Nadzieja polityczna

Wybieram, bo nienawidzę. Wybieram z zamierzeniem wzięcia odwetu za to, co minione. Ale wówczas mój wybór nie ma nic wspólnego z kreowaniem przyszłości.

25.05.2015

Czyta się kilka minut

Iluminacja Pałacu Prezydenckiego z okazji 25. rocznicy zmiany konstytucji, 29 grudnia 2014 r.  / Fot. Tomasz Adamowicz / FORUM
Iluminacja Pałacu Prezydenckiego z okazji 25. rocznicy zmiany konstytucji, 29 grudnia 2014 r. / Fot. Tomasz Adamowicz / FORUM

Piszę ten tekst jeszcze przed niedzielą drugiej tury wyborów prezydenckich. Nie znam jej wyniku, ale może to i lepiej. Pytam o nadzieję w kraju, jak się zdaje, beznadziejnie podzielonym między dwa obozy, w kraju dwóch światów, w których żyjemy jednocześnie, starając się zachować przytomność umysłu. Nadzieja nie jest bezrefleksyjnym oczekiwaniem; jest postawą, dzięki której uczestniczymy w tworzeniu przyszłości.

Poza koleinami

Nadzieja zawsze i nieuchronnie jest skierowana ku przyszłości, która nie będzie jedynie powtórzeniem tego, co było. To podstawowa lekcja wyborczej inicjatywy Pawła Kukiza. Odbieram ją jako niedający się zlekceważyć, bo wyrażony przez 20 proc. głosujących w pierwszej turze wyborów prezydenckich, sygnał chęci bycia podmiotem, a nie jedynie przedmiotem rządzenia. Nie twierdzę, że JOW-y uzdrowią nasze życie publiczne, ale w wyobrażeniu jednej piątej wyborców dają szansę uczestniczenia w tworzeniu, a nie jedynie poddawania się odgórnie podejmowanym decyzjom. Dlatego, choć rozumiem przestrogi politologów chłodzące owe oczekiwania, sądzę, iż źle by się stało, gdyby głos ekspertów, zapewne istotny, miał zamknąć dalsze dyskusje nad systemem wyborczym. Stawką nie są wszak same JOW-y, lecz coś znacznie poważniejszego – chęć uczestniczenia w tworzeniu państwa i społeczeństwa, a zlekceważenie tego pragnienia przez polityczny i intelektualny establishment byłoby grzechem śmiertelnym (chociaż nie mogę się oprzeć podejrzeniu, że partyjna polityka jest w dużej mierze sztuką obracania tego grzechu w cnotę).

Podobnie niepokoi pospieszne wpisywanie inicjatywy Kukiza na listę chybionych projektów politycznych. Jeszcze dobrze nie okrzepły wyniki pierwszej rundy, a eksperci na wyrywki zaczęli przepowiadać, iż to efemeryda, która podzieli los Polskiej Partii Przyjaciół Piwa czy Ruchu Palikota. Być może, ale taki sposób myślenia potwierdza obawy Kukiza: wszystko w obecnym kształcie życia publicznego płynie utwardzonymi koleinami, także opinie ekspertów, nic nie jest w stanie się z nich wydostać, a ktokolwiek próbuje, natychmiast zostaje na powrót sprowadzony do zastanego porządku rzeczywistości.

Zamiast więc wieszczyć rychły koniec Kukizowej inicjatywy, należałoby się poważnie zastanowić nad szansami jej powodzenia, bowiem wszystkim powinno nam zależeć na przełamaniu obecnie panujących partyjnych i ideologicznych podziałów, których jesteśmy zakładnikami.

Gdy podczas powyborczego wieczoru Paweł Kukiz spieszył z deklaracjami chęci umierania za ojczyznę, wcielał się niepotrzebnie w rolę tych, których krytykuje. Ale gdy ogłaszał, że nie jest panem głosów swych wyborców, gdyż każdy z nich jest wolnym obywatelem i dysponentem własnych decyzji, przypominał to, o czym tzw. zawodowi politycy (nieszczęsne to określenie) już dawno zapomnieli: obywatel jest czymś więcej niż wyborcą, jest wolnym i niezawisłym ludzkim podmiotem pragnącym uczestniczyć, a nie jedynie być przesuwanym z miejsca w miejsce.

