Platforma darwinów

Gdy Grzegorz Schetyna mówi, że jego przeciwnikiem jest Jarosław Kaczyński, to tylko mówi. Opozycja byłaby dziś silniejsza, gdyby nie prowadziła brutalnej wewnętrznej wojny na wyniszczenie.

28.01.2017

Czyta się kilka minut

Donald Tusk i Grzegorz Schetyna na moście Rędzińskim, Wrocław 2011 r. / Fot. Paweł Kozioł / REPORTER
Donald Tusk i Grzegorz Schetyna na moście Rędzińskim, Wrocław 2011 r. / Fot. Paweł Kozioł / REPORTER

Platforma Obywatelska ma długą tradycję wielogłowego przywództwa. Wszak partia napędzana była od swego poczęcia w roku 2000 przez tercet Donald Tusk/Andrzej Olechowski/Maciej Płażyński, zastąpiony potem przez trójcę Donald Tusk/Zyta Gilowska/Jan Rokita. Jednak PO ma także wieloletnią tradycję walk w kierownictwie, które zawsze miały jeden cel – przejęcie jednoosobowej władzy nad ugrupowaniem. W obu trójkach wygrał Tusk i to on podporządkował sobie bezdyskusyjnie partię.

Dziś PO jest w podobnej sytuacji. Choć formalnie liderem jest Grzegorz Schetyna, który wygrał wybory powszechne wśród członków partii, to z utratą przywództwa wciąż nie chce się pogodzić była premier Ewa Kopacz. Ba, w tym rodzinnym starciu o władzę uczestniczy też Ryszard Petru – wszak Nowoczesna to zbuntowana córa Platformy, która rości sobie prawa do schedy po niej. W ten sposób znana z historii PO rozgrywka o to, kto kogo wyeliminuje, ruszyła na dobre. Wodzowie wrogich frakcji sięgają po arsenał brutalnych zagrywek, który ma w PO ugruntowaną tradycję.

Schetyna do Moskwy

Jest koniec maja 2014 r., tuż po wyborach europejskich. Platforma wygrała je o włos – czas pokazał, że w wieloletniej serii były to jej ostatnie zwycięskie wybory nad PiS. Premier Donald Tusk zaprasza Schetynę na audiencję do Kancelarii Premiera.

Zważywszy na ówczesne wewnątrzpartyjne uwarunkowania, było to zaproszenie sensacyjne. Wszak Tusk od niemal pięciu lat zajmował się upadlaniem Schetyny z godną podziwu systematycznością. Pogruchotany Schetyna liczył, iż to zaproszenie oznacza, że w obliczu kłopotów powyborczych Tusk wymaże polityczny wyrok i wrócą dawne, szczenięce lata, gdy robili politykę w duecie.

Początek rozmowy rzeczywiście mógł wyglądać na odprężenie – Schetyna został podjęty czym chata bogata. Ale to była czysta dyplomacja. Tusk szybko przeszedł do rzeczy. W męskich słowach wyrzucił Schetynie krytyczne wypowiedzi na temat Platformy w kampanii, które jego zdaniem przyczyniły się do słabszego wyniku wyborczego. I w swym charakterystycznym, chłodnym, nieznoszącym sprzeciwu stylu rzucił: – Może powinieneś jechać na ambasadora do Rosji? Przecież krytykowałeś mnie za to, co robiłem po Smoleńsku. Pokażesz, jak trzeba z nimi rozmawiać.

Schetyna oferty nie przyjął, ale zrozumiał sygnał: Tusk przystępuje do wykonania ostatecznego wyroku i pokazuje jasno, że nie widzi dla niego miejsca w polityce, a najchętniej pozbyłby się go z Polski.

Taki był finał trwającej najdłużej w historii Platformy wojny. W latach 2009-13 Tusk pozbawił Schetynę wszystkich stanowisk partyjnych i państwowych. Upokarzał go długotrwale, konsekwentnie i w ekshibicjonistyczny sposób publicznie.

