Mózg aż kipi

Od dwudziestu lat jest Mekką niezależnej myśli artystycznej. Z okazji jubileuszu klubu Mózg wspominamy programowo niedocenioną bydgoską scenę muzyczną.

24.03.2014

Czyta się kilka minut

Jacek Majewski i Sławomir Janicki przed bydgoskim klubem Mózg / Fot. Krzysztof Szymanowski / MÓZG
Jacek Majewski i Sławomir Janicki przed bydgoskim klubem Mózg / Fot. Krzysztof Szymanowski / MÓZG

Nie trzymaj się tylko tej dziennikarskiej popraw­ności – nalega Tomasz Gwinciński, jeden z głów­nych rozgrywających bydgoskiej alternatywy. – Scena yassowa nigdy nie była poprawna. Wal z grubej rury, dobra?

Klub Mózg obchodzi dwudzieste urodziny. Widział w swoim życiu tyle, że niełatwo go będzie zawstydzić. W końcu to właśnie tutaj, w starej fabryce projektorów filmowych, mieściło się centrum polskiej muzyki niezależnej.

Niełatwo tu trafić. Kapryśna awangarda postanowiła usadowić się w ariergardzie, zakładając główną kwaterę na tyłach budynku przy ul. Gdańskiej. Do środka wchodzi się jakby od zaplecza, co mówi sporo o charakterze panującej tu sztuki. Ta muzyka nie stoi frontem do słuchacza. Ta muzyka potrafi dać mu w mordę.

– Pamiętam taki jeden koncert w Mózgu – wspomina Tymon Tymański. – Jakiś facet na widowni mocno hałasował. Razem z Trzaską ruszyliśmy na niego, żeby go trochę nastraszyć. Niestety, bramkarz nie znał się na żartach i od razu dał mu w tubę, no i zrobiło się kwaśno.

Cóż, jak na ironię, niewiele wydarzeń odbywających się w Mózgu miało wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Być może ten zdrowy rozsądek po prostu nie mógł tu trafić.

KSZTAŁTOWAŁ SIĘ MÓZG

W poszukiwaniu korzeni bydgoskiego klubu należałoby powrócić do lat 80. i artystycznej grupy Totart z Gdańska. Jego muzyczną odnogą zawiadywały zespoły Sni Sredstvom Za Uklanianie oraz Henryk Brodaty. Na czele tego pierwszego stał Tymański, którego głównymi inspiracjami były wówczas tuzy nowej fali: Joy Division, Pere Ubu czy The Fall. Klimat wywoływany przez te mroczne kapele idealnie rezonował z beznadzieją szarej, ­peerelowskiej rzeczywistości.

Zespół Gwincińskiego trudniej byłoby ubrać w konkretną stylistykę. Dość powiedzieć, że podczas pierwszego wspólnego koncertu bydgoszczanie improwizowali, grali na odkurzaczu i puszczali z taśmy opowieści jakiejś małej dziewczynki. Choć niełatwo było to wszystko pojąć, Tymański zapałał sympatią do dziwacznej ekipy i w rezultacie oba zespoły zaczęły coraz częściej dzielić ze sobą scenę.

– Trzeba przypomnieć, że w Bydgoszczy istniała silna scena muzyki improwizowanej – zwraca uwagę Tymański. – Już na początku lat 90. w MDK-u i auli koncertowej odbywały się różne pre-yassowe koncerty oraz festiwale. Właśnie tam Gwinciński i Janicki zaczynali jamować z Trzaską czy Mazzollem. Scena trójmiejska i bydgoska bardzo szybko zaczęły się przenikać.

Można też powiedzieć, że nie miały wyjścia, bo w Gdańsku brakowało klubu, który przyjąłby artystów grających tak radykalną muzykę. W Bydgoszczy mogli oni występować początkowo w klubie Trytony, w którym rezydował zresztą zespół o tej samej nazwie. Trio Gwinciński, Janicki, Buhl nagrało nawet płytę.

– Nie mieliśmy kasy, aby wyprodukować tamten album – mówi kontrabasista i szef Mózgu, Sławomir Janicki. – Podzieliliśmy się tą wiadomością z pewnym perkusistą, który grał na statkach, ale właśnie wrócił na ląd i bardzo chciał być w tym klubie. Powiedział więc, że jeśli pomożemy mu wejść w udziały, to da nam tysiąc dolarów. Już tego samego wieczora odbyły się pierwsze rozmowy, które potoczyły się na tyle dobrze, że nocą pojechaliśmy do jego chaty i odebraliśmy pieniądze. Niestety, w momencie, w którym wszedł do Trytonów, nagle się zmienił i już nie podobało mu się to, co robimy. W końcu przejął cały klub, a my nagle zostaliśmy bezdomni. Nowy właściciel nie zdawał sobie pewnie sprawy, że jego tysiąc dolarów wsparło dwa pomniki yassowej sceny. Po pierwsze – „Tańce bydgoskie”.

– Każdy muzyk stara się nawiązywać do korzeni miejsca, w którym się urodził: tylko jakie są tradycje Bydgoszczy? – pyta retorycznie Gwinciński. – Czy mamy tu jakiś oryginalny styl? Jakiś walc bydgoski? Tutaj nie było nic takiego, co dziadek mógłby przekazać wnukowi. Dlatego też na pierwszej płycie Trytonów zamieściliśmy utwory, które miały mierzyć się z tą koszmarną nicością. Takie kompozycje jak „Foxtrot” czy „Tango” miały stanowić coś, od czego moglibyśmy zacząć, od czego moglibyśmy się odbić.

Co więcej, rozbrat ze starym klubem stworzył potrzebę powołania czegoś nowego. Tak ukształtował się Mózg.

MÓZG NA MAŚLE

Dziś klub może się pochwalić przestronną salą koncertową, studiem nagraniowym i elegancko urządzoną przestrzenią barową. Nie zawsze jednak wyglądało to w ten sposób.

– Prawdę mówiąc, to my zbudowaliśmy to miejsce – wspomina Janicki. – Zresztą pomagało nam w tym bardzo wielu ludzi, którzy pracowali kompletnie za darmo.

Pierwsze chwile Mózgu dobrze pamięta też Gwinciński: – To była stara, rozwalająca się fabryka. Ze zdemolowaną portiernią, wartownią i obskurną halą produkcyjną. Koszmar. Nowi właściciele szybko postawili ruderę na nogi.

– Mieliśmy już pewne doświadczenie zdobyte w Trytonach, więc mniej więcej wiedzieliśmy, o co nam chodzi – tłumaczy Janicki. – Wiedzieliśmy, jak to ma wyglądać wizualnie i że mamy tu grać my oraz znajoma załoga z Gdańska. W skrócie: scena yassowa.

W Mózgu odbywały się nie tylko koncerty, lecz także akcje performerskie, pokazy filmów i wystawy. Liczyła się przede wszystkim spontaniczność, autentyzm i jazda bez trzymanki.

– Wiesz, to były czasy, kiedy zmieniał się ustrój i cała sytuacja społeczno-polityczna, więc tego typu inicjatywy pociągały ludzi jako działania wolnościowe – wyjaśnia Janicki. – Wszyscy się tym interesowali. Nie oznacza to, że ludzie przychodzili tu, aby analizować muzykę – odbywał się tu po prostu pewien ruch społeczny.

Wśród stałych gości Mózgu wyróżniali się Jerzy Mazzoll, Mikołaj Trzaska i Tymon Tymański. Ten ostatni pamięta całe mnóstwo niezwykłych koncertów i happeningów, które wydarzyły się w bydgoskim klubie.

– Jednym z nich był występ zespołu Masło, czyli mojego duetu z Trzaską – wspomina muzyk. – Tak, to był prawdziwie spektakularny występ. Ćwiczyliśmy do niego parę tygodni, by po wszystkim wydać płytę „Masło w Mózgu”. Jednak tak już jakoś wyszło, że zaczęliśmy ten koncert od dwóch równoległych monologów. Taka swoista konferansjerka, tudzież stand-up. Po godzinie zeszliśmy na przerwę i zorientowaliśmy się, że nie wydobyliśmy żadnego dźwięku z naszych instrumentów. Sławek Janicki był tak poruszony całą sytuacją, że – pomimo tego, że trzy osoby zwróciły bilety – zaoferował bukiet kwiatów i oświadczyny, jeśli tylko pociągniemy w ten sposób dalej. Nie mieliśmy wyjścia, wyszliśmy i wróciliśmy do gadania. Zamiast muzyki, dwie godziny ględzenia ze sceny – takie rzeczy przechodziły tylko w Mózgu.

W tym czasie powstało również Mózg Production – niezależne wydawnictwo, którym zawiadywał drugi z właścicieli klubu – Jacek Majewski. Choć katalog wytwórni jest krótki, Janicki zapewnia, że znakomita większość odbywających się tu koncertów była rejestrowana w tym celu. Gdy dopytuję, gdzie podziały się w takim razie te wszystkie taśmy, zanosi się śmiechem i obraca się powoli, w hollywoodzkim geście wskazując wielkie szafy z ciężkiego drewna. Warto dobrze się im przyjrzeć, bo skrywają prawdopodobnie najdziwniejszą muzyczną bibliotekę w tej części świata.

EWOLUCJA MÓZGU

Mózg działał na tak wysokich obrotach, że w końcu musiał się przegrzać. Tym bardziej, że karmiąca go scena yassowa zanikała, rozpraszając się na coraz mniejsze podgrupy. Klubowi nie pomagał również fakt, że Bydgoszczy brakowało zawsze medialnych osobowości.

– Postacie związane z Gdańskiem lepiej się promowały – przyznaje Tymański. – Mikołaj Trzaska, Jerzy Mazzoll, no ja – o nas było głośniej. Chłopaki z Mózgu nie bardzo o to zabiegali. Poza tym Janicki i Majewski grali w zespole Mazzolla, a nie na odwrót. Właściwie jedynym silnym liderem z Bydgoszczy był wówczas Gwinciński.

Nic więc dziwnego, że to właśnie on przedstawia całą rzecz dobitniej: – Koledzy z Trójmiasta mieli świadomość, że trzeba opowiedzieć to i tamto, by kogoś zainteresować. Bydgoszcz ma taki styl, że o to nie dba. Ma gdzieś media. I dobrze, bo tutaj lepiej być nikim, przynajmniej zachowasz szacunek do siebie. Po co robić karierę w chlewie? Ewolucja Mózgu wynikała również ze zmian personalnych. W 2006 r. po ciężkiej chorobie zmarł Jacek Majewski. Niedługo później Sławomir Janicki zaczął spędzać dużo czasu w Australii, pozostawiając w tych okresach klub pod kuratelą znajomych. W prowadzenie klubu zaangażował się też jego syn – Kuba. Ten sam, któremu dwadzieścia lat temu miała przyśnić się oficjalna nazwa tego miejsca: Fabryka Rzeźb Gadających ze Sobą „Mózg”.

– Jestem tu od piątego roku życia, wychowałem się tutaj – przyznaje Kuba. – Dla mnie to była najlepsza szkoła życia, nie tylko muzyczna. Dzięki temu wszystko potrafię zrobić sam: zagrać, nagrać, zorganizować. Te mechanizmy przydają się także poza klubem. Bez Mózgu po prostu by mnie nie było. Nie ma słowa, którym mógłbym to wszystko opisać, to jest po prostu największy skarb.

Choć Kuba grywa dziś w licznych jazzowych składach, jego zainteresowania muzyczne rozkładają się inaczej. Sam wspomina, że często, gdy przychodził do Mózgu po szkole, Jacek Buhl witał go, grając na swojej perkusji hiphopowe rytmy. W ten sposób momentalnie poprawiał chłopakowi humor. Młody Janicki dba więc, aby w klubie gościła też nowsza muzyka. Zabiegając o odpowiedni poziom, organizuje koncerty i imprezy z muzyką elektroniczną. Przyznaje, że czasami ratują one budżet Mózgu.

WYCHOWANI NA MÓZGU

I jeśli dzisiaj Mózg nie potrafi już ogniskować wokół siebie tak szerokiej grupy entuzjastów, udało mu się wychować pokolenie odważnych, bezkompromisowych muzyków. Świetnym na to dowodem jest wydana w tym roku płyta Innercity Ensemble „II”. Nagrany w siedmioosobowym składzie album z niebywałą lekkością porusza się między chicagowskim postrockiem, improwizacją i minimalizmem, by całość doprawić elementami etno. Muzyków tej porywającej grupy spotykam oczywiście w klubie.

– Trzeba pamiętać o tym, że ze strony Mózgu często wychodziły inicjatywy, które wspierały to, co robiliśmy – mówi Kuba Ziołek, gitarzysta i kompozytor. – Pierwszą płytę Innercity Ensemble nagraliśmy tutaj. Jedyną ceną było zagranie tu później koncertu. Co jest bardzo piękną formą zapłaty i z przyjemnością ją uiściliśmy.

W słoneczny sobotni poranek jadę na dworzec kolejowy. W samochodzie rozmawiam z Ziołkiem o dodatku, który Bydgoszczy poświęcił tygodnik „Polityka”. Mój rozmówca przyznaje, że po jego lekturze uświadomił sobie, że jest to największe miasto w Polsce, które nie kojarzy się absolutnie z niczym. Tym bardziej warto wybrać się do Mózgu już 29 marca, kiedy odbędzie się koncert z okazji jego dwudziestych urodzin. Kilkudziesięciu muzyków zatroszczy się o to, aby nazwa klubu obiła się zebranym o uszy. I obijała się jeszcze bardzo, bardzo długo.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2014