Kto zaciągnie hamulec

Wszystkim obozom politycznym szykującym się do wyborów prezydenckich zależy wyłącznie na tym, żeby druga strona nie przejęła tego urzędu.

28.12.2019

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Pomijając ustalenie daty, pozostaje tylko jedna niewiadoma co do wyborów prezydenckich – kto będzie kandydatem Lewicy. Jak dotąd, całe to wydarzenie charakteryzuje bardzo daleko posunięta przewidywalność. Pomimo spekulacji pojawiających się w ostatnich latach nic nie wskazuje, aby rządząca partia miała innego kandydata niż urzędujący prezydent. Okazało się zatem, że głosy te miały raczej charakter wewnętrznej rozgrywki osłabiającej jego pozycję. Ta zaś nie jest wcale daleka od tej, którą miał Bronisław Komorowski przed pięciu laty. Gdy wówcza pojawiła się kandydatura Adrzeja Dudy, nie brakowało rozważań, czy to aby nie ktoś, kto stanie się punktem odniesienia, ukierunkowującym działania partii rządzącej. Dziś nikomu to już nie przychodzi na myśl. Pozycja prezydenta w obozie władzy jest równie pewna, co słaba.

Podobnie jak w przypadku Komorowskiego, obozowi rządzącemu wydaje się, że prezydentura obroni się niejako z rozpędu i nie będą potrzebne tu żadne specjalne działania. Panuje przekonanie, że konkurencja jest słaba i rozbita, zaś własna przewaga w dostępnych zasobach, możliwościach komunikacji i sile zaplecza wystarcza, by powtórzyć sukces. Jedyna istotna różnica, w porównaniu z końcem poprzedniej kadencji, jest taka, że dzisiaj już wiemy, jak poprzednio skończyło się takie przekonanie.

Przywódcy

Zaskoczeniem nie okazał się też wynik prawyborów w PO. Znowu, podobnie jak w przypadku Bronisława Komorowskiego, wśród pozytywnych rzeczy, które można powiedzieć o kandydaturze Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, na pewno nie jest to, że zobaczymy osobę, która przejmie niekwestionowane przywództwo – choćby we własnym obozie politycznym, nie mówiąc już o całym kraju.

Aspiracje przywódcze ma natomiast kandydat, który w zasadzie jako pierwszy rzucił wyzwanie urzędującemu prezydentowi, czyli Władysław Kosiniak-Kamysz. Stało się to na fali nieprzewidywanego przez sondaże sukcesu w wyborach parlamentarnych. O ile stało się oczywiste, że liderzy dwóch największych partii z pewnością nie będą się ubiegać o urząd prezydenta, to start Kosiniaka-Kamysza był okazją do zdobycia dodatkowych punktów, podobnie jak w debatach podczas ostatniej kampanii.

Kto wie, czy nie doprowadzi to do zaskakującego sukcesu, który był udziałem obecnego prezydenta Austrii wywodzącego się z partii Zielonych. Wówczas obydwie główne partie, chadecy i socjaldemokraci, wystawiły postaci z tylnych szeregów, dając kandydatowi drugoligowej partii szansę na przejście do drugiej tury, a następnie zaskakujące zwycięstwo. Bez wątpienia taki sukces byłby dla PSL zarówno wielkim osiągnieciem, jak i wyzwaniem, gdyż oznaczałby konieczność zmiany przywódcy. Ale są to już bardzo odległe scenariusze, a prawdopodobieństwo sukcesu PSL nie jest specjalnie wielkie, i to z kilku powodów.

Dawka obawy na zdrowie

Pierwszym jest to, że pojawił się inny kandydat, celujący w podoby elektorat – Szymon Hołownia. Nowe nazwisko „spoza układu” trudno uznać za zaskoczenie po poprzednim gambicie Pawła Kukiza. Podobnie do przewidzenia był fakt, że jego notowania będą takie, jakich można się spodziewać na tym etapie: niezbyt porywające, ale dające jakąś nadzieję. Obecność tej kandydatury jest dobra dla demokracji, gdyż pewna dawka obawy z pewnością nie zaszkodzi naszym partiom, może je wręcz zmobilizować. Niemniej wydaje się, że szansą takiego kandydata mogłoby być jedynie to, że wszyscy pozostali naprawdę odpuszczą.