Osobisty egzekutor Tuska

Czemu Tusk tak gnębił Schetynę? Nikt tego do końca nie wie – ilu znawców wewnętrznych relacji w PO, tyle przypuszczeń. Jedni uważają, że Tusk jako premier zaczął się obawiać rosnącej politycznej siły Schetyny, który w pierwszym jego rządzie był szefem MSWiA z szerokimi wpływami w spółkach skarbu państwa, służbach specjalnych i mediach. Obawy lidera PO miał budzić rosnący apetyt Schetyny. Faktem jest, że Schetyna wpychał Tuska w kandydowanie na prezydenta, by opróżnić w ten sposób premierowski fotel i samemu go zająć. Inni twierdzą, że to przez aferę hazardową – Schetyna miał wówczas przekonywać Tuska, że nie utrzymywał kontaktów z hazardowymi baronami, mimo że z materiałów służb wynikało coś przeciwnego. Rzeczywiście, to od wybuchu afery hazardowej w 2009 r. był regularnie marginalizowany, choć nie wiemy, czy to była przyczyna czy pretekst do czystki. Mokrą robotę na rozkaz Tuska wykonywała tzw. spółdzielnia – nieformalna struktura regionalnych baronów PO, którą kierowali łódzcy posłowie Cezary Grabarczyk oraz Andrzej Biernat.

Faktem jest także i to, że przez lata dolnośląska PO, matecznik Schetyny, spędzała Tuskowi sen z powiek. Platformiany Dolny Śląsk to nie tylko afera hazardowa. To również słynna posłanka Beata Sawicka, która przed wyborami w 2007 r. dała się omotać agentowi Tomkowi z CBA i została przyłapana na korupcyjnych zabiegach.

To tutaj dochodziło do handlu głosami w wyborach samorządowych, tu kupczono stanowiskami w spółkach skarbu państwa, by pozyskać poparcie szeregowych członków PO w partyjnych wyborach wewnętrznych. Za premierostwa Tuska Schetyna był powszechnie w partii uważany za generatora problemów. Najpierw opuścili go doraźni sojusznicy, pod koniec zdradzali nawet bliscy ludzie.

Tak naprawdę Schetyna był ostatnim na liście polityków, których Tusk wziął sobie za cel. I jedynym, którego nie zdołał wykończyć. Może dlatego, że już kwartał po ich moskiewskiej rozmowie udało mu się dopiąć wielomiesięczne negocjacje w sprawie objęcia stanowiska w Brukseli? A może dlatego, że Schetyna był przez niemal dekadę osobistym egzekutorem Tuska, usuwającym na jego polecenie kolejnych wrogów? Poznał w ten sposób reguły politycznej dekapitacji w stopniu dalece zaawansowanym, umożliwiającym przetrwanie, gdy role myśliwego i łownej zwierzyny ulegają nagłej zamianie.

Trzech facetów po przejściach

Jest 24 stycznia 2001 r. Pierwsza spontaniczna konwencja Platformy Obywatelskiej w ogromnej Hali Oliwii w Gdańsku. Miejsce nieprzypadkowe, bo właśnie tam odbywał się w 1981 r. pierwszy zjazd Solidarności. Na symbolicznej platformie stoi trzech facetów po przejściach – Tusk, Olechowski i Płażyński.

Tusk to znudzony wicemarszałek Senatu, w którym polityczną wściekłość rozbudziła dopiero przegrana w wyborach na szefa Unii Wolności. Olechowski też przegrał, ale honorowo: w wyborach prezydenckich jesienią 2000 r. napędził strachu Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Płażyński to marszałek Sejmu, nieskompromitowana twarz kończącego rządy w konwulsjach i skandalach prawicowego AWS. Ugrupowanie „trzech tenorów” bez problemu wchodzi do Sejmu w wyborach 2001 r.

Liderem Platformy zostaje Płażyński, jako jedyny z tej trójki, który zajmuje eksponowane państwowe stanowisko. Choć znają się z Tuskiem od lat, to nigdy nie było między nimi dobrej chemii.

