Historie wstydu

Przemocowy światopogląd odłożył się w ciałach i umysłach nas wszystkich. Stąd beztroska, z jaką pewne zachowania nazywamy „chamskimi” i pewne osoby „ciemnymi”.

21.06.2021

Czyta się kilka minut

Mistrzostwa Polski w koszeniu,  Dziemiany, lipiec 2016 r. / DANIEL FRYMARK / FORUM
Mistrzostwa Polski w koszeniu, Dziemiany, lipiec 2016 r. / DANIEL FRYMARK / FORUM

Kiedy w drugiej klasie liceum przerabiałem na polskim „Chłopów” Władysława Reymonta – musiałem mieć wtedy jakieś siedemnaście lat i wolałem Kurta Vonneguta – do głowy mi nie przyszło, że czytam o swoich przodkach. Dyskutowaliśmy o cyklicznym rytmie życia, tak różnym od naszego, o bliskości ziemi, nieco brutalnych zwyczajach miłosnych, a nawet o przywiązanym do materii światopoglądzie, w którym nie było miejsca na wyższe idee, jakim oddawaliśmy się na lekcjach.

Kiedy po szkole odwiedzałem babcię, czasem opowiadała mi o swoim życiu, biedzie, głodzie, o wcześnie zmarłej matce i o złej macosze, opowiadała o robotach przymusowych podczas wojny i o tym, jak układała sobie życie po tym wszystkim. Te dwie historie nigdy mi się nie skleiły, nawet nie myślałem o tym, że coś je łączy. Bohaterowie znani ze szkoły byli trochę egzotyczni, intrygujący w swojej obcości, którą – na szczęście! – zdążył uchwycić wybitny pisarz. Opowieści babci to był życiowy konkret, choć na tyle prozaiczny, że nie dałoby się o nim porozmawiać w szkole, raczej nie na polskim, na pewno nie na historii. Może dlatego nigdy ostatecznie nie nagrałem ani nie spisałem babcinych opowieści.

Głupi byłem, to jasne, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że cała kultura polska potrzebowała kolejnych siedemnastu lat, żeby na poważnie zająć się historiami, które dotyczą większej części społeczeństwa, choć dotąd nie mieściły się ani w szkolnych programach nauczania, ani w publicznej debacie. Zaczęło się jesienią 2020 r., kiedy ukazały się „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, „Bękarty pańszczyzny” Michała Rauszera (który to niedługo potem opublikował w wydawnictwie UW bardziej akademicką „Siłę podporządkowanych”) oraz „Śladami Szeli, czyli diabły polskie. Wymazana historia Polski” Piotra Korczyńskiego. Dwie ostatnie książki wyszły w redagowanej przez Przemysława Wielgosza (szykuje własną książkę na ten temat) serii Ludowa Historia Polski wydawnictwa RM, w której planowanych jest kilka kolejnych tytułów.

Wydane właśnie „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego jest tu raczej składnikiem lawiny niż zwieńczeniem stabilnej budowli. A gdyby dobrze poszukać – i odrobinę przekalibrować optykę – początek tej historii trzeba by przesunąć o dwa lata wstecz: jesienią 2018 r. wyszły „Służące do wszystkiego” Joanny Kuciel-Frydryszak, a w 2019 r. „Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach” Alicji Urbanik-Kopeć i „Aleja włókniarek” Marty Madejskiej.

Obiecywałem sobie, że nie będę tu wymieniał tych wszystkich książek, ale trudno się powstrzymać. Zresztą same ich tytuły sygnalizują zasadniczą zmianę perspektywy. A jest jeszcze literatura: „Baśń o wężowym sercu, albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” Radka Raka, symptomatycznie nagrodzona Nike, i „Pokora” Szczepana Twardocha. Skądinąd jeśli ten ostatni, piewca drogich garniturów i ekskluzywnych samochodów, obwieszcza w felietonie w „Dużym Formacie”, że jest spadkobiercą pańszczyźnianych niewolników, to niechybny znak, że w horyzoncie kultury współczesnej doszło do przesilenia.

