Czyja połowa będzie większa

Czynnikiem, który przechyli szalę tych wyborów, mogą okazać się sieci społeczne. To one mogą przesądzić o tym, komu uda się przejąć wyborców kandydatów, którzy odpadli.

06.07.2020

Czyta się kilka minut

Spotkanie zwolenników i przeciwników Andrzeja Dudy na jego wiecu wyborczym, Lublin, 15 czerwca 2020 r. / JAKUB ORZECHOWSKI / AGENCJA GAZETA
Spotkanie zwolenników i przeciwników Andrzeja Dudy na jego wiecu wyborczym, Lublin, 15 czerwca 2020 r. / JAKUB ORZECHOWSKI / AGENCJA GAZETA

Od ćwierćwiecza żadne wybory nie były tak wyrównane i niespokojne. Obserwujemy dwie drużyny szarpiące za dwa końce napiętej liny. Na razie nieskutecznie. Słychać okrzyki – te bojowe, kierowane do własnej drużyny, i te obelżywe, w stronę przeciwników. Dziwnie z tym współgrają przymilne uśmiechy kandydatów. Są kierowane pod adresem nielicznych jeszcze niezdecydowanych, za który koniec liny chwycić. To paradoks, że choć ogólne napięcie jest tak wysokie, wyrównane siły obu obozów sprawiają, że głos tych nielicznych zyskuje na znaczeniu. Remisu przecież nie przewidziano.

Tę równowagę stworzył splot przyczyn. Dostrzeżenie niektórych wymaga spojrzenia dekady wstecz, inne pojawiły się przed kilku laty. Niektóre – w kilku ostatnich tygodniach.

Dekady

Ciągle nie dość przypominania, że współczesne społeczeństwo przestaje się dzielić na prawicę i lewicę w ich dwudziestowiecznym rozumieniu. Na prawicę głoszącą, że wspólnota jest ważna w obyczaju i tożsamości, lecz w ekonomii lepsza jest już wolność; i na lewicę chwalącą swobodę w sprawach obyczajowych i uwolnienie od zastanych tożsamości, za to doceniającą rolę wspólnoty – ucieleśnianej przez państwo – w zapewnianiu dobrobytu materialnego.

Dziś w większości krajów następuje przegrupowanie. Naprzeciw siebie stają dwie inaczej dobrane drużyny. W jednej są zwolennicy swobody i w obyczaju, i w ekonomii. W drugiej ci, którzy od organizowanej przez państwo wspólnoty oczekują opieki i wzorów w obu tych sprawach. Ten nowy podział ma odbicie w sytuacjach życiowych. Za swobodą są częściej ci, którzy lepiej sobie radzą – bogatsi, wykształceni i młodsi. To zaś z kolei ma przełożenie na strukturę społeczną – wykształceni skupiają się w miastach, oddalając się przy tym od ubogich rodziców, z ich zakorzenieniem i tęsknotą do starego świata, gdzie zachowania kolejnego pokolenia potwierdzały sens własnych wartości.

Choć nie brakuje bogatych wspólnotowców i ubogich indywidualistów, to podział według statusu społecznego napędza wzajemne stereotypy. Medialny dyskurs skupia się wokół wartości przeważających wśród bogatych, tworząc świat, w którym liczą się sukces i kreatywność – ta druga nierzadko sprowadzająca się do ostentacyjnego pogardzania zastanymi normami. Ten świat nie bardzo ma co zaoferować nie tylko kasjerkom i wulkanizatorom, lecz także tym, którzy cenią przyzwoite, skromne, lecz pożyteczne życie. Wszyscy oni świetnie się za to nadają jako kontrapunkt dla „klasy kreatywnej”. Poza tym są jej coraz mniej potrzebni.

Dysponują jednak bronią – kartką wyborczą. Choć ubożsi mają ograniczony udział w rynku konsumpcji, stanowią większość elektoratu. Wyglądają kogoś, kto uczyni ich bohaterami akcji zatytułowanej – powtarzając za publicystą dziennika „The Times” – „Poor Lives Matter”.

W Polsce siłą PiS jest wpasowanie się w ten podział i jego całkiem udana instytucjonalizacja. Choć politycy tej partii też prywatnie jeżdżą SUV-ami, to jednak na skutek skomplikowanego zbiegu okoliczności najlepiej urządzona część społeczeństwa uznała ich za obcych, w konsekwencji zaś wśród marginalizowanej większości zaczęli być uznawani za swoich. Podział na „lud” i „patrycjat” nie jest ostry i czarno-biały, lecz tworzy ważną równowagę – z jednej strony jest część potencjalnie liczniejsza, z drugiej – zasobniejsza. Nie tylko w środki materialne, lecz także w kapitał ludzki i społeczny.

PiS jest przekonany, że jako rzecznik ludu znajduje się nie tylko po jasnej, ale również po liczniejszej stronie mocy. Aż tak proste to jednak nie jest. Partia zdecydowanie rozchodzi się ze zdaniem większości np. w sprawie samorządności. Ogół Polaków nie ma tak złego zdania o władzach lokalnych jak PiS, który zresztą w samorządzie kiepsko sobie radzi. Sympatycy partii trzymają się jej w wyborach ogólnopolskich, lecz w lokalnych ledwo, ledwo. Druga rzecz to aborcja i in vitro – PiS omija te kwestie szerokim łukiem, bo wie, że opór przeciwników zmian byłby tu przemożny. Trzeci temat to Unia Europejska. PiS toleruje w swoich szeregach eurosceptyków, puszczając do nich co pewien czas oko. Lecz i tu poglądy większości są zgoła odmienne.

Prawdziwe docenienie marginalizowanej większości wymaga czegoś więcej niż dania jej satysfakcji z wyrażenia swojego poczucia krzywdy. To ostatnie nie jest bez znaczenia, szczególnie w obliczu napięć, jakie wywołują współczesna ekonomia i kultura. Jednak właściwą odpowiedzią na poczucie krzywdy nie jest jego pielęgnowanie. To samo dotyczy opozycji – jeśli jej zwolenników boli pogarda i nienawiść najgorliwszych zwolenników PiS, to dlaczego tak usilnie starają się ją przebić? Czy nie widzą, że to ich reakcje są jedną z podstaw wysokiego poparcia dla partii rządzącej?

Lata

Przewaga uzyskana przez PiS w 2015 r. i potwierdzona przed rokiem była źródłem wielu złudzeń, w szczególności w tej partii. W przekonaniu o samowystarczalności jej politycy nie zwrócili uwagi na to, że 44 proc. poparcia to dość dla zdobycia sejmowej większości, lecz w drugiej turze wyborów prezydenckich to już stanowczo za mało. Od pięciu lat PiS zachowuje się wrogo wobec wszystkich innych ugrupowań. Liczy, że opozycja będzie nadal na tyle niejednorodna, że nie stworzy bloku o sile ponad połowy głosów.

Co prawda PiS jest upojony władzą, ale PO przez ostatnie pięć lat nie dawała znaków, że umie otrzeźwieć po doznanej porażce. Postulaty zmian w partii były do tej pory formułowane w kategoriach ideowych. Mówiło się, że powinna wreszcie wskazać wyraźnie, czego chce. Popełniłaby jednak polityczne samobójstwo, gdyby się jaśniej określiła. Kluczowy podział w elektoracie opozycji to podział między awangardą postępu a umiarkowaną „konserwą”. Próbował go, bezskutecznie, przezwyciężyć Szymon Hołownia. Dodał tylko jeszcze jeden element do zawiłej układanki jednoczenia opozycji. Jej wyborcy są znacznie bardziej zróżnicowani ideowo niż wyborcy PiS. Gdy się dużo obejmuje, to się słabo ściska. Lepiej rokuje inne odróżnienie – to wewnętrzne standardy działania PiS są tym, co najbardziej odróżnia go od opozycji.


Czytaj także: Natalia de Barbaro: Kim jest pan z długopisem


Tym, z czym PO ma największy problem, jest instrumentalne traktowanie pozostałych podmiotów, czy to instytucjonalnych, czy społecznych. Partia działa według reguły „dopraszamy, jeśli musimy – ignorujemy, jeśli możemy”. Można o niej powiedzieć, że jeśli chodzi o społeczeństwo obywatelskie, to dotychczas paliła, ale się nie zaciągała.

Teraz, chcąc przed drugą turą wyborów prezydenckich przyciągnąć część wyborców Hołowni, ma do czynienia z pokoleniem, które przywykło do kultury uczestnictwa. Pod wszystkim stawia lajki, wypełnia ankiety, wszyscy pytają je o zdanie. Kiedy kogoś wspiera, to uważa – tak jak na portalach crowdfundingowych – że coś się za to należy. Nie zawsze liczy się to, co powiesz, ale miło, że chcą cię posłuchać. W latach swojej świetności PO przyzwyczaiła się funkcjonować bez tego. I nie wykorzystała ostatnich pięciu lat na poszerzenie szeregów. Z punktu widzenia aparatu partii – posłów i radnych – aktywni obywatele są kłopotliwi. Lepiej rządzić na podstawie swojego widzimisię. Aby otworzyć się na zwolenników Hołowni, PO musiałaby się poświęcić i zmienić dotychczasową praktykę.

Z kolei prezydent Andrzej Duda ma inny problem. Po nieudanej próbie wymuszenia wyborów prezydenckich w maju wyglądało na to, że politycy PiS bardziej boją się prezesa Kaczyńskiego niż wyborców. Teraz są ostrożnymi optymistami: mają świadomość, że mogą przegrać, ale i że może się im udać. Myślą: liczy się to, czy wygramy, a nie to, czy – jak dotąd – prezes obarczy nas winą za nieuchronną porażkę. W efekcie umizgi w stronę elektoratów innych kandydatów czynione są ponad głowami samych kandydatów. Kłopot w tym, że jeśli przez pięć lat nie szczędziło się obraźliwych słów i opowiadało, że to „lokalne sitwy” czy „agenci Putina”, to przez dwa tygodnie bycie milutkim może już nie pomóc.

Tygodnie

O ile strategiczne pytanie brzmi, czy w minionych latach PiS udało się zjednoczyć swoich przeciwników tak bardzo, żeby stało się to dla partii groźne, to już sprawą taktyki jest pytanie, co mogłaby teraz zrobić opozycja, żeby posklejać rozszczepione w pierwszej turze elektoraty.

Dla opozycji pierwsza tura była rodzajem prawyborów – możliwych, ponieważ jej elektorat nie trzyma się kandydatów, tylko wędruje między nimi. Jeszcze w kwietniu widać było, że część elektoratu PO czy PSL nie miała problemu, żeby przerzucić się na Hołownię. Podobnie płynna jest granica oddzielająca PO od tej części jej starego elektoratu, która w zeszłym roku zagłosowała na ludow- ców, uznając zapewne, że Władysław Kosiniak-Kamysz jest bardziej wiarygodny niż Grzegorz Schetyna. Podobnie zwolennicy lewicy już nieraz głosowali w drugiej turze na kandydata PO.

W tych „prawyborach” kandydaci opozycji rywalizowali jednak ze sobą, co nie służy integracji, i do końca wbijali szpile Rafałowi Trzaskowskiemu. Inwestowali w tożsamości, zachowywali lojalność wobec wolontariuszy – lecz na koniec okazało się, że dla wielu wyborców, którzy wskazywali ich w sondażach na wcześniejszych etapach kampanii, najważniejsze było, żeby pokonać Dudę.

Z tymi Trzaskowski nie będzie miał problemu. Ale to nie są wszyscy wyborcy Hołowni, Kosiniaka i Biedronia. Znaczenie ma także poczucie zawodu najbardziej zagorzałych zwolenników trójki, która odpadła. O mobilizację wyborców Biedronia zatroszczy się Andrzej Duda, próbując przeciągnąć na swoją stronę wyborców Bosaka. Inni jednak mogą stwierdzić, że lepiej zabrać zabawki, bo do obu pozostałych w piaskownicy jest im równie daleko.

Brak oferty dla tych ludzi – przede wszystkim dla wyborców Szymona Hołowni – nie świadczy najlepiej o strategicznych zdolnościach sztabu Rafała Trzaskowskiego. Przecież od tygodnia średnia sondaży wskazywała taki wynik jako najbardziej prawdopodobny. Można było przygotować coś już na wieczór wyborczy, a nie organizować go tak, jakby w momencie ogłoszenia wyników pierwszej tury był już czas na świętowanie w gronie najbliższych partyjnych współpracowników.

Kto się prostuje, wygrywa

Pierwsza tura przyniosła rekordową w tym tysiącleciu frekwencję. W obozie rządzącym od jakiegoś czasu tliło się przekonanie, że nie ma się co bać wzrostu frekwencji (wcześniej partia miała uraz po 2007 r., kiedy nadzwyczajna mobilizacja wyborców odebrała jej władzę). To dlatego władza przygotowała ciekawą akcję z wozami strażackimi dla małych gmin, w których padną rekordy frekwencji.

Raz jeszcze okazało się, że drobne błędy mogą obrócić każdą wyborczą sztuczkę przeciw inicjatorom. Wśród nagrodzonych przeważały gminy głosujące na Trzaskowskiego. Dlaczego – to już temat na dłuższą opowieść. Najwyraźniej mobilizacja dotyczyła wszystkich wyborców – nie tylko zwolenników PiS. Notowania tej partii na wsi ani drgnęły.

Wzrost frekwencji w mniejszych gminach zamaskował zjawisko wynikające z błędów PiS w całej kadencji, a szczególnie w jej końcówce. Jeśli porównać wyniki z drugiej tury w 2015 r. i teraz, widać, że PiS traci wyborców w miastach trzykrotnie szybciej niż w mniejszych gminach. To wskazuje na narastający przechył na rzecz mateczników partii, co jak dotąd było zwiastunem porażki.

W wyborach prezydenckich powtarza się zjawisko występujące też w wyborach gminnych, sejmikowych i sejmowych. We wszystkich trzech drugich turach wygrywał ten kandydat, który był mniej przechylony w stronę obszarów, gdzie był silniejszy. Jeśli poparcie jest idealnie równe na wsi i w miastach, to kandydat stoi – jak Aleksander Kwaśniewski w 2000 r. Jeśli całe poparcie byłoby po jednej stronie takiego podziału, kandydat leży. Jeśli chce się wygrywać, trzeba się „prostować”, czyli redukować przechyły elektoratu bądź na stronę wsi, bądź wielkich miast.

Wyjaśnieniem tej reguły może być hipoteza o podziale wyborców na dwie kategorie – „stronników” i „spójników”. „Stronnicy” to ci, którzy wybrali daną partię, bo jest ona stroną w jakimś ważnym dla nich sporze. Są niezbędni, żeby zaistnieć. Ich brak przesądził o wyniku Kosiniaka-Kamysza. Natomiast „spójnicy” mają na sercu dobro całości, źle się czują, gdy sprawy przechylają się zbytnio na jedną stronę. Nie zapewnią samodzielnie zwycięstwa, lecz nagradzają tych, którzy starają się przełamać podziały, przeważając tym samym szalę. Nie ma ich za wielu, lecz są najwyraźniej do zwycięstwa niezbędni.


Polecamy: Wybory prezydenckie 2020 - serwis specjalny "Tygodnika Powszechnego"


Andrzej Duda jest teraz bardziej przechylony w stronę wsi, niż był w 2015 r. Rafał Trzaskowski jest bardziej przechylony w stronę miast niż pięć lat temu Bronisław Komorowski, ale jeśli policzyć cały blok senacki (czyli wyniki Kosiniaka-Kamysza, Biedronia i Hołowni), obóz ten jest mniej przechylony niż PiS. A sam Trzaskowski jest mniej przechylony, niż Platforma była przed rokiem w wyborach sejmowych. Ma potencjał prostowania – czy go jednak wykorzysta?

Harcownicy i ludzie w kolejce

Problemem ostatnich dni są też zbyt rozochoceni harcownicy. To, w jaki sposób mogą szkodzić, widać było podczas wieczoru wyborczego Andrzeja Dudy. Chciał on wyciągnąć rękę ku „spójnikom” i pogratulować swojemu głównemu kontrkandydatowi, lecz w tym momencie rozległo się buczenie, bo uczestnicy myśleli, że jak się mówi „Trzaskowski”, to tylko po to, aby go wygwizdać. Okrzyki „Tu jest Polska” pod adresem wyborców Hołowni czy Kosiniaka-Kamysza w Łowiczu były okrzykami na rzecz zwycięstwa Trzaskowskiego.

Cała ta machina może być już zbyt rozpędzona. Nie przyczynia się do jej wyhamowania jeszcze jedno zjawisko. W przekazach medialnych obu stron coraz znaczniejszą rolę odgrywa „gra z kontrataku” – z oburzeniem pokazuje się agresywne wypowiedzi czy to kandydatów, czy ich zaplecza, czy zwolenników. Taka licytacja na doznane krzywdy jest może i lepsza od licytacji na wyzwiska, trudno jednak ukryć, że w jakiejś części służy usprawiedliwianiu agresji własnych zwolenników.

Czynnikiem, który przechyli szalę tych wyborów, mogą okazać się sieci społeczne. To one mają potencjał, by przesądzić o tym, komu uda się przejąć wyborców kandydatów, którzy odpadli. Nie wiemy, ilu wyborców Hołowni czy Kosiniaka zagnieżdżonych jest w jakiejś sieci społecznej, a jaka część to osoby ściągnięte do urny wyborczej przez media.

W wyborach 2015 r. elektorat Pawła Kukiza podzielił się w drugiej turze w takich proporcjach, w jakich w danym miejscu była siła poparcia dla głównych kandydatów w pierwszej turze. Wyborcy Kukiza z małopolskiej Ochotnicy raczej zagłosowali w proporcji trzy do jednego na korzyść PiS, z kolei na Wolinie (zachodniopomorskie) w podobnych proporcjach na korzyść PO. Można przypuszczać, że na ostatniej prostej „konsultowali się” pod sklepem czy na imieninach, częściej trafiając na zwolenników tego, kto na danym obszarze przeważał już wcześniej.

Kukiz jednak pojawił się na scenie w ostatnich „paru minutach” i dlatego jego elektorat tak się rozproszył. Pytanie, czy Hołowni przez kilka miesięcy udało się już stworzyć ruch społeczny, który go posłucha. I jaki procent jego wyborców jest tak sterowalny. Jeśli wśród wyborców Hołowni przeważają – jak wtedy u Kukiza – „wolne elektrony”, siła społecznych sieci może być decydująca. Tu też ujawnia się specyficzna równowaga obozów. Sieci PiS wyglądają na lepiej zorganizowane, sieci „anty-PiS” – na napędzane bardziej spontanicznie i oddolnie.

Niedzielna lekcja

Kompetencje prezydenta znacznie ustępują wadze, jaką przypisuje się w powszechnym odczuciu jego wyborowi. W tym roku jest to jednak coś istotniejszego nie tylko od łudzącej symboliki, lecz nawet od prawa do wetowania ustaw. Znacznie ważniejsze od samych działań zwycięzcy są wnioski, jakie polityczne obozy wyciągną z ostatecznego rezultatu. Choć nie brakuje obaw, że w przypadku porażki Jarosław Kaczyński będzie chciał jeszcze bardziej zaostrzyć polityczny kurs, znacznie poważniejszym problemem jest to, że zwycięstwo Andrzeja Dudy doprowadzi go do przekonania, że podgrzewanie konfliktów społecznych jest strategią skuteczną.

Już w przypadku konfliktu o majowy termin wyborów widzieliśmy, jak niebezpieczny dla wspólnoty politycznej może być obóz rządzący, który nie liczy się nie tylko z odmiennym zdaniem, lecz nawet z rzeczywistością. Przez minione pięć lat Kaczyński pokazał, że jest w stanie zepsuć znacznie więcej rzeczy, niż naprawić. Wraz z widocznymi objawami upojenia władzą byłaby to wystarczająca przesłanka do wyborczej porażki.

Jeśli szanse na nią na kilka dni przed wyborami są pół na pół, to jest tak ze względu na generalną równowagę obu obozów. Równowaga ta na każdym z trzech poziomów – strukturalnym, strategicznym i taktycznym – opiera się na podobnym mechanizmie. Słabości przemnożone przez błędy uniemożliwiają każdemu z obozów uzyskanie wyraźnej przewagi. Lecz jego nieusuwalne atuty nie pozwalają mu upaść. Niezależnie zatem od tego, na którą stronę przechyli się szala wygranej, zwycięzca musi zrozumieć, że nie jest to ostateczne starcie.

PiS i PO przez minione pięć lat ani nie posypały się tak, jak dawniej AWS czy SLD, ani nie zdołały uzyskać przemożnej dominacji. Nic w tej chwili nie wskazuje na to, by coś takiego zdarzyło się w kolejnych latach. Unikanie histerii nie powinno jednak podważać determinacji, z jaką podchodzimy do najbliższej niedzieli.

Zarówno sondażowe deklaracje, jak i analiza wyników wyborów pokazują ten sam obraz: po pięciu latach prezydentury Andrzeja Dudy polaryzacja jest znacząco większa niż na jej początku. Za coś takiego umiarkowani wyborcy zwykli karać rządzących. Choć więc niezależnie od wyniku PiS i PO zostaną z nami na kolejne lata, dobrze byłoby, gdyby obie strony odebrały teraz taką lekcję: od zwycięzcy oczekujemy łagodzenia sporów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2020