Nie jest jednak wykluczone, że albo Kosiniak-Kamysz, albo Hołownia w toku kampanii może wykonać interesujący manewr, rezygnując i wspierając drugiego zgromadzonym kapitałem. Może to co nieco przypominać wsparcie, którego Paweł Kukiz udzielił PSL w ostatnich wyborach parlamentarnych. O ile jednak PSL mógł wpuścić najwierniejszych posłów Kukiz’15 na swoje listy, to Kosiniak-Kamysz nie może zaoferować Hołowni urzędu wiceprezydenta.

Kolejnym powodem, dla którego oczekiwania co do wyniku Kosiniaka-Kamysza i Hołowni nie mogą być zbyt duże, jest sytuacja w PO. Prawybory nie odciągnęły jej uwagi od głównego starcia, czyli walki o wewnętrzne przywództwo. Choć żadna z kandydujących na stanowisko przewodniczącego osób nie wydaje się przerastać Schetyny swą charyzmą, to jednak żadna mu w tym znacząco nie ustępuje. To zaś może oznaczać, że odsunięta zostanie ekipa odpowiedzialna za trzy ostatnie przegrane kampanie. Wtedy PO z kandydatką, która nie wzbudza może zachwytu, ale też nie będzie musiała walczyć z kimś o nadzwyczajnie mocnej pozycji, powinna wejść do drugiej tury.

Na placu boju, poza marginalnym przypadkiem Konfederacji, pozostaje jeszcze Lewica. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało jej się zjednoczyć tego lata i wróciły rozważania o odzyskaniu przez nią pozycji jednej z dwóch głównych sił polskiej polityki. Na razie skończyło się to zjednoczeniem SLD z Wiosną i „rebrandingiem”. Nazwa Nowa Lewica wskazuje jednak na to, że partia będzie raczej pielęgnować swoją pozycję w narożniku, niż maszerować w stronę centrum, odwołując się do pojęć, które nie wymagają wyraźnej ideowej identyfikacji. To, że Lewica jako ostatnia z głównych sił obwieszcza swoją kandydaturę, wynika też z faktu, że w niej samej nie ma wiary w zwycięstwo czy nawet wejście do drugiej tury. Teoretycznie może się to zdarzyć, jeśli głosy na Kidawę-Błońską, Kosiniaka-Kamysza i Hołownię rozłożą się po równo. Wtedy kilkanaście procent dla Lewicy wystarczy do przejścia do drugiej tury. Jednak wiara w cuda nie jest chyba składową tożsamości tego obozu.

Bardziej przeciw niż za

Twórcy obecnej konstytucji nie przewidzieli jednego – to, kto wygrywa wybory prezydenckie, ma znacznie mniejsze znaczenie niż same zjawiska społeczne, które tym wyborom towarzyszą. Sama kampania odbywa się niejako w tle, gdyż dzieje się wiele ważniejszych rzeczy.

Niewątpliwe PiS swoim jesiennym zwycięstwem potwierdził mocną pozycję na ideowej i tożsamościowej mapie kraju. Pokazał też rozkręconą machinę, szczególnie sprawną w mobilizacji lokalnych aktywistów. Tyle tylko, że cały obóz grzęźnie teraz w kłopotach. Z jednej strony sprawa prezesa NIK, z drugiej – jeszcze trudniejszy do rozwiązania konflikt wokół sądów. Równie brutalne, co nieskuteczne pomysły na reformę przeczą tezom z exposé premiera. Odmieniana w nim na wszystkie sposoby normalność ma na razie sprowadzać się do tego, że w celu jej przywrócenia należy zastosować całkowicie nienormalne środki. Trudno przy tym zrozumieć, dlaczego działania te miałyby przynieść przewidywalne skutki, a nie przerodzić się w cały serial napięć, który będzie towarzyszył kampanii wyborczej – co zwykle mobilizuje bardziej przeciwników niż własnych zwolenników.