Poszerzenie pola walki

Co się właściwie stało, że akurat pod koniec pierwszego roku pandemii, kiedy przy okazji rozgorzały w Polsce spory o prawa osób LGBTQ+ i prawa kobiet, tak jakby brakowało nam powodów do emocjonowania się, nagle wybuchła dyskusja o historii ustroju społeczno-gospodarczego, który zakończył się półtora stulecia temu?

Wydawało się, że dobry czas dla tego tematu był dekadę temu, kiedy ukazało się „Fantomowe ciało króla” Jana Sowy, a na deskach Teatru Powszechnego w Warszawie Monika Strzępka i Paweł Demirski wystawiali „W imię Jakuba S.”, albo chwilę później, przy okazji „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera. Najwyraźniej jednak te dobitne, choć mimo wszystko specjalistyczne wystąpienia, przywracające pojęcie klasy do refleksji historycznej i społecznej, nie wystarczyły, żeby nadać dyskusji impetu. Trzeba było czegoś więcej.

Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że trzeba było impulsu z Zachodu. Choćby głośnego „Powrotu do Reims” Didiera Eribona, w którym francuski intelektualista opowiada o swoim awansie i relacjach między elitami a klasą robotniczą we Francji. Do tego trzeba by dopisać powieści Édouarda Louisa (zresztą przyjaciela Eribona), niedawno zekranizowaną „Elegię dla bidoków” J.D. Vance’a, ale też „Obcego we własnym kraju” amerykańskiej socjolożki Arlie Russell Hochschild. Jeśli jednak te książki odbiły się głośnym echem w Polsce, to nie (tylko) dlatego, że współtworzyły kolejną intelektualną modę, którą jak najszybciej trzeba było zaadaptować. Powstanie i sukces tych pozycji w ich krajach pochodzenia były efektem w gruncie rzeczy tego samego procesu, który toczył się i w Polsce: powodzenia ruchów politycznych odwołujących się do antyelitarnych sentymentów wśród klas ludowych i robotniczych. I prezydentura Donalda Trumpa, i ruch żółtych kamizelek, i sukcesy wyborcze PiS – sprawiły, że analiza klasowa znów stała się pilnie potrzebna.

Trudno zresztą byłoby o lepszy dowód na długie trwanie fantazji o dwóch narodach – ideologicznego uzasadnienia pańszczyzny – niż ubiegłoroczne wybory prezydenckie. Reakcje części rozczarowanych ich wynikiem wyborców Rafała Trzaskowskiego (było o nich na tyle głośno, że lepiej ich nie przypominać) brzmiały tak, jakbyśmy mieszkali w XVIII-wiecznym folwarku, a nie w XXI-wiecznej demokracji.

Na to nakłada się nabierająca impetu we współczesnej kulturze polityka tożsamości. Tłumaczy ona nieźle przewijające się w poważnych opracowaniach akcenty osobiste, jak choćby ten z „Bękartów pańszczyzny” Rauszera: „Książka ta powstała ze złości i frustracji”. Historia ludowa jest dla wielu zajmujących się nią osób sposobem na odzyskanie, po prostu, historii własnej. Na umiejscowienie swoich przodków w panoramie dziejów tego kraju. A żeby to się udało, trzeba tę panoramę solidnie poszerzyć.

Worek bez dna

Żeby to się mogło udać, trzeba najpierw zapomnieć, jak ta panorama wyglądała do tej pory. Tak jak Kacper Pobłocki, który w „Chamstwie” Rzeczpospolitą epoki pańszczyzny nazywa Polszczą, żeby wytrącić nas z nabieranych od dzieciństwa przyzwyczajeń. Strategia obcego jest nieodzowna, gdy usiłuje się zrekonstruować historię przegranych, a źródła, jakimi się dysponuje, zostały stworzone – lub przynajmniej dopuszczone do obrotu – przez zwycięzców. Ten wątek myśli Waltera Benjamina przewija się w większości opracowań i nie jest przypadkiem, że są one tak gęsto upstrzone cytatami i obudowane tysiącami przypisów. Bo też chodzi w nich nie tyle o odkrycie jakiejś całkiem nowej, nieznanej dotąd historii, ile o opowiedzenie skądinąd dobrze znanych faktów z odmiennej perspektywy.