Sięgam po artykuł Jerzego Turowicza z 1951 r. i na nowo uczę się podziału na „aktywność polityczną” i „aktywność obywatelską”. Pierwsza obejmuje wytyczanie ogólnych kierunków polityki i wypracowywaniu służących im metod realizacji. Druga dotyczy prac szczegółowych służących dobremu ogólnemu, czyli naszemu powszechnemu uczestnictwu. Tym, co nie służy nadziei, jest zawłaszczenie obywatelskości przez polityczność. To politycy zaczęli wyznaczać kanony obywatelstwa, a winno być odwrotnie. Wynik pierwszej tury wyborów przypomniał nam o tym.

Rzecz jest tym ważniejsza, że dyspozycja do uczestniczenia musi nieuchronnie wiązać się z odpowiedzialnością za to, co przyjdzie. W 1993 r., gdy zaczynała się dyskusja na temat lustracji, Jerzy Turowicz pisał: „Trzeba ukształtować społeczeństwo obywatelskie poczuwające się do odpowiedzialności za dobro wspólne, trzeba, by ludzie nauczyli się zasad demokracji, szacunku dla państwa i dla prawa”. Po 20 latach widać jeszcze wyraźniej, że chodzi o odpowiedzialność nie tylko wobec nas samych, i wobec minionego czasu, ale przede wszystkim wobec tych, którzy przyjdą po nas.

W naszych politycznych decyzjach – co widać dobitnie w sferze polityki dotyczącej środowiska naturalnego, ale również i stanowiska wobec niektórych kwestii społecznych – odpowiedzialności tej doszukamy się w niewielkim tylko stopniu. Krótkowzroczna nieodpowiedzialność polityków, ale także i nas, wyborców, niszczy nadzieję, sprowadzając ją do roli narzędzia przydatnego w osiąganiu pożądanych wyników w partyjnej grze politycznej. Nadzieja zaprzęgnięta do ideologicznego, partyjnego rydwanu pospolicieje i traci energię – wyborcy Kukiza, a pewnie i część niegłosujących, dali to wyraźnie do zrozumienia.

Anioł historii i diabeł histerii

Nie wolno przyjmować w dobrej wierze obietnic świata politycznego. Nie należy wierzyć tym, którzy ze swych przekonań czynią przetargową kartę w wyborczej rozgrywce. Każdy, kto bierze udział w życiu publicznym, staje wobec dylematu – jak działać na mocy i w imię wartości, nie nadając działaniu formy popisu, wykorzystywanej cynicznie sygnatury autorytetu, którą legitymizuje się własne postępowanie. Wszak, pisze Hannah Arendt, „bycie widzianym i słyszanym nieuchronnie przybiera formę pokazu, w którym każda świętość, choćby najbardziej tego nie chciała, natychmiast staje się hipokryzją”. Nadzieja jest więc pewną formą praktykowania wartości, minimalizującą element „pokazu” i dopuszczającą do głosu także inne wartości innych działających.

Posłuchajmy znów Jerzego Turowicza: „Respektować cudzy punkt widzenia, a zarazem wierzyć w słuszność własnych poglądów; starać się wcielić te poglądy w życie, nie naruszając praw tych ludzi, którzy mają poglądy odmienne...”. Wyborcze harce oraz gorsząco pierwszoplanowa w nich rola piarowców i spin doktorów udowadniają, że lekcja, której udzielił Turowicz w 1951 r., jest wciąż do odrobienia przez większość polskich polityków. Pięćdziesiąt procent wyborców (liczę nieobecnych w lokalach wyborczych oraz głosujących na Pawła Kukiza) dało wyraz niechęci do tak uprawianej polityki, w której dobro wspólne zależy nie od kompetencji ludzi odpowiedzialnych za jakość spraw publicznych, lecz od przebiegłości ekspertów mających tychże ludzi odpowiednio uszminkować i przystroić. Wizażysta stał się ważniejszy od aktora – w takiej sytuacji nadzieje zastępuje pospolity cynizm.

Wybieram jednak, żywiąc nadzieję, że „będzie lepiej” lub przynajmniej – że „nie będzie gorzej” (zasada tak zwanego „mniejszego zła”). Tymczasem zatrważającą lekcją polskiego życia publicznego jest zastępowanie nadziei już nie zwykłą niechęcią, ale otwartą i programową nienawiścią. Wybieram kandydata X, gdyż nienawidzę jego konkurenta i towarzyszącego mu otoczenia; gdy mówi „mój” faworyt, słucham i stosowną flagą wymachuję swe poparcie. Gdy przemawia jego rywal, nie tylko nie słucham, ale gwiżdżę i potrząsam kijem bejsbolowym. Jeśli mam zmysł „teologiczny”, mogę sięgnąć po egzorcyzmy. Wybieram, bo nienawidzę. Wybieram z zamierzeniem wzięcia odwetu za to, co minione. Jeśli tak czynię, wówczas mój wybór nie ma nic wspólnego z kreowaniem przyszłości.

Nienawiść odwraca nas w stronę przeszłości, a wówczas jest bardzo prawdopodobne, że to, co przyjdzie, będzie piętrzeniem się kolejnych zniszczeń i ruin. Przestrzegał nas przed tym przejmująco Walter Benjamin w swej lekcji „Anioła historii”: kto idzie w przyszłość zwrócony do niej plecami, ten jest rzecznikiem dziejów jako beznadziejnie powtarzającego się koszmaru dawnych błędów.

Polityka i jej parodie

Niespełna pięćdziesięcioprocentowa frekwencja w pierwszej turze wyborów prezydenckich pozwala na domysł, że obecny kształt sfery publicznej nie kwalifikuje się do tego, by nazwać go „polityką”. Jest, owszem, terytorium, na którym toczy się ostra walka dwóch ugrupowań dbających w istocie o własne dobro w przeświadczeniu, że to właśnie dobro partii jest dobrem powszechnym.

Kiedy kilkanaście miesięcy temu pani premier wyrwało się zdanie o „platformerskiej rodzinie”, nazwała rzecz po imieniu: to, co powszechne i wspólne, stało się już tylko „rodzinne”. Zabiegi spin doktorów to popisy nagiej przebiegłości nieznającej litości (nie mówiąc już o poczuciu przyzwoitego zachowania) dla przeciwnika. W tym sensie to, co nazywamy „polityką” (a co, powtarzam, nie wiem, czy zasługuje na to miano), stało się w obu głównych formacjach domeną trywialnie pojmowanego ekonomicznego liberalizmu, którego praktyki przeniesiono na pozostałe areny życia. Jeśli do wszystkich dziedzin życia stosuje się język ekonomii, jeśli wszędzie (także w szkołach, uniwersytetach, szpitalach) ma dominować mniej lub bardziej bezmyślnie lansowana „konkurencyjność”, zatem i sfera publiczna stała się domeną, w której nie ma mowy o współdziałaniu, lecz o pokonaniu, a najlepiej o „zmiażdżeniu” adwersarza.

Tymczasem polityka, uczy Arendt, zaczyna się tam, gdzie „kończy się sfera materialnych konieczności i nagiej siły”. Gdy Kancelarie Prezydenta i Premiera nie odpowiadają na listy i petycje (to zwyczaj właściwy tym instytucjom, niezależnie od partyjnej proweniencji urzędników), gdy Ministerstwo Nauki nie podejmuje poważnych rozmów z uniwersytetami, obyczaj ten przesącza się niżej, wyznaczając sposób działania władzy. Do dzisiaj czekam na odpowiedź na pismo, które w sprawie publicznej skierowałem do wójta mojej gminy ponad dwa lata temu. Nadzieja, o której myślę, jest więc nadzieją na pojawienie się polityki w polskim życiu publicznym. Do tej pory rozpoznajemy w nim tylko materialne konieczności i nagą siłę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2015