Moja ulubiona święta

Nie wierzę w Boga, który mógłby chcieć czyjegoś bólu.

02.10.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA
FOT. GRAŻYNA MAKARA

Gdyby ktoś mnie zapytał, jaką książkę zabrałbym na bezludną wyspę, odpowiedziałbym bez wahania: jeśli tylko jedną, to Biblię. Ale – legalnie czy nie – przemyciłbym jeszcze tę. „Witness to Joy” („Świadek radości”; warto wybaczyć ten odrobinę kościółkowy tytuł) to biografia Chiary ­Corbelli Petrillo, Włoszki urodzonej w 1984 r., zmarłej w 2012 r. Spisali ją przyjaciele jej i jej męża, Enrica, autora poruszającego wstępu. To przede wszystkim piękna rzecz o małżeństwie dwojga bardzo młodych ludzi, którzy na starcie swojego bycia razem rozstawali się i na powrót schodzili, dramatyzowali, niecierpliwili i prezentowali wszystkie przypadłości ludzkiego egoizmu, okraszone spektakularnym sosem włoskiego temperamentu. Szybko się okazało, że ich miłość ma cień – śmierć. Para zaraz po poczęciu pierwszego dziecka dowiaduje się, że ich córka cierpi na bezmózgowie, a więc umrze wnet po urodzeniu.

Pojawia się propozycja aborcji. Chiara i Enrico chcą jednak pozwolić Marii przyjść na świat. Ta decyzja z pewnością wynika z ich religijnego backgroundu, ale źle byłoby sprowadzić ją do tromtadracyjnej narracji, pełnej okrzyków na wysokim c i wyciągania na sztandary przykładów: patrzcie, oto matka, która oparła się szturmowi cywilizacji śmierci, dała odpór wojskom aborcyjnej mentalności! Chiara i Enrico nie zabili swojego ciężko chorego dziecka nie przeciwko komuś czy czemuś. Oni mieli za oczywistość, że najważniejszą rzeczą, jaką człowiek może zrobić w życiu, to dać drugiemu szansę, aby był kochany. Cieszyli się każdym ruchem Marii, wzrostem wagi, tym, że jest. Byli z nią przez 40 minut jej ziemskiego życia, tulili, całowali, pięknie ubrali, ochrzcili. Jej pogrzeb też zamienili w manifestację życia.

Lekarze upewnili ich, że ta sytuacja nie wynika z kłopotów genetycznych, zdecydowali się więc na drugą ciążę. Ich syn, Davide, okazał się nie mieć nóg i miał tak zdeformowane narządy wewnętrzne, że rokowanie było identyczne jak w przypadku siostry. I znów – nie ma żadnego medycznego wytłumaczenia: są miliony takich, którzy nigdy nie wyciągną podobnego losu, są tacy, którzy wyciągną dwa pod rząd. Chiara i Enrico przyjęli syna, znów na 40 minut życia, z całą miłością, jaką mieli, jak największe szczęście i skarb.

Trzecia ciąża okazała się idealna, Francesco przyszedł na świat zdrowy. W międzyczasie u jego mamy zdiagnozowano jednak nowotwór, który momentalnie rozsiał się po całym organizmie. Potrzebna była jak najszybsza operacja, a w związku z tym chciano przyspieszyć poród. Chiara odwlekła jednak ten moment do czasu, gdy Francesco będzie zdolny do samodzielnego życia. Liczyła gramy, o które codziennie zwiększa się waga jej syna, mając świadomość, że w tym samym czasie w jej ciele rośnie też rak. Uznała jednak, że jako matka to właśnie może dać swojemu dziecku – życie. Wykrojone ze swojego. Odeszła chwilę przed jego pierwszymi urodzinami.

Wyciskacz łez? Tak, bez wątpienia można wylać z siebie wszystkie łzy, czytając, jak Chiara i Enrico, usłyszawszy od lekarzy, że choroba jest w fazie terminalnej, zostawili dziecko krok za sobą, z przyjaciółmi, a sami objęli się i po prostu poszli przed siebie (zdjęcie z tego spaceru jest w książce). Jak – wprawiając w osłupienie otoczenie – żartowali ze swojego losu, jak okazywali sobie czułość, jak tańczyli. Jak wyglądał ten rok agonii, w którym świeżo upieczona mama z dnia na dzień upodabniała się do ukrzyżowanego Chrystusa i próbowała okiełznać swoją (spotęgowaną przez świadomość bliskiego końca) potrzebę bliskości z dzieckiem, przygotowując malucha na życie bez niej. Jaką chodzącą (leżącą) katechezą była dla wszystkich wokół, jak jeszcze w ostatniej chwili pilnowała, czy zrobiła rzecz najważniejszą: na pewno powiedziała każdemu z nich, że go bardzo kocha. Czytając o tej dziewczynie, miałem wrażenie, że w krótkim czasie, jaki miała do dyspozycji, ze wszystkich rozwlekanych przez nas (którzy mamy go więcej) rzeczy od razu wyciskała ich istotę. W ciągu ledwie paru lat małżeństwa zrozumiała, że jedyne, do czego miłość daje ci prawo, to dbanie o niebo dla bliskiego ci człowieka. W ciągu paru miesięcy macierzyństwa odkryła, że możesz dać dziecku życie i miłość, ale nigdy, przenigdy, nie będziesz go „mieć”. Żyła krócej niż Chrystus, a przeszła całą Jego drogę – z radościami i Golgotą. Pogodziła się z tym, że „Bóg to nie automat ze słodyczami”. Że zaufanie, iż On wie lepiej – jeśli mamy nie zwariować – musi wyprzedzić nasze starania o cud. Że przeciwieństwem strachu nie jest odwaga, lecz wiara.

Ta książka to kopalnia wiedzy o życiu z cierpiącym: o roli przyjaciół (i konsekwentnego pielęgnowania towarzyskich rytuałów), o tym, że od nowotworowych bólów bardziej pustoszące potrafią być „złote rady” zatroskanego otoczenia (iluż to mędr­ców tłumaczyło Chiarze i Enrico, że „widać za słabo się modlą”). O tym, jak ważne jest posiadanie wypróbowanego kierownika duchowego, jak precyzyjnie prowadzi człowieka Słowo Boże. Są takie momenty, w których autorzy książki zdają się dociskać pedał teologicznego patosu do podłogi i próbują zamknąć tajemnicę cierpienia w słojach z napisem: „Wola Boża”, „Słodkie jarzmo”, „Bóg tak chciał” etc. Ja nie wierzę w Boga, który (nawet ze swojej odmiennej, bo uwzględniającej też koniec drogi, perspektywy) mógłby chcieć czyjegoś bólu. Ta myśl nie pomogłaby mi wierzyć, ona pchałaby mnie raczej wprost w ateizm. Wolę patrzeć na Chiarę po prostu jak na człowieka, który żył i umarł nie z powodu biologii, lecz z miłości. Jasne, że w chorobie bywała nie tylko anielska, ale i trudna. Nasze afekty chodzą różnymi drogami, miłość (do małżonka, do dzieci, do Boga) to jednak – co za truizm – nie afekt, tylko postawa. Dawno nie spotkałem kogoś, kto tak dobitnie by mi o tym przypomniał.

Od śmierci Chiary minęło pięć lat, od razu uruchomiono proces beatyfikacji. Ja już modlę się do niej (a raczej – z nią, o to przecież chodzi w „świętych obcowaniu”). Kurczę, to byłoby jednak coś: mieć na ołtarzach chyba pierwszą świętą, w której biografii są również fotki w kostiumie kąpielowym. Widząc już w tej chwili, po parudniowej znajomości, skuteczność jej wsparcia w moim życiu, wiem, że poradzi sobie też z tymi, którzy zaraz będą chcieli z niej zrobić (nawet w najlepszej sprawie) totem. Chiara naprawdę nie musi się zapisywać do żadnej świątobliwej frakcji. Pozwólcie jej być świętą dokładnie taką, jak my. Którzy – nawet jeśli nie będzie się nas namawiać do aborcji, nie stracimy dzieci i nie zachorujemy na raka – jak kania dżdżu potrzebujemy kogoś, kto będzie nam powtarzał to, co ta bohaterska dziewczyna napisała w ostatnim urodzinowym liście do synka: „On pokaże ci ścieżkę, a ty – po prostu zaufaj sobie. To naprawdę jest warte każdego bólu. Kochamy Cię. Mama i tata”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2017