Na tym właśnie polega ludowość tych historii. Choć ich bohaterami są w większości chłopi i chłopki, nie chodzi tu o folklor, cepelię i kolorowe koguciki. Lud jest tu rozumiany znacznie konkretniej i nowocześniej: jako klasa podporządkowana. A mówiąc już dosłownie: jako ci, którymi rządzono, w odróżnieniu od tych, którzy rządzili. Rauszer przypomina zresztą, że takie rozumienie ludu funkcjonowało w Europie Zachodniej jeszcze w XVIII w., kiedy świadomość istoty różnic klasowych była mniej zawoalowana. Autor „Ludowej historii Polski” ukonkretnia, kogo będzie opisywał: „chłopów, miejską biedotę, kobiety, Żydów”. W tym sensie historia ludowa to po prostu historia uciśnionych.

Przyjęcie ich punktu widzenia, a nawet – jak to ujmuje Leszczyński – „oddanie [im] sprawiedliwości”, jest warunkiem wstępnym, by w ogóle móc opowiedzieć ich historię. Nie ma tu miejsca na fikcję naukowego dystansu, a badaczki i badacze nawet nie próbują ukrywać swojego zaangażowania. Ale nie ma też co udawać, że nie wiąże się z tym ryzyko idealizacji ofiar i pokusa, by całą tę historię wpisać w prosty schemat złych panów i dobrych chłopów. Leszczyński przypomina, że nie uniknął tego Howard Zinn, autor „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” (która w oryginale ukazała się w 1980 r., ale dopiero w 2016 r. doczekała się polskiego wydania, które skądinąd trzeba by dopisać do listy zachodnich inspiracji).

Autorzy polskich historii ludowych na różne sposoby próbują ominąć to ryzyko. „Ofiary często nie bywają sympatyczne” – zaznacza Leszczyński. Natomiast Pobłocki w „Chamstwie” przekonuje, że ideologia patriarchatu, na której opierała się pańszczyzna, nie mogłaby się utrzymać, gdyby nie obsługiwała też interesów przynajmniej części klasy ludowej. Choć jednocześnie wiele miejsca poświęca rozmontowaniu fantazji o „dobrych panach”, których człowieczeństwo miałoby równoważyć fundamentalną przemoc całego systemu. Nie ma tu więc złudzeń, ale nie ma też prostego symetryzmu.

Jest natomiast worek bez dna. Samo przeniesienie uwagi na, jak to wielokrotnie podkreśla Leszczyński, 90 proc. społeczeństwa – w odróżnieniu od tych 10 proc., które było do tej pory głównym przedmiotem zainteresowania – sprawia, że liczba tematów i zagadnień rośnie w postępie geometrycznym. W najprostszym ujęciu chodziłoby o umieszczenie w centralnym miejscu wydarzeń, które dotąd były, mówiąc oględnie, mało znane. Choćby powstania hajdamackiego z 1768 r., które – jak pisze Pobłocki – wyprzedzało ideowo rewolucję francuską i przyczyniło się w dużej mierze do zaborów. A do tego jego stłumienie kosztowało życie blisko dwustu tysięcy chłopów. Na tym tle powstanie listopadowe wydaje się co najwyżej pańską ruchawką.

Propozycją zasadniczego przemyślenia narracji historycznej jest książka Leszczyńskiego – porządna synteza historyczna, ustalająca nową periodyzację dziejów. Ale to tylko jedna z możliwości. Inaczej do tematu podchodzi Rauszer, który w historii śledzi praktyki społecznego i politycznego oporu, natomiast książki Kuciel-Frydryszak czy Madejskiej, raczej reportaże historyczne niż monografie, stawiają w centrum swojego zainteresowania konkretne grupy społeczne. Jeszcze inaczej podchodzi do tematu Pobłocki, który w „Chamstwie” zajmuje się antropologią pańszczyzny. Opisując poszczególne fenomeny – powszechność bicia, wiarę w strzygonie, praktykę kołtuna, niuanse doktryny ariańskiej czy nawet przemiany języka, któremu poświęca wiele błyskotliwych uwag – przede wszystkim usiłuje ustalić, w jaki sposób pańszczyźniany system gospodarczy odciskał się na ciałach, których życie organizował.