Tu trafiamy na najważniejszy problem z tymi wyborami. Ciężko bowiem stwierdzić, co w zasadzie zwolennicy któregoś z kandydatów mogliby w tej sytuacji uzyskać poprzez głosowanie. To, że pomysł na prezydenturę skrojony gdzieś pomiędzy Lechem Wałęsą a Aleksandrem Kwaśniewskim jeszcze w poprzednim stuleciu, jest fatalny, potwierdza się w zasadzie raz za razem. Łatwiej można przytoczyć argumenty przemawiające raczej za absurdem tej roli niż za płynącymi z niej dla kraju korzyściami. Do tej pory jednak kalejdoskop konstytucyjny, który decydował o zmiennym układzie wyborów, sprawiał, iż zwykle przynajmniej jedna strona mogła uważać, że walka o pałac prezydencki to okazja do zaprezentowania pomysłu na kraj. Tak opowiadał o sobie Andrzej Duda w 2015, Jarosław Kaczyński w 2010, Aleksander Kwaśniewski jako współlider opozycji w 2000 czy może najbardziej Lech Kaczyński i Donald Tusk w 2005 r. Za każdym razem choć jedna strona mogła wierzyć, że zwycięzca wyborów będzie wykorzystywał swoją pozycję, by poprowadzić kraj w jakimś kierunku.

W przypadku wszystkich tegorocznych kandydatów wydaje się to być abstrakcją. W zasadzie wszystkim obozom politycznym zależy wyłącznie na tym, żeby druga strona nie przejęła tego urzędu. Jeśli spojrzeć na sytuację z punktu widzenia ustrojowego, prezydent pełni w Polsce rolę trzeciej, jednoosobowej izby parlamentu z mocniejszym wetem niż Senat. To w zasadzie jedyne realne uprawnienie – może on sparaliżować działanie władzy ustawodawczej, choć samej władzy realnie nie może odebrać. Próba zwołania Rady Gabinetowej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego za rządu Donalda Tuska skończyła się zupełnie żenującą sytuacją.

Tak jak przed wyborami w 2010 r. pisałem: „Fotel prezydenta w Polsce można porównać do fotela pasażera obok kierowcy samochodu. Jest to na pewno miejsce prestiżowe, dobrze widoczne i dające dobry ogląd sytuacji. Jednak jeśli chodzi o ustalanie, dokąd samochód jedzie, pasażer może jedynie wyrazić swoją opinię. Z intrumentów kierowania w jego zasięgu jest tylko hamulec ręczny”. Wybory te nie są więc walką o kierownicę, ale właśnie o dostęp do hamulca. Do tego, czy opozycja będzie mogła go zaciągać już zaraz. Albo czy gdyby w 2023 r. doszło do zmiany władzy, obecny obóz rządzący będzie mógł go zaciągać przez pierwsze dwa lata rządów nowej większości – aż do kolejnych wyborów prezydenckich w 2025 r.

Zagadka mobilizacji

Wybory prezydenckie jeszcze nigdy nie odbywały się tuż po parlamentarnych. Ten wyjątkowy układ sprawia, że tak naprawdę może nas zaskoczyć jedynie frekwencja. Skoro w ostatnich trzech wyborach – samorządowych, europejskich i parlamentarnych – doszło do niespodziewanego jej wzrostu, to właściwie powinniśmy spodziewać się analogii. Może stać się jednak inaczej: wybór trzeciej izby parlamentu może zostać potraktowany jako wydarzenie mniej ważne. To prowadziłoby do pewnego skrzywienia mobilizacji elektoratu.

Doświadczenia amerykańskie, potwierdzane przez polskie wybory uzupełniające do Senatu, pokazują, że przy okazji drugorzędnych wyborów odbywających się w trakcie kadencji przeciwnicy rządu mobilizują się znacznie bardziej niż jego zwolennicy. To także dlatego sam wynik nie jest wcale przesądzony. Tak podpowiada też wynik wyborów do Senatu, gdzie w wielu okręgach doszło do niczym niezaburzonego pojedynku PiS-u z antyPiS-em. Średnio walkę tę partia rządząca przegrała wynikiem 48:52.

Wracamy do punktu wyjścia sprzed pięciu lat, bogatsi o trudne doświadczenia minionych miesięcy. Wynik jesiennych wyborów nie zadowolił żadnej ze stron – jedna uważała, że zasługuje na więcej, druga pomimo uporządkowania szeregów musiała pogodzić się z porażką. To powinno skłaniać do chłodniejszych ocen. Trudno zaskoczyć kogoś, kto jest czujny i ostrożny, a takimi ludźmi wydają się być polscy wyborcy i politycy opozycji. Być może wybory te – pozbawione tak wielu złudzeń – będą okazją do jakiejś normalizacji sytuacji politycznej.

Czy pozostała nam inna realna nadzieja? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020