Na szałwię

Zgnębionego czarem egzotycznych krain woła mnie Kochanowski z bocznej nawy i podaje owoc. Obracam go w ustach bez końca, a jednak go nie ubywa.

28.06.2021

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Jan Kochanowski, nasz consigliere. Śmieszne są te skojarzenia, które do słów przykleja kultura masowa. Przecież nie piszę o prawniku na usługach mafii – choć mistrz Jan jako sekretarz królewski i człowiek czynny na dworach naoglądał się z pewnością wszelkich niegodziwości władzy. Był na pewno zręczny w tkaniu ludzkich kontaktów, nie bał się prawa, kodeksów i sądów, co wiemy choćby z faktu, że mnóstwo źródeł, które pozwalają nam jako tako odtworzyć jego życie osobiste, to papiery z rozmaitych procesów o pieniądze i majątki.

A jako 24-latek załatwił sobie funkcję sekretarza polskiej nacji na Uniwersytecie Padewskim i pewnego pięknego lipcowego dnia 1554 roku zwołał jej zebranie w kościele augustianów. O czym informuje po włosku wielka tablica w nawie, którą mija mimowolnie każdy z turystów żądnych widoku sławnych fresków Andrei Mantegni, tamże obecnych w postaci skromnych resztek, które przetrwały amerykańskie bombardowanie z zeszłej wojny.

Nic więcej ponad fakt, iż consigliere Kochanowski zwołał zebranie Polaków, tablica nie zawiera. Można więc ją zlekceważyć jako pocieszny objaw kompleksów, potrzeby zaznaczania, że tu byliśmy, tędy żeśmy przejechali, a tu pod tym drzewem… Polska dyplomacja kulturalna we Włoszech zaiste nie żałowała na marmur. Ja jednak doceniam i się cieszę – ilekroć z powodów rodzinnych los mnie rzuci do Padwy, zachodzę do tego kościoła i próbuję sobie odtworzyć, o czym też radzili tamci prekursorzy późniejszej studenckiej Bratniej Pomocy? Co więcej, poza ustalaniem składki na biedniejszych braci i na kaucje potrzebne, by wykupić kolegów zatrzymanych za nocne burdy? Słyszę ich głosy, w języku tak bardzo odległym, czasem w formach prawie niemożliwych do zrozumienia, a jednak tak bliskim. Słyszę, jak Kochanowski opowiada głupi dowcip – wierzę, że umiał to zrobić wyciskając do ostatniej kropli urodę z każdego słowa i każdego rytmicznego węzła zgrabnie zbudowanych fraz, z puentą strzelającą z ostatniego zdania jak z dobrze naprężonego łuku. Kocham go i to jest miłość w zasadzie cielesna, jego mowa bowiem drży mi w krtani, karmię się taką polszczyzną w równym stopniu co tlenem, cukrami i białkiem.

Jakoś trzeba ukoić swój smutek, gdy reszta zmysłów poddaje się urokom Południa. Przez ostatni rok z okładem jedną ze strategii pocieszenia, gdy podróże stały się prawie niemożliwe, było przekonywanie się, że tyle różnych rzeczy mamy w sumie lepszych, nie ma więc czego żałować. Smaczniejszych, intensywniejszych i bardziej złożonych. Ciekawszych. Owoce – te leśne i te z sadu. Grzyby. Mleko z krów skubiących podlaską trawę. Ciemny chleb z żyta. Kiszonki, ten owoc pracy mikroorganizmów równie zaskakujący, co wino. Piwo – bo przecież cóż oni tam mogą wiedzieć o dobrym chmielu. Chłonąłem te rozmowy, sam je podsycałem, pestkując jesienne węgierki i wtykając nos w łubiankę kupionych w maju truskawek. Taki zapach tylko w Polsce.

Bardzo zacnie jest swoje chwalić i znać, ale to pryska jak bańka, kiedy wreszcie człowiek przebije się przez barierę Alp i sanitarnej biurokracji, oznakowany kodami QR, których potem i tak nikt nie sprawdza. Nagle za rogiem wyrosła mi magnolia wielkości dębu – pomnika przyrody z Lasku Bielańskiego, wcale niespecjalnie zadbana, ot rośnie sobie drzewo i wydaje kwiaty wielkości dużego dzbana z nektarem. Może wtedy się pierwszy raz popłakałem z żalu? Albo dopiero kiedy wdepnąłem niechcący w kępę szałwii rosnącej u ciotki pod płotem jak pokrzywa, rozłożystej i po kolana? Może to było wtedy, kiedy idąc na przystanek zahaczyłem o dziko rosnący metrowy rozmaryn i mało nie padłem odurzony żywicznym aromatem? Wszystkie pracowicie wychuchane ziołowe doniczki z warszawskiego tarasu wydały się nagle żałosne jak wyrób czekoladopodobny. Pierwszy lepszy pagórek z linią cyprysów i szarawymi plamkami oliwnych drzew bił po oczach z siłą, jakiej przy najlepszej woli nie wycisnę z mazurskich moren i jurajskich wzniesień.

To jest nierówna walka, nawet jeśli tamci na południu nie mają pojęcia, co to dobre jabłko albo dorodny rydz. Mądrze jest przegrane sprawy zostawiać w spokoju, nie fryzując klęski niczym sportowi dziennikarze po kolejnej wtopie. Nie udawać, że jak się bardzo postaramy, to wyrośnie i u nas karczoch, o, taki jeden na cały ogród, nawet całkiem jadalny. Mamy za to nasz język, ponoć bardzo trudny, a przecież dla nas łatwy jak oddech. Język i jego wielkich ogrodników. Nawet gdy ich lekceważymy, plugawiąc mowę i kalecząc słowa, to na ich zagonach wiosna trwa wiecznie. Zgnębionego czarem egzotycznych krain woła mnie Kochanowski z bocznej nawy i podaje owoc. Obracam go w ustach bez końca, a jednak go nie ubywa. ©℗

Dostęp do dużej ilości mięsistych liści szałwii pozwala na dwie rzeczy – można je usmażyć w tempurze (cieście podobnym do naleśnikowego, ale lżejszym, z mąki, żółtka i lodowatej wody gazowanej), co daje frymuśną przekąskę. Ale można zrobić inne lekkie danie na obiad w upalny dzień – rodzaj zrazików, zwanych saltimbocca alla romana. Małe plasterki cielęciny (najlepiej udziec) rozbijamy delikatnie do grubości 2 mm, kładziemy kawałek dojrzewającej szynki i liść szałwii. Ściskamy to „w harmonijkę” i przekłuwamy wykałaczką (a nie zawijamy, jak nasze zrazy). Podsmażamy na maśle kilka minut z każdej strony, na koniec podlewamy białym winem, odparowujemy nieco sosik (najpyszniejsza część potrawy), solimy i posypujemy pieprzem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2021