Jakby tego było mało, historie ludowe nie rezygnują z osadzenia wydarzeń w Polsce w kontekście globalnym. Świetnego wzoru tego, jak można taką historię uprawiać, dostarczyła książka „Hegel, Haiti i historia uniwersalna” Susan Buck-Morss z 2014 r. Nie przypadkiem Leszczyński rozpoczyna swoją opowieść właśnie od opisu wizyty Kajetana Węgierskiego na Haiti, a Pobłocki – od wydarzeń w amerykańskim Jamestown. W ten sposób autorzy pokazują, że pańszczyzna nie była jakimś nadzwyczajnym wytworem lokalnych stosunków społecznych, ale elementem większego systemu gospodarczego, który przejawiał się też pod postacią amerykańskiego niewolnictwa czy brytyjskiej industrializacji.

Runęła tama, za którą od dekad albo i stuleci gromadziły się tematy – a właściwie: osoby, ciała, imiona, biografie – domagające się uwagi. I teraz naprawdę nie wiadomo, w co ręce włożyć. Najlepiej to chyba widać w „Chamstwie”, którego autor w jednym rozdziale potrafi żwawym truchtem przebiec od miejsca rolnictwa w gospodarce, przez kwestie organizacji nowoczesnych państw, po historyczną ewolucję struktur pańszczyzny. I widać w tym niecierpliwość kogoś, kto chciałby za jednym razem opowiedzieć o wszystkim, o czym opowiedzieć trzeba koniecznie, zanim okienko historycznej szansy się zamknie.

Krok dalej

Polemika, jaką ogłosił Maciej Radziwiłł w „Gazecie Wyborczej” w odpowiedzi na felieton Twardocha, ten o niewolnikach, mogła sugerować, że w ludowych historiach Polski chodzi przede wszystkim o rozliczenie dawnych panów i ich potomków. Da się w tym wyczuć ciągłość tego samego myślenia, o którym autorki i autorzy historii ludowych usiłują aktywnie zapomnieć: stawiającego w centrum zainteresowania sprawy szlachty. Być może rozczaruję potomka magnackiego rodu, ale naprawdę nie on tu jest najważniejszy, już nie.

Tak samo jednak nie chodzi o zwykłą podmianę, która na miejscu dotąd zajmowanym przez elity sytuowałaby światopogląd i wartości klas ludowych. Problem polega na tym, że nawet kultura oporu wobec pańskiej przemocy jest produktem tej przemocy. Pobłocki skrupulatnie opisuje, jak praktyki i style życia chłopów służyły dostosowaniu się do warunków stworzonych przez przemocowy system, w którym przyszło im żyć. I że do dziś w ciałach ich potomków potrafią uruchamiać się zmagania z „wyuczonym lokajstwem, tym odruchem, który robi z człowieka cielę, bałwana kłaniającego się w pas, mimo że tego nie chce”.

Oczywiście, wiedza o pochodzeniu odruchów już wiele zmienia. Nawet pobieżne zerknięcie do ludowych historii może wprawić w osłupienie, bo uświadamia, że odpowiedzi na wiele pytań dręczących kulturę współczesną tkwią praktycznie na wierzchu. Jak choćby kwestia umiarkowanego, mówiąc delikatnie, zaufania sporej części społeczeństwa do instytucji państwowych. Powstawało wiele, często wyrafinowanych, teorii na ten temat, uwzględniających toksyczne dziedzictwo PRL, spadek po zaborach, niuanse polityki edukacyjnej, zamiłowanie do wódki i kiełbasy. A tymczasem, jak przypomina Leszczyński, jeszcze w początkach XX wieku – mniej więcej wtedy, kiedy rodziła się moja babcia – wielu poważnych ludzi sądziło, że szlachta ma odmienne pochodzenie etniczne niż lud. Skądinąd z wódką to też nie jest wielka zagadka, skoro co najmniej trzy stulecia gospodarki pańszczyźnianej opierały się na, jak to ujmuje Pobłocki, „rozpijaniu polskiego ludu”.

Do tego przede wszystkim przydaje się historia – do objaśniania współczesności. Pewnie, dzieje pańszczyzny nie wyjaśnią nam wszystkiego, na pewno nie w świecie kryzysu klimatycznego, ponadnarodowych korporacji i sieci informacyjnych agregujących gigantyczne dane na każdy możliwy temat. Jeśli jednak potrzebujemy dziś także historii ludowych, to nie tylko dlatego, że oświetlają genezę dzisiejszych stosunków społecznych. Dostarczają też wyostrzonych narzędzi do dyskutowania o różnicach klasowych. A to szczególnie przydaje się w sytuacji, kiedy samo pojęcie klasy społecznej przez niemal dwie dekady istnienia III RP było praktycznie zakazane (co zresztą wpędziło nas wszystkich w poważne polityczne tarapaty).

Stawka jest jednak wyższa niż opis i diagnoza. W gruncie rzeczy chodzi o przepracowanie przemocowego światopoglądu, który odłożył się w ciałach i umysłach nas wszystkich – potomków i uciskanych, i uciskających. Jak głęboko on sięga, uświadamia choćby beztroska, z jaką pewne zachowania nazywamy „chamskimi” i pewne osoby „ciemnymi”, reaktywując w ten sposób rasistowski światopogląd służący uzasadnianiu wyzysku.

Nie jest też przypadkiem, że w „Baśni o wężowym sercu” Radka Raka, po całej mitycznej przygodzie, którą można by wziąć w nawias, bohaterowie – pan Bogusz i cham Szela – zamieniają się miejscami. Wtedy okazuje się, że gniew i pychę, by rzucić się na istniejące stosunki społeczne, mają tylko panowie. Chłopi natomiast tak mocno uwewnętrznili – zjedli i strawili – pański pogląd na nich samych, że sami z siebie nie są w stanie nic zrobić. Pod tym względem pouczające są też wywiady, w których sam autor wyznaje, że nie chce uwierzyć w swoją chłopską sprawczość. I że po tylu latach – po studiach, po książkach, po przeprowadzce, po Nike – wciąż zmaga się z poglądem, który jest poglądem panów, że cham nic nie może.

Tymczasem historie ludowe, odzwyczajając nas od tego rodzaju automatyzmów, pozwalają pomyśleć o możliwości stworzenia kultury, w której moglibyśmy poukładać sobie wspólne życie poza takimi hierarchiami. Żeby to się mogło udać, potrzebne jest przekroczenie wstydu i znalezienie sposobu na opowiedzenie o własnym doświadczeniu. Szczególnie tym, dla którego dotąd nie było miejsca w sferze publicznej. Wśród wymarzonych – ale już bardziej w zasięgu niż jeszcze przed rokiem – skutków zwrotu ludowego mógłby być i taki, by uczeń szkoły średniej, zamiast zakuwać na lekcjach historii imiona królów i hetmanów, mógł opowiedzieć historię swojej babci. I dzięki temu lepiej zrozumieć, skąd się wzięły odruchy, które poruszają jego ciałem. ©

Kacper Pobłocki, Chamstwo,Czarne, Wołowiec 2021

Autor (ur. 1987) jest redaktorem magazynu „Dwutygodnik”. Pochodzi z Żor, mieszka w Krakowie. 18 sierpnia ukaże się jego nowa książka „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista, redaktor wicenaczelny magazynu „Dwutygodnik”. Autor książek „Hanka. Opowieść o awansie” (Czarne, 2024), „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” (Czarne, 2021) oraz „Nieuchronny plagiat” (Wydawnictwo IBL PAN, 2017). Jego teksty można też znaleźć w „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2021