlachtę. Jeszcze w XV w. pańszczyzna wynosiła kilka dni rocznie. W XVI w. to już minimum jeden dzień tygodniowo. Do tego szlachta zaczyna zyskiwać de facto nieograniczoną władzę nad ludem. Właściwie do końca trwania Rzeczypospolitej – no może poza tzw. dobrami królewskimi – chłop nie znał innego pana niż ten konkretny pan, któremu podlegał. Jakiegoś innego suwerena wprowadzili do gry dopiero zaborcy. W Polsce wyzysk był sprywatyzowany.

I co z tego wynika dla nas?

W historii nigdy nie ma tak, że wyzysk jest po prostu nagim wyzyskiem. Większość wyzyskujących woli go ubrać w jakieś uzasadnienie. W opowieści szlachty panowanie nad ludem było normalną koleją rzeczy. Wynikało po prostu z tego, że szlachta posiada zestaw cech panowanie uzasadniających: właściwe pochodzenie, właściwy styl życia, właściwe myślenie, zachowanie przy stole, sposób mówienia. Walerian Nekanda Trepka w słynnej pracy „Liber chamorum” (Księga chamów) daje długą listę określeń osób pochodzących spoza stanu szlacheckiego. Bajstruk, buhaj, gnojek, kundel, nadmidupa, pomyje, suka, złodziej, bękart…

Proszę, niektóre się nawet przyjęły.

Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak dobrze. I to jest ciągle ten sam schemat, wedle którego szlachta konstruowała wyobrażenia na temat siebie. Tylko mając odpowiednie poglądy, można zyskać status ludzi rozumiejących społeczeństwo obywatelskie i prawdziwą demokrację. A ci, co wybierają inaczej, są po prostu gorsi.

Żeby to zadziałało, musi być cały zestaw negatywnych skojarzeń z ludem. Inaczej ludem nie dałoby się straszyć.

Oczywiście, że taki zestaw istnieje. Jako autor książki o powstaniach chłopskich muszę często odpowiadać na pytanie, czy postawiłbym pomnik przywódcy rabacji galicyjskiej, Jakubowi Szeli?

A postawiłby Pan?

Nie postawiłbym. Postawiłbym pomnik rzeszom bezimiennych chłopek, które na swoich plecach nosiły te cztery wieki pańszczyzny. Ale przecież nie o to chodzi.

A o co?

Rozmawiamy o wygumkowaniu tradycji chłopskiej i ludowej z naszej wspólnej historii. Staram się przekonywać, że to się nie dzieje bez konsekwencji. Jedną z nich jest przedstawianie historii chłopskiego czy ludowego oporu wobec niesprawiedliwości jako czegoś moralnie podejrzanego i niebezpiecznego.

Może faktycznie były niebezpieczne i podejrzane.

W naszej historii miały miejsce trzy wielkie powstania ludowe. A także bardzo wiele mniejszych. Pierwsze jest powstanie Chmielnickiego z połowy XVII w. Dziś powszechnie przedstawiane jako konflikt narodowościowy. Antypolski bunt wymierzony w Rzeczpospolitą i prowadzący do jej osłabienia.

Nóż wbity w plecy Polski przez pijanych Kozaków.

W rzeczywistości to był bunt ludowy zainicjowany przez Kozaków zaporoskich, którzy byli w dużej mierze chłopami zbiegłymi jak najdalej się dało przed wyzyskiem pańszczyzny. To chłopi stanowili o sile tego buntu, nawet jeśli sam Chmielnicki miał inne plany. Jedno ze źródeł podaje, że w roku 1649 w zupełnie innej części Rzeczpospolitej chłopi napadli na pana Suchorzewskiego i mieli przy tym krzyczeć: „Ej, dałby nam tu Pan Bóg pana Chmielnickiego, nauczylibyśmy tych panków, jak to szarpać chłopa”.

Co było dalej?

Powstanie zostało, jak wiemy, stłumione. A na chłopów spadły bezwzględne represje. Nad tym historia głównego nurtu przechodzi do porządku dziennego.

Bunt Chmielnickiego to był jednak dopiero początek.

Dwa kolejne wielkie powstania to tzw. koliszczyzna z 1768 r. oraz rabacja galicyjska z 1846 r. Wielki historyk Eric Hobsbawm uważał tę ostatnią za kluczowe wydarzenie w historii XIX-wiecznej Europy. Jego zdaniem to był moment, w którym strony zaangażowane w Wiosnę Ludów zdały sobie sprawę, że chłopi są czynnym podmiotem historii. I że trzeba ich brać pod uwagę w politycznych rachubach.

W tym sensie od buntu Szeli wychodzą zarówno radykalne koncepcje pełnego równouprawnienia chłopów pod względem politycznym, jak inicjatywy zastąpienia pańszczyzny czynszem, forsowane przez próbujące bronić status quo europejskie dwory. Jednak w naszej historii koliszczyzna i rabacja to raczej przestrogi przed przemocą, jaką ze strony ludu doświadczyć może każdy, kto stanie mu na drodze.

Bo ta przemoc była prawdziwa.

Oczywiście, że była. Koliszczyzna zakończyła się rzezią humańską, w której życie z rąk chłopstwa straciło 15-22 tys. ludzi. W tym Żydzi, bo tamte wydarzenia miały mocny antysemicki charakter. Historia rabacji to także przede wszystkim historia przemocy i grabieży.

To jak celebrować pamięć o tych buntach, skoro były krwawe?

Gdy idzie o powstania narodowe, jakoś nie mamy z tym większego problemu. Celebrujemy je i opieramy na nich zbiorową tożsamość, choć przecież we wszystkich ginęli ludzie i działa się przemoc. Powstania chłopskie są mierzone inną miarą.

A gdyby mierzyć je tą samą, to jakby to wyglądało?

Trzeba dostrzec, że przemoc pojawia się w historii zazwyczaj dopiero wtedy, gdy ludzie nie mają innych możliwości zabrania głosu w ważnych dla nich sprawach. Fachowo by to można nazwać wyrzuceniem ze sfery politycznej.

O powstaniach narodowych umiemy tak myśleć. Zaborca czy okupant zabrał nam prawo głosu. Więc my je sobie odebraliśmy, choćby i przemocą. Zastosowanie tych kryteriów wobec powstań chłopskich pozwoliłoby nam zbudować wokół nich nową pamięć. Ta pamięć nie polegałaby na gumkowaniu Humania albo Szeli. Ale wymagałaby przyjęcia do wiadomości, że lud nie ma żadnej naturalnej skłonności do przemocy. Przemoc jest manifestem politycznym wygłoszonym z braku innych środków. To się – oczywiście na innym poziomie – manifestuje nawet dziś. Bezradność i poczucie zagrożenia po stronie sporej części kobiet sprawia, że najnowsze protesty odbywają się pod konfrontacyjnym hasłem „wypierdalać”. Gdyby były inne kanały wywierania wpływu, ten język nie musiałby być taki ostry.

Skoro tak, to dlaczego zrównanie powstania Chmielnickiego z, powiedzmy, powstaniem warszawskim u wielu budzi tak wielkie opory?

Wydaje mi się, że w Polsce jest słabo z tzw. polityką emancypacyjną. Paradoks polega na tym, że spora część winy leży po stronie tych, którzy się do polityki emancypacyjnej najchętniej lubią odwoływać.

Warto zwrócić uwagę, że we współczesnej Polsce emancypacja różnych grup wykluczonych ekonomicznie najczęściej odbywa się w, jakby to ująć, takim bezpiecznym oddaleniu. Np. geograficznym. Często grupy mające na sztandarach równouprawnienie wybierają sobie wykluczonych podopiecznych, którzy są gdzieś daleko. Np. chłopów w Ameryce Południowej.

Czemu tak daleko?

Bo ich emancypacja niewiele nas będzie kosztowała, nie utracimy wpływu na proces polityczny i nie będziemy się musieli z „andyjskimi Januszami” użerać na co dzień. Jednocześnie poczujemy się lepiej – w końcu poparliśmy walkę o prawa człowieka.

Niedawno Nagrodę Nike za książkę o Szeli dostał Radosław Rak. Nagrodzie patronuje środowisko, które jeszcze dekadę temu zwalczało przywódcę chłopskiego Andrzeja Leppera. Choć Lepper był w porównaniu z Szelą politykiem umiarkowanym.

Znów musi być bezpieczna odległość – tym razem czasowa, żeby móc się w ogóle tym zajmować. Dopiero ta odległość sprawia, że temat emancypacji traci swój polityczny walor. Łatwiej z tego dystansu zasłonić cechy, które się nam w emancypowanej mniejszości nie podobają.

Co nam to mówi o intencjach emancypującego?

Problem w tym, że nie chodzi tu o żadną emancypację, tylko o paternalizm. Mamy cały zestaw moralnych cech, które jakaś mniejszość musi posiadać, aby zyskała naszą moralną akceptację. Jeśli tych cech nie posiada, zostaje skazana na potępienie. Dlatego dziś środowiska mające emancypację na sztandarach najchętniej emancypowałaby „podobnych do siebie”. Podmiotem takiej kulawej polityki emancypacyjnej można stać się tylko wtedy, jeśli polubi się na Facebooku odpowiednie inicjatywy, które emancypatorom odpowiadają. Jeśli ktoś woli disco-polo, a w sobotę wieczorem kiełbasę i piwo, to niestety.

Dlatego emancypacja ludu na tym etapie jest taka trudna. Bo lud nie jest wart uwagi, czasem przeraża. A im mniej jest w obiegu zbiorowym ludowej historii, tym przeraża bardziej. I tym mniej interesuje kogokolwiek, by bić się o jego emancypację. ©℗

MICHAŁ RAUSZER jest etnografem, doktorem kulturoznawstwa, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się badaniami nad konstruowaniem tożsamości kulturowej i kulturową historią buntu. Właśnie nakładem wydawnictwa RM ukazała się jego książka „Bękarty pańszczyzny. Historia buntów chłopskich”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2020