Szybko dochodzi do konfliktów. Przyczyną są słabe notowania PO, a także marne efekty koalicji z PiS, którą Płażyński zawarł z ówczesnym liderem PiS Lechem Kaczyńskim na wybory samorządowe w 2002 r. Podgryzanie Płażyńskiego, który w partii praktycznie nie ma swych ludzi, doprowadza do tego, że na jednym z posiedzeń kierownictwa klubu PO w kwietniu 2003 r. rezygnuje on z funkcji przewodniczącego i występuje z Platformy.

Zaczyna się rozgrywka Tuska o schedę po nim. W rozmowie ze mną Andrzej Olechowski tak to wspominał po latach: – W tym czasie Platforma miała najniższe notowania w historii. Były do mnie kolejki, ale nie chciałem przejmować partii po Płażyńskim. Miałem problemy zdrowotne, musiałbym zrezygnować z zawodu. Poparłem Tuska w jego gotowości przejęcia przywództwa. Mówiąc szczerze, myślałem, że się podzielimy zadaniami: on zostanie przewodniczącym, a ja szefem Rady Krajowej. Ale pan Tusk już nie chciał się dzielić władzą. Powiedział mi w sposób otwarty, że nie przewiduje takiej sytuacji, że nie będzie się dzielił wpływami.

Tusk nie gada z agentem

Po odejściu Płażyńskiego zostaje formalnie przewodniczącym PO, a posadę szefa klubu parlamentarnego obejmuje Jan Rokita, który w tym czasie gwałtownie zyskuje popularność dzięki pracy w komisji śledczej ds. afery Rywina. Ta popularność Rokity winduje notowania całej Platformy. Wtedy też zaczyna się wyraźny konserwatywny skręt partii. Decyduje osobowość Rokity, ale także nastroje społeczne. W wywiadach z Tuskiem po raz pierwszy pada informacja o nowym triumwiracie rządzącym PO – Tusk, Rokita oraz gospodarcza ekspertka prof. Zyta Gilowska.

Andrzej Olechowski cały czas jest jeszcze formalnie w PO, ale jego dni są już policzone. Jako liberał i dawny współpracownik wywiadu PRL nie pasuje do nowego oblicza partii – konserwatywnego i antykomunistycznego.

Paweł Piskorski, w tym czasie sekretarz generalny PO, wspominał po latach: – Donald coraz częściej dawał wyraz swojej niechęci do Olechowskiego. Mawiał: „z tym agentem nie będę gadał”. Razem z Rokitą postanowił wykończyć Olechowskiego. Uniemożliwiono mu działanie jako szefowi rady programowej, nie mógł nawet wysyłać korespondencji. Był regularnie przegłosowywany na posiedzeniach władz. – Akurat byłem w takim nastroju, że niezbyt mnie to denerwowało, więc nie dochodziło do przesilenia – wspominał po latach. – Doszło do niego dopiero przy okazji sprawy dla mnie pryncypialnej, czyli Unii Europejskiej.

Rokita rzucił wówczas hasło „Nicea albo śmierć” – chodziło o sprzeciw wobec zmian unijnego traktatu z Nicei, który dawał Polsce dużą siłę głosu wewnątrz UE. W marcu 2004 r. podczas obrad Rady Krajowej PO Olechowski ostro sprzeciwił się braniu na sztandary tego hasła. Odpowiedział mu Rokita: „Panie Andrzeju, pan jest anachroniczny”.

Po wyborach do Parlamentu Europejskiego w czerwcu 2004 r. następuje definitywny koniec starego triumwiratu – Olechowski rezygnuje z przewodniczenia radzie programowej, co oznacza jego definitywny rozbrat z PO. Jednocześnie Paweł Piskorski przestaje być sekretarzem generalnym partii i zastępuje go Grzegorz Schetyna.

Kolekcjonuję powody

To kluczowy moment w eliminowaniu kolejnego lidera – właśnie Piskorskiego, choć on sam jeszcze tego nie przeczuwa. A powinien, bo walka z nim zaczyna się znacznie wcześniej – jego ludzie są marginalizowani i wypychani z partii, on sam zostaje wyekspediowany z krajowej polityki do Parlamentu Europejskiego. Piskorski jest w tym czasie jednym z najbardziej kontrowersyjnych polityków PO. Media pytają, skąd taki młody polityk ma liczony w milionach majątek, a on nie potrafi przekonująco tego wyjaśnić. Jego zła sława może bardzo Platformie zaszkodzić politycznie, szczególnie w czasach, gdy po aferze Rywina słowo „korupcja” staje się dla opozycji głównym orężem do walki z rządzącym SLD.

Ostateczne rozwiązanie sprawy Piskorskiego następuje wiosną 2006 r. Najpierw, po sensacyjnie przegranych z PiS wyborach parlamentarnych i prezydenckich, Tusk wysyła sygnały na zgodę – potrzebuje Piskorskiego, bo po tym, jak przegrał prezydenturę z Lechem Kaczyńskim, chwieje się jego pozycja w partii. Ale szybko przechodzi do natarcia. Bezpośrednim powodem wykluczenia Piskorskiego jest ujawniony przez „Dziennik” fakt, że kupił on ziemię pod zalesienie, na którą, choć jest europosłem, będzie mógł się domagać unijnych dopłat. Zarząd wyklucza go z partii, dostaje chwilę, żeby pozbierać swoje rzeczy z gabinetu.

To było rozstanie szczególne – z całego grona założycieli Platformy, to Piskorski był najbliżej Tuska. Byli przyjaciółmi. Zapytałem o to rozstanie Tuska, jeszcze kiedy był premierem.

– Decyzja o pożegnaniu z Piskorskim była niełatwa. Dochodziłem do niej, kolekcjonując powody – tłumaczył. – W przypadku Piskorskiego nieustannie rozważałem, co jest atutem i pożytkiem, a co kłopotem i ciężarem. Przyszedł taki moment, kiedy wyraźnie zobaczyłem, że on nie szanuje hierarchii. Znałem jego zdolności organizacyjne, dlatego kluczowe było to, czy Platforma będzie taka jak ja czy taka jak Piskorski. Jestem starszym człowiekiem od niego. Mogliśmy przegrać wybory i mógłbym stracić pozycję w Platformie na rzecz ludzi, których sposób myślenia o tym, jak być skutecznym w polityce, był odległy od mojego.

W tym jednym cytacie zawarta jest cała prawda. Tusk uznał, że jeśli on nie załatwi Piskorskiego, to Piskorski, jak to się mawia w partii, „przyjdzie po niego”.

Kto przegrywa, ten odpada

W tym samym czasie w podobny sposób i z podobnego powodu Tusk rozprawia się z Zytą Gilowską. Charyzmatyczna profesorka w pewnym momencie została uznana przez Tuska za zagrożenie. Mogła stać się jego rywalką w Platformie, ponieważ w przeciwieństwie do Rokity była w partii bardzo popularna. Bezpośrednim powodem pozbycia się jej była publikacja „Gazety Wyborczej”, że zatrudnia syna i synową w biurze poselskim. Tusk od razu oświadczył, że sprawa wymaga zbadania, i zapowiedział zwołanie sądu koleżeńskiego. Na to Gilowska się obraziła i w maju 2005 r. wystąpiła z PO.

Tak naprawdę wszyscy liderzy wiedzieli, że syn i synowa pracują u Gilowskiej. Wiedział też o tym Tusk.

– Nie mam pojęcia, czy Gilowska mówiła mi, co robi jej synowa. Niektóre informacje przelatują obok mnie. Gdy ten problem się pojawił, Gilowska stanęła po prostu wobec konieczności przyzwoitego załatwienia sprawy. Zamiast tego obraziła się. A tłumaczenie, że wszyscy o tym wiedzieli, jest absurdalne – wyjaśniał potem.

Faktem jest jednak i to, że liderzy PO słyszeli plotki o problemach lustracyjnych Gilowskiej, które wyszły na jaw, gdy weszła do PiS-owskiego rządu Kazimierza Marcinkiewicza. Wyrzucenie za burtę Gilowskiej było zatem upieczeniem kilku pieczeni naraz, bo liderka z PRL-owską kartą nie pasowała do wizerunku ówczesnej Platformy, ścigającej się na antykomunizm z PiS-em.
W ten sposób od 2006 r. na drodze Tuska do przejęcia pełnej kontroli nad partią stał tylko jeden człowiek – Jan Rokita. Już w czasie historycznej kampanii 2005 r. stosunki między nimi były złe. Rokita bardzo zmartwił się po porażce z PiS w wyborach parlamentarnych, bo to oznaczało, że nie będzie premierem. Nie potrafił jednak potem ukryć radości, gdy Tusk przegrał z Lechem Kaczyńskim w wyborach prezydenckich.

Do przesilenia doszło po wyborach samorządowych 2006 r., w których wbrew stanowisku PO Rokita poparł w drugiej turze kandydata PiS na prezydenta Krakowa Ryszarda Terleckiego. Znalazł się na marginesie, czego zwieńczeniem była rezygnacja z kandydowania w wyborach parlamentarnych 2007 r.

Podczas pisania książki „Donald Tusk. Droga do władzy” zapytałem byłego premiera: – Wiele osób mówi, że w latach 90., w czasach Kongresu Liberalno-Demokratycznego był pan innym człowiekiem, cenił pan wzajemną lojalność. W czasach PO stał się pan zdolny do rzucania kogoś na pożarcie, jeśli było to politycznie opłacalne. Dotyczy to nie tylko Piskorskiego, ale też Gilowskiej, w jakimś stopniu Olechowskiego, Rokity i Płażyńskiego.

Odpowiedział: – Musimy się zastanowić, czy istotą problemu są moje cechy osobowościowe, czy pewne procesy, które są naturalne w tego typu instytucjach, jak Platforma. Każda organizacja polityczna, szczególnie tak żywa jak partia, domaga się z czasem hierarchii. To nie jest mój wymysł, to jest archetyp. Jeśli ktoś jest tak wysoko w hierarchii, jak Płażyński, Rokita czy Gilowska, i dochodzi do starcia, ten kto przegrywa, odpada, a nie ląduje niżej.

Konkurentów żywcem grzebać

Ta myśl Tuska jest dziś mottem Schetyny. Mimo że Schetyna nigdy Tuskiem nie będzie – nie ma tej charyzmy, złotych ust i gładkiego oblicza – nieustannie próbuje dzielić i rządzić tak, jak zwykł to robić Tusk. Nie zamierza przy tym powielać błędu Kopacz, popełnionego mimo perswazji Tuska. Jako szefowa rządu i liderka PO nie dobiła Schetyny. Przeciwnie: tylko tchnęła w niego życie, powierzając posadę szefa MSZ. Odpłacił się finezyjną rozgrywką, która pozbawiła ją władzy w partii po wyborach parlamentarnych w 2015 r. Bo Schetyna – za przykładem Tuska – wyznaje zasadę, iż konkurentów należy żywcem pogrzebać albo w najlepszym wypadku upokorzyć i wystawić na drwiny partyjnej gawiedzi, nie zaś podawać im rękę na zgodę.

Z tej przyczyny Kopacz to dziś dlań zaprzysięgły wróg, bo nie została jeszcze rytualnie dobita, a sejmowa okupacja pokazała, że to jej ludzie mają dziś więcej energii i woli dominacji niż cały schetynowy dwór. Niedługo ci czterdziestolatkowie mogą wystartować przeciw ludziom Schetyny w partyjnych wyborach regionalnych.

Wedle tejże samej doktryny hierarchicznej Tuska wrogiem dla Schetyny jest też Ryszard Petru, bo dybie na pozycję lidera środowisk liberalnych, która od półtorej dekady przynależała do aktualnego szefa PO. Dlatego też z taką radością Schetyna przyjął serię wpadek konkurenta z Nowoczesnej, rozpoczętą sylwestrową wyprawą do Portugalii. W finale sejmowego protestu opozycji bardziej walczył z Petru niż z Kaczyńskim. Dziś zaciera ręce, bo sondaże Nowoczesnej lecą na łeb na szyję.

Tyle że w swojej zaszczepionej przez Donalda Tuska darwinistycznej rozgrywce nie zauważa jednego – że sondaże PiS kwitną. ©

Autor jest dziennikarzem onet.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2017