Na fotelu pasażera

Gdyby dowolnego polityka zapytać: czy wolałby być prezydentem przy nieprzyjaznym premierze, czy premierem przy nieprzyjaznym prezydencie, nie wahałby się pewnie ani minuty.

18.05.2010

Czyta się kilka minut

Prezydentura jest w polskim systemie politycznym wielką pułapką na przywódców. Rezygnacja z zabiegania o nią jest niezwykle niebezpieczna, choć szansa na to, że się ją zdobędzie, pozostaje w wielu przypadkach teoretyczna. Przegrana jest bardziej bolesna niż cokolwiek innego - to jednak nie osłabia przymusu, by walczyć.

Najważniejsze jednak, że zwycięstwo nie jest warte tego wysiłku i ryzyka. Prowadzi do frustracji i marginalizacji, a z pewnością nie jest szansą na wcielenie w życie własnej wizji dobra wspólnego.

Ślepa uliczka

Nie ma dziś w polskiej polityce bardziej zagubionej postaci niż Aleksander Kwaśniewski. Polityk, który jest w zasadzie rówieśnikiem Tuska, trafił na wcześniejszą emeryturę i nie może znaleźć sobie miejsca adekwatnego do wcześniejszej pozycji i wizerunku. Na pewno ma na to wpływ sytuacja SLD po rządach Leszka Millera, nie mówiąc o osłabieniu filipińską chorobą. Tym niemniej to właśnie ograniczenia związane z pełnieniem roli prezydenta wydają się być kluczowe. Dla Jarosława Kaczyńskiego czy Waldemara Pawlaka - byłych premierów - wszystkie drogi stoją otworem. Aleksander Kwaśniewski prezydentem po raz kolejny być nie może, a manewr "Putin-Miedwiediew" - z prezydenta premier - nie mieści się jednak w polskich wyobrażeniach.

Trudno przypuszczać, by w takiej sytuacji Kwaśniewski aspirował do przywództwa na lewicy: byłoby to postrzegane jako degradacja. Choć przecież jego dzisiejsza pozycja jest nie do pozazdroszczenia - teoretycznie jest człowiekiem u szczytu politycznych możliwości, pozostają mu jednak tylko funkcje honorowe i apele, ignorowane przez nowe władze partyjne. Nie ma też wątpliwości, że w roli prezydenta nie czuł się najlepiej Lech Kaczyński, poza oczywiście tym rokiem, kiedy premierem był jego brat.

Model kierowania

Fotel prezydenta RP można porównać do fotela pasażera obok kierowcy. Jest to na pewno miejsce dobrze widoczne i dające dobry ogląd sytuacji. Jednak jeśli chodzi o ustalanie, dokąd samochód jedzie, pasażer może jedynie wyrazić opinię. Z instrumentów kierowania w jego zasięgu jest tylko hamulec ręczny.

To, że polski system władzy zapewnia prezydentowi najbardziej spektakularną formę wyboru - i co za tym idzie, najsilniejszą legitymację - nie zmienia podstawowego faktu: tym, który ustala, dokąd jedzie samochód, jest premier. Jeśli premier i prezydent są zgodni co do tego, dokąd jechać, mogą stanowić zgrany duet, w którym ten drugi pełni rolę pilota, ułatwiając orientację kierowcy. Jeśli jednak ich zdania są odmienne, jedyne, co może zrobić prezydent, to straszyć użyciem hamulca lub też faktycznie go zaciągać. Można mieć wątpliwości, czy jest to optymalny sposób kierowania pojazdem.

Nie chcem, ale muszem

Waga wyborów prezydenckich jest szczególnie widoczna w przypadku mniejszych partii. Doświadczenie Unii Wolności z 2000 r., którą brak kandydata kosztował życie, zostało w pamięci polskiej klasy politycznej. Podobnie jak perypetie PSL, które w 2005 r. wystawiło słabego kandydata, już raz wcześniej przegranego. W równoległych wyborach parlamentarnych doprowadziło to do najniższych notowań tej partii w minionym dwudziestoleciu.

Stąd dzisiejsza kandydatura Waldemara Pawlaka. Nikt oczywiście nie oczekuje, że wygra wybory. Nie ryzykuje straty funkcji wicepremiera, choć niewątpliwie słaby wynik, w granicach takich jak wynik Jarosława Kalinowskiego sprzed pięciu lat, na pewno osłabiłby go jako przywódcę swojego środowiska. Natomiast wynik taki jak Kalinowskiego w roku 2000, czyli ok. 6 proc., byłby uznany za sukces. Start i walkę w takich widełkach trudno uzasadnić czymś innym niż obawą przed marginalizacją w przypadku rezygnacji z wystawiania własnej kandydatury.

Pomimo własnej niechęci i braku realnych szans, Pawlak jest przez całe środowisko ludowców postrzegany jako jedyny, oczywisty kandydat. Znacznie gorsza sytuacja jest udziałem Grzegorza Napieralskiego. Jego start w wyborach jest raczej pocałunkiem śmierci ze strony partyjnych konkurentów.

Dla nich argument, że lewicę w wyborach prezydenckich powinien reprezentować lider, jest jedynie narzędziem słabo skrywanej zemsty za wcześniejszą porażkę w walce o przywództwo. Nic nie wskazuje na to, by satysfakcja, z którą Wojciech Olejniczak komentował kandydaturę Napieralskiego, wynikała z głębokiej wiary w jego zwycięstwo - stały za nią najpewniej znacznie mniej chwalebne motywacje.

Kandydat lewicy przy obecnych notowaniach nie ma żadnych szans. Napieralskiego osłabia brak prezydenckiej postury i brak entuzjazmu ze strony starszych liderów, którzy otwarcie wspierają innych kandydatów - czy to opowiadając się po stronie Komorowskiego w kluczowej rywalizacji dwóch największych kandydatów, czy też szukając jakiejś alternatywy, np. w postaci Andrzeja Olechowskiego. A słaby wynik Napieralskiego może być świetnym argumentem, by zepchnąć go na boczny tor w partyjnych rozgrywkach.

Nieodparte nadzieje

Marketingowe aspekty kandydowania w wyborach prezydenckich widać w przypadku Olechowskiego. On również nie wierzy w zwycięstwo, a brak takiej wiary tylko osłabia jego kandydaturę. Tym niemniej sam jego start jest próbą powtórzenia sytuacji z 2000 r.,

kiedy to kilkunastoprocentowy wynik, choć daleki od zwycięstwa, dał podstawę do przemeblowania na scenie politycznej. Sytuacja na dziś wygląda tak, że historia, jeśli się powtarza, to raczej jako farsa. W kolejnych sondażach Olechowski spada na coraz dalsze miejsca.

Nie ma wątpliwości, że stanowisko prezydenta nie jest wymarzonym stanowiskiem Jarosława Kaczyńskiego. To tragiczny zbieg okoliczności postawił go w takiej sytuacji: musi przejąć schedę po zmarłym bracie, nawet jeśli w przypadku zwycięstwa oznaczałoby to koniec marzeń o powrocie na stanowisko premiera, odpowiadające jego wyobrażeniom na temat własnej roli w polityce.

Stąd głosy, że dla Jarosława Kaczyńskiego najlepsza byłaby minimalna porażka. Wynik w granicach 49 procent znacząco wzmocniłby jego szanse w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych jako kandydata na premiera - inaczej niż wynik o dwa procent wyższy. Jest to jednak spekulacja, która rozmija się z odczuciami sympatyków PiS. Dla nich bez wątpienia jest to walka o zwycięstwo, nawet jeśli miałoby to być tylko zwycięstwo symboliczne, a nie zwycięstwo w realnej walce o władzę.

Adekwatny czy zastępczy?

Fakt, że w tych wyborach nie startuje polityk o najsilniejszej obecnie pozycji - Donald Tusk - potwierdza tylko, że jest on największym spryciarzem polskiej polityki. Po trafieniu w wilczy dół w 2005 r., tym razem wysłał przodem litewską jazdę.

To oczywiście też nie jest sytuacja jednoznaczna. Owszem: Bronisław Komorowski jest kandydatem, którego zwycięstwo nie zaszkodzi Tuskowi, zaś jego porażka nie zaszkodzi mu tak, jakby zaszkodziłaby własna. Lecz właśnie z tego powodu, że marszałek Sejmu nie jest nawet symbolem PO, nie jest też kandydatem zdolnym porwać już nie tylko tłumy, ale nawet aktywistów własnej partii. To wszystko zdecydowanie osłabia szanse na zwycięstwo.

Jeśli Komorowski wygra, będzie to raczej zwycięstwo partii niż osobista zasługa. To kolejny przykład tego, jak pełna paradoksów jest koncepcja prezydentury w Polsce. Przedstawianie siebie jako osoby kompromisu oraz wizji prezydentury ograniczonej, adekwatnej do kompetencji, nie podnosi szans na elekcję.

Inna sprawa, że różnica w politycznej wadze pomiędzy Komorowskim a Tuskiem nie daje możliwości zrobienia z nich duetu dobrego i złego policjanta, jak to miało miejsce z Kwaśniewskim i Millerem w roku 2000. Nie oznacza to jednak, że decyzję Tuska o niekandydowaniu należy potraktować jako błąd.

Najlepszym podsumowaniem sytuacji prezydenta w Polsce jest bowiem rozważenie, co by się stało, gdyby postawić Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego przed alternatywą, kim by woleli być: premierem w sytuacji, kiedy prezydentem jest ten drugi, czy prezydentem, gdy premierem jest ten drugi. Nie ma wątpliwości, że każdy z nich wybrałby stanowisko premiera.

Pytanie: i co z tego? W 2015 r. odbędą się zarówno wybory prezydenckie, jak i parlamentarne. Mamy pięć lat, by na podstawie dzisiejszych doświadczeń zastanowić się, czy taki charakter prezydentury jest na pewno tym, który dobrze służy krajowi. Czy nie byłoby jednak lepiej rozstrzygnąć w którymś z możliwych kierunków: prezydenta-kierowcy, rzeczywiście rządzącego krajem, lub prezydenta-rozjemcy, niebędącego stroną w sporach. Pamiętając, że do wskazania osoby odpowiedniej do tej drugiej roli wybory powszechne się nie nadają